Birutė Jonuškaitė. Kradzież

Spis treści numeru 3/2010

Kradzież

 

Ogarnęła go taka sama rzewność jak zwykle: zaczynała się na niespodziewanie wyschniętych wargach, potem dużym, lepkim kłębem śliny przesuwała się do piersi i tak ją ściskała, że aż tchu brakowało, a nogi zaczynały niebezpiecznie drżeć. Mężczyzna chrząknął raz i drugi, chcąc dodać sobie otuchy i uspokoić się. „To ten przeklęty autobus tak trzęsie”. Znad bagien Trachimów powiał rześki wietrzyk, uniósł czapkę, przeskoczył szosę i wirami pofalował przez koniczynę Warnasów. Dzięki tej wszystko wyjaśniającej myśli, a może od tego wiatru mężczyźnie zrobiło się lżej. Ruszył przed siebie i na ile mu pozwalały siedemdziesięcioletnie nogi, przyśpieszył nawet kroku, nie rozglądając się za bardzo. Zatrzymał się dopiero na wzgórzu, zza zielonej kępy brzóz sąsiada Jankusa wystawała jego własna zagroda. „Ładny pagórek wybraliśmy z matką. Piękniejszego tu nie było. Tylko że nieludzko kamienisty… Oj, zżarły mi te kamienie zdrowie…” Kamienie z jego pola leżały również tutaj, pod jego stopami – on doskonale wiedział, ile krwawej pracy kryje czarna warstwa asfaltu: całymi latami z żoną i dziećmi wybierał je z koniczynisk i łąk, taszczył na sterty, później ładowali razem na wóz i zwozili na jedną wielką kupę. A kiedy zaczęto budować drogi – tonami wywoził i zwalał pod asfalt, gdyż władza nałożyła na wszystkich wygórowane normy. A ile jeszcze tych olbrzymich wykopał z ziemi, rozłupał, w fundamenty wmurował, ludziom rozdał?
Wiadomo, mogli i gdzie indziej wybrać gospodarstwo. Nawykłym do tego widoku wzrokiem ogarnął swoje zabudowania, zagrodę Warnasów, Trachimów – tak już wyszło. Szli wtedy oboje z Weroniką z Łankuwy. Pamięta jak dziś – Staśkowi Balsisów pomagali kosić żyto, dosyć wcześnie skończyli, podjedli, wychylili po kielichu i jeszcze za dnia ruszyli do domu. Wieczór był ciepły, spokojny, skręcili w stronę jeziora, zmyli pot i odświeżeni brnęli przez niewypasane dworskie łąki. Wówczas była to ziemia niczyja. Po wojnie władza zgotowała panom taką łaźnię, że w żadnym dworze nie pozostał po nich ślad, a kiedy na pierwszych stronach gazet pojawiła się twarz nowego przywódcy, rozeszły się pogłoski, że ta właśnie władza zwraca ludziom wszystko, co tamta zabrała. Wkrótce znalazła się i właścicielka dworu Eżereliai, ale nie wyrzuciła ani ich obojga z Weroniką, ani innych dwóch zamieszkałych tam rodzin. Wkrótce dawna pani zaczęła sprzedawać ziemię. Oni we dwoje coraz częściej marzyli o tym, jak to dobrze byłoby mieć własny dach.
Tego właśnie wieczoru, brnąc przez dawne dworskie pastwiska, wciąż rozglądali się, to tu, to tam, przystawali, jak te ptaki, co przyleciały z ciepłych krajów, w żaden sposób nie mogąc zdecydować się, gdzie byłoby im najlepiej uwić gniazdo. Jeżeli kupić, jeżeli wleźć w długi, to trzeba porządne miejsce wybrać. Weszli na pagórek, gdzie obok dużej sterty kamieni pastuszkowie mieli palenisko, i nagle oboje, jak umówieni, zatrzymali się.
– Tutaj – powiedzieli prawie jednocześnie i zaśmiali się. – Jeżeli budować się, to tylko tu.
– Ale ładnie będzie! – Weronika rozwiązała chustę, uniosła ją nad głową i zaczęła wymachiwać. – Patrz, tam za jeziorem Szilajne, Szlynakiemis, dalej Egline, most Paszalczai, wieża triangulacyjna, jeszcze dalej – tamte lasy już są na Litwie. Pół świata jak na dłoni.
– Aha. A na południe – Bokszai, kościółek i las smolański…
– Ale będzie radośnie!
