Ferenc Kontra. Sarajewo

Spis treści numeru 3/2010

Sarajewo

 

(…)
Jeszcze przez tydzień co noc oczekiwałem godziny wilków między żelaznymi łóżkami, kiedy zwierzę rykiem pragnie się wydrzeć z klatki ludzkiego ciała, niecierpliwie i porozumiewawczo mrugając do otaczającego świata, gdzie ma nadzieję znaleźć nowe ofiary czy protektorów. Jednocześnie patrzyłem na okalające miasto czarne olbrzymy, które chichocząc miotają w dolinę zimne deszcze jak wiariaci, którzy w jadalni po kolacji rzucają w siebie nawzajem kwaszonymi ogórkami. W filmie Walter broni Sarajewa w jaskiniach gór otaczających miasto schroniły się wilki. Według legendy Walter alias Tito i jego partyzanci obronili leżące w dolinie miasto, pełne meczetów o miedzianych czapkach. Ale potem już nikt go nie bronił. Podobnie jak chłopaka z Ittabe. Do naszej sali nigdy nie zajrzał ani lekarz, ani pielęgniarz, bo o tej złowieszczej godzinie spali snem sprawiedliwych. Nikogo nie interesował jego przypadek, a trzeba było go bronić przed nim samym, bo nie uwierzyłby w to, co wyprawia, nawet wtedy, gdyby ktoś sfilmował tę scenę, żył bowiem w przeświadczeniu, że jest „normalny pod każdym względem” i nic podobnego w żadnym wypadku nie może się z nim wydarzyć, przy jakiejś okazji wyliczył mi nawet długą listę rzeczy, które uważał za normalne, i z której naturalnie wynikała ich kolejność pod względem ważności. Wyszedł z tego portret wiejskiego macho, jakim pragnął być: na pierwszym miejscu znajdowała się marka motoru, na drugim prędkość, z jaką należy wziąć zakręt przed dyskoteką, czego nie potrafią tylko śmierdzący tchórze, ponadto taki prawdziwy mężczyzna naturalnie nie gada, tylko jest „cool”, nie wypije byle czego i w każdej chwili gotów jest stanąć na bramce. W sąsiednich wsiach serbskich panował kult pożegnań rekrutów, które dorównywały weselom, przy takich okazjach w węgierskich wsiach również nie mogło już zabraknąć towarzyszącej bohaterowi orkiestry dętej, po przehulanej nocy przyjaciele, a także dumni z rekruta krewni, tak Węgrzy, jak i Serbowie, zbierali dla niego pieniądze. Wszystkich poborowych fotografowano przy takim stosiku banknotów.
Tydzień później przeistoczył się w świadomego żołnierza, który zna swoje cele i będzie bronił miasta jako górski strzelec.
Na twarz wrócił mu rumieniec tężyzny. Gdy znów otrzymał mundur żołnierza służby czynnej i kartę zwolnienia ze szpitala, na której było według niego napisane, że jest „całkiem normalny”, był najszczęśliwszym pacjentem na oddziale. Odprowadzał go jeden z pielęgniarzy. Żartowali w końcu korytarza, jakby się znali od dawna.
„A nie mówiłem?”
„To była tylko pomyłka.”
Zupełnie jak profesjonalni strzelcy wyborowi, wokół których kręci się świat i którzy po każdym trafieniu gratulują sobie nawzajem, skomentowałem z pewną zawiścią. Pewnie to moja wina, że inaczej widzę otaczający mnie świat, z perspektywy mysiej dziury, jestem obrażony i posuwam się blisko muru. Gdy podszedłem bliżej, usłyszałem fragment rozmowy.
„Już ja najlepiej znam samego siebie.”
„Ale uważaj, żeby cię wilki nie pożarły w tych górach!”