Czy rzeczywiście było radośnie? Mężczyzna skręcił z gościńca w polną dróżkę, która prosto, prościutko, miejscami wchodząc w dolinkę, miejscami wznosząc się na gliniany pagórek, wiodła aż do zagrody. Wszystkiego doświadczył w ciągu tych lat. Już samo powstanie nowej wsi graniczyło z cudem… Na ziemi leżącej odłogiem od niepamiętnych czasów wyrosła wieś Eżereliai: Warnas, Trachimas, Alksnis, Juozaponis… Prawie wszyscy przybyli tu przecież nie z wielkich majątków, nie z worami pieniędzy, a proszę, przez kilka dziesiątków lat i domy pobudowali, i sady zasadzili, i długi dawno już spłacone. Tak samo i my z Weroniką: glinę na ściany pierwszego chlewika nogami wygniataliśmy – konia jeszcze nie mieliśmy za co kupić, dach słomą przykryliśmy, a następny chlew to już co innego – duży dach świeci czerwienią dachówek, i prąd podłączony. I stodoła jak u innych – obita deskami, eternitem kryta. Jeśli człowiek pracuje, to i ma wszystko. Mimo że podatki dobijały i tych procentów sam diabeł wie, z czego ich tyle naliczali. Ale było radośnie: idziesz przez swoje podwórze, otwierasz swoją bramę, swojego bułanego klepiesz po zadzie.
Brama była ciężka, nasiąknięta wilgocią, od strony podwórza pokryta puchem mchu. Zaskrzypiała głośno jak z głębokiego snu obudzona, wpuściła byłego gospodarza i znów ucichła. „Trzeba by zawiasy nasmarować – przemknęło mężczyźnie przez głowę, ale inne myśli natychmiast zagłuszyły ów pomysł: – Ale ta trawa szybko rośnie! Zdaje się, nie tak dawno kosiłem, a już ponownie sięga do kolan!” Schwycił wiszącą na ścianie stodoły kosę i przeciągnąwszy osełką, zabrał się do ratowania podwórza. Kiedy położył dobry dziesiątek pokosów, przypomniał sobie, że jednak pierwej trzeba zajrzeć do chaty, wnętrze obejrzeć. W głębokiej kieszeni spodni namacał klucz, spojrzał na podwórze, które teraz przypominało do połowy ostrzyżoną owcę, rzucił w trawę kosę i wszedł do domu. W środku było chłodno, czuć było pleśnią i… mokrym pierzem. „Ot, co znaczy… Wystarczy tydzień, dwa nie palić, i chociaż jest lato, wszystko jedno – wilgoć się wdaje”. Na stole stał stary budzik, a na łóżku sterczała pierzyna przykryta starą kapą. „Niech będzie… Przyjadę kiedy, będę chciał położyć się, może nawet przenocuję…” Dzieci zostawiły. Zostało posłane łóżko, stół, stara szafka z kilkoma talerzami, kubkami, parę garnków, sól, cukier, mąka… W pokojach jeszcze walały się stare gazety, rysunki wnuków, połamane ołówki, zepsute zabawki. „Wygląda, że nic nieruszane. No bo i co tu kraść?” Spojrzał na te stare, zwykłe rupiecie, które stały tu od dawna i wiernie czekały na niego i zaczęła ogarniać go ta rzewność, której właśnie najbardziej się obawiał. Wiedział, jak ona dusi, paraliżuje wszystkie stawy i trzyma w bólu tak długo, że nie można ani krzyknąć, ani ruszyć się. Zebrał wszystkie siły i odwróciwszy się, umknął przez drzwi. „Rozpalę w piecu, przeczyszczą się lufty, ściany może nie będą tak pleśniały…” Biegał jak młodzieniec: do stodoły po słomę, do szopy po drwa i węgiel, znalazł zapałki, odsunął wszystkie zasuwy i przyklęknąwszy na jednym kolanie długo dmuchał na płomyk, który z trudem ślizgał się po słomie. Dym cienkimi strużkami przez najmniejsze szczeliny przedostawał się do wnętrza, a on coraz wybiegał spojrzeć na komin, który sterczał jakby nigdy nic, nie dając żadnych oznak życia. – Oszalało! Słoma nie chce się palić! Nie do wiary! – nie na żarty rozzłościł się mężczyzna i już miał iść poszukać nafty, może gdzieś zachowała się jakaś kropelka. Ale nagle ogień przebił się, zahuczał i jak wicher porwał przez lufty. – Aha! – Zdjął czapkę, zadarł głowę i zadowolony śledził pierwsze kłęby wydobywającego się z komina dymu. – Nigdzie nie podziejesz się, braciszku. Musi się palić! – I od razu odmłodniały powrócił do kośby.
Robota była skończona. Słońce miało się ku zachodowi. Powoli więdła ścięta pokosem trawa, wszystkie oderwane przez wiatr deski w szczycie stodoły były już przybite na swoim miejscu, odważył się nawet wymienić potłuczone dachówki na nowe, chociaż w takim wieku lepiej już po dachach nie łazić. Oberwał porzeczki, agrest, pootwierał wszystkie okna – przewietrzył pokoje; co prawda ogródek należał do kobiecych zajęć, ale nie mógł powstrzymać się i wyrwał piołun zagłuszający peonie. Zagroda powoli powracała do życia, tylko ta przeraźliwa cisza, jak jakiś niewidoczny cień, ciągle wlokła się za nim i coraz natarczywiej żądała, by się pohamował: „na marne to wszystko, posłuchaj tylko: ani pies już nie szczeka, ani kury nie zagdaczą, ani nie zazgrzyta korba przy studni, ani nie słychać dudnienia kopyt twojego bułanego. Podejdź do swojej chaty, przyjrzyj się spróchniałym bierwionom – nawet szerszenie wyniosły się z ich otworów. Nawet muchy nie brzęczą”.
„Czas wracać, uporządkowałem wszystko, obejrzałem. Pókim żyw, wszystko ma być tak, jak było. A później… Tobie, Weroniko, poszczęściło się – jeszcze tutaj wyprawiliśmy ci pogrzeb, a mnie przyjdzie po pańsku umierać, w tym zasmarkanym miasteczku…” Krzywy uśmiech pojawił się na twarzy mężczyzny zapatrzonego na spokojne jezioro, poprzez wiśniowe drzewa, klony i topole. Tutaj wszystko należało do niego – począwszy od kamienia na skraju pola aż do okopconego komina, do anteny, górującej o tutaj… najwyżej w całej wsi… – A tam nawet załatwić się po ludzku nie można – tylko patrzeć – to kapnie nie tam, gdzie trzeba, to miskę opryskasz. Tfu! – skręcił przez furtkę za chlew. – Ale zarosły drzewa, niedługo nie tylko wychodka, ale i chlewa nie będzie widać od strony jeziora – jak konia klepnął klonowy pień. – O, Jezu! – stanął jak dachówką trafiony w głowę. – Oślepłem, czy jakie czary, czy co tu się dzieje?! – Wrócił w stronę furtki, znowu obrócił się, ostrożnie na palcach zbliżył się do rogu chlewa: – Nie ma. Jak Boga kocham, nie ma. Wychodek zniknął. Cuda! – Ale jego nozdrza wyczuły powiew wiatru, od którego zaraz się uspokoił. To nie cuda pachną, tu śmierdzi gnojem. Teraz już odważniej rozejrzał się, zrobił jeszcze kilka kroków i zobaczył, że dół był, jak przedtem, na swoim miejscu, i w dodatku naładowany do pełna. „Niedobrze, to już całkiem niedobrze. Przed przeprowadzką wywieźliśmy zawartość, zostało prawie sucho, a teraz…” Raz i drugi obejrzał dokoła dół, niczego nie rozumiejąc, aż w końcu zauważył, że trawa jest wydeptana nie tylko tutaj, przy chlewie, że na górę Persetkalnis prowadziła wydeptana droga. – Zara, zara, czyżby Alksnis tu chadzał? Toć on ma swój wychodek! – Nie odrywając wzroku od ścieżki wydeptanej w niekoszonej przez całe lato trawie, w napięciu ruszył naprzód. Góra Persetkalnis szybko się skończyła, a ścieżka przeskakując stok wtopiła się w koniczynę Alksnisa, następnie przecięła biegnącą równolegle do jeziora drogę i przez zboże sąsiada zaprowadziła go na brzeg jeziora.
Zatrzymał się tutaj, oślepiony zachodzącym słońcem, przysłonił ręką oczy i począł obserwować polanę nad wodą. Na niej rokrocznie pasły się cielęta Alksnisa. Tym razem ich nie było. Jaskrawe kolory odbijały się od dużych, kanciastych namiotów. Przy jednym z nich tliło się ognisko, siedzieli i gaworzyli ludzie. Mężczyzna wybrał łagodniejsze miejsce i powoli zszedł ku wodzie. W cieniu drzew oczy mu nieco odpoczęły i idąc w stronę ogniska ujrzał nagle to, czego szukał: na skraju polany, za krzakami, sterczał dach wychodka.
Ludzie zauważyli nadchodzącego mężczyznę i kilkoro z nich wstało na powitanie.
– Niech się święci na wieki wola Tego, który nam zsyła gościa. Prosimy, prosimy bliżej.
– Co was, ojczulku, sprowadza do nas? Może w czymś pomóc?
– A może usłyszeliście głos naszego Pana i z własnej woli przychodzicie zaczerpnąć jego nauki?
– Nie na próżno wędrujemy po wsiach i głosimy słowo Jehowy. Oto ludzie sami przychodzą do nas. To wspaniale! To jest Jego znak!
Oni byli młodzi i piękni, większość tylko w kostiumach kąpielowych, mówili jeden przez drugiego, przymilnie uśmiechając się, kobiety wzięły go już pod ręce, podprowadziły do ogniska, proponowały odpoczynek na rozkładanym krzesełku, pokazywały obficie zastawiony stolik turystyczny, częstowały. Z namiotu wylazł czterdziestoletni mężczyzna z kozią bródką, łysiejącą potylicą i spadającymi na uszy, długimi, rzadkimi włosami.
– To nasz nauczyciel – szepnęła do ucha jedna, skąpo odziana panienka.
– Bądź pozdrowiona, owco zbłąkana! Niech będzie uwielbiony Jehowa i wszyscy, którzy wierzą w Jego słowa. Jedynie Jehowa…
– Jeżeli ty tu najmądrzejszy, to powiedz, twój Jehowa pozwala kraść?
– Kraść? Nie, jasne, że nie.
– Mój Bóg mi nie pozwala, więc ja nie kradnę. Chrystus kawał świata obszedł pieszo, ale obcych kątów nie skalał, wychodków nie kradł. A wy ukradliście, i dół cały zasraliście. Ot co.
– My, my… – nauczyciel nie mógł złapać tchu. Wszyscy umilkli. Kobiety spojrzały jedna na drugą, jedna z nich podeszła, pogłaskała człowieka po ramieniu:
– Powiedzieli nam, że tam nikt nie mieszka… Nie pomyśleliśmy, że może być panu potrzebny… Pan wybaczy…
– Nie wasza sprawa – mieszka ktoś, czy nie. Ja jeszcze nie umarłem i wychodek jest mój. Jak długo tu jesteście?
– Trzeci miesiąc… Od maja…
– Przez te trzy miesiące robiliście do mojego dołu, a na koniec jeszcze wychodek ukradliście. Przez trzy miesiące dom można było wybudować, nie tylko wychodek.
– Zwrócimy. Proszę nie złościć się. W błąd nas wprowadzono… Jutro pożyczymy konia…
– Nie jutro. Teraz. Wieczorem idę na autobus. Do tego czasu, żeby mi wychodek był na miejscu. I dobrze wkopcie w ziemię. Tak jak było!
Oni jeszcze coś mówili, ale człowiek nie słuchał. Podszedł do znaleziska, otworzył drzwi, obejrzał, czy co nie jest złamane, nie zepsute. „Ależ wymyślili? Z korzeniami wyrwali!”
Wrócił do domu, pozamykał okna, rozpalił ogień w piecu, nakręcił budzik. Nie mając nic więcej do roboty, przyniósł wody, nastawił garnek. Powoli, niemrawo zesztywniałymi palcami obrał pięć ziemniaków. Gdy ugotowały się, wyjmował łyżką jeden po drugim z garnka, brał w ręce, przerzucał z dłoni do dłoni, krzywiąc się od gorąca, chodził po izbie, dmuchał, studził, następnie posypywał solą i jadł mlaskając. Były smaczne.
Do ostatniego autobusu zostało już tylko pół godziny. Człowiek wyszedł na podwórze i pomaszerował za chlew. Wychodek tkwił na swoim miejscu. Wszedł, usiadł, pokołysał się, potem wstał, zatupał – nie rozwalił się, nie ruszyła się ani jedna belka. „Zdaje się, że tak jak było…” Obszedł z zewnątrz, obejrzał ze wszystkich stron. – Gnoju to oni nie wyrzucą, bachory…
Poszedł do spichrza, znalazł drut i obcęgi. Kilkakrotnie mocno obwiązał haczyk i skobelek, żeby żaden darmozjad turysta nie zdołał oderwać drzwi wychodka, a później jeszcze obcęgami skręcił drut.
Wrócił do chaty, wśród różnych walających się na podłodze papierzysk poszukał czystszej kartki. Gdy znalazł, przypomniał sobie, że nie ma czym pisać. Znowu zaczął przetrząsać wszystkie kąty. W końcu zobaczył mały kawałek czerwonej kredki. – A, dobra i taka. – Położył na stole kartkę ze starego zeszytu i wyraźnie dużymi literami napisał: „OBCYM WSTEMP SUROWO ZABRONIONY”. Następnie zaniósł kartkę i przybił ją czterema gwoździkami na drzwiach wychodka, pod daszkiem – żeby deszcz jej nie zmył.