Wszystko zrozumiałem: lekarz specjalista wybrał łatwiejszą drogę. Nie chciał go leczyć, bo to pewnie musiałoby potrwać dłużej niż sama służba wojskowa. Pozwolił, by spełniło się życzenie pacjenta i by uspokojony wrócił w najbardziej dla niego odpowiednią koleinę, zachowując własny obraz samego siebie, nie chciał mu szkodzić, wypalając na nim piętno diagnozy, które chłopak nosiłby przez całe życie jak zwierzę wykluczone ze stada, napisał mu więc na karcie wyjścia, że pacjent pozostaje pod obserwacją, nic więcej, żeby na murze przekonań o sobie, który w geście samoobrony chłopak z Ittabe wzniósł wokół siebie, nie powstała ani szczelinka. Mądry kompromis, coś w rodzaju koncertu życzeń, i najlepsze wyjście dla obu stron. Zdąży się jeszcze dowiedzieć, co mu jest, kiedy dorośnie. Albo i nie. Tutejsi lekarze nie zawracają sobie tak bardzo głowy przypadkami swoich pacjentów. No bo rzeczywiście, co by to było, gdyby naprawdę przejmowali się każdym losem? I co by musiało oznaczać owo „naprawdę”? Najrozmaitsze stany umysłu pacjentów nakładając się jedne na drugie utworzyłyby przed nimi wieżę sięgającą nieba i żaden z lekarzy nie pozostałby przy zdrowych zmysłach. Jak ich rozliczać z tego, kto jaki ciężar jest w stanie na siebie wziąć?
Wtedy poznałem pielęgniarza, którego zmobilizowano jako sanitariusza, a po zakończeniu ćwiczeń skierowano na tutejszy oddział. Odbywał służbę w białym fartuchu. Wreszcie ktoś sensowny, z kim można normalnie porozmawiać, budził moje zaufanie. Na dodatek pielęgniarz nie bojący się nawet najbardziej niebezpiecznych chorych. Miał w sobie coś, co przypominało mi Cigę, mego przyjaciela z dzieciństwa, choć nie było między nimi fizycznego podobieństwa. Zaradny chłopak, jeden z tych, co to da sobie radę i za kołem polarnym, przy czym cechowała go trudna do naśladowania cwaniacka śmiałość, co podobało się otoczeniu, ale on sam starannie dobierał sobie przyjaciół; wszystko jedno, ile człowiek ma lat, wydaje się, jakby w tej sprawie zachował w sobie coś z dziecinnych lat. Mogliśmy rozmawiać tylko w nocy – dwa razy tygodniowo miał nocny dyżur – kiedy siostra przełożona opuściła już oddział, a chorzy otrzymali leki i udali się na spoczynek.
W tych tygodniach odbywała się w mieście zimowa olimpiada. Wszędzie widziało się pięć kółek i olimpijską maskotkę: wilczka.
Przed południem na oddziale zjawiał się sprzedawca ze swoim ruchomym kramikiem, którym było stare łóżko operacyjne; chytrze ukrywał uprzedzenia wobec nas, ponieważ tu ubijał codziennie najlepsze interesy, znajdowali się tu bowiem chorzy chodzący i bez ograniczeń dietetycznych, co więcej, ze względu na stan nerwowy pacjentów tylko na tym jednym jedynym piętrze w świetlicy można było palić, a na papierosach zarabiał najwięcej, dlatego wysilał się na przyjazny ton, jak nauczyciel w niższych klasach, kiedy zwraca się do dzieci cofniętych w rozwoju i próbuje używać ich języka. Można było u niego kupić różne rzeczy, od gazet przez gumę do żucia do napojów w puszkach. Kiedy pielęgniarz miał dyżur, kupowałem zawsze kilka puszek soku. Rozrzedzaliśmy go alkoholem, którego pięciolitrowa butla stała w szklanej szafce. Nikt nie zauważył braku tej niewielkiej ilości, którą wypiliśmy. Jakże inny wydawał mi się ten pokój oglądany z korytarza, z napisem na drzwiach ostrzegającym, że chorym wstęp wzbroniony. Opowiedziałem pielęgniarzowi, że w moich wyobrażeniach występowała również i ta szklana szafka, ale znajdowały się w niej ogromne słoje z moknącymi w spirytusie ludzkimi mózgami, na których widać było zmiany, ubytki i wyrostki, stanowiące przykłady typowych rodzajów chorób umysłowych. Coś takiego profesorowie pokazują podczas wykładów, stukając pałeczką w ściankę słoja w tych miejscach, gdzie oznaki widoczne są gołym okiem, i apelują do zaszokowanych słuchaczy, by dobrze sobie zapamiętali te przypadki, a potem wszyscy oglądają z dreszczem grozy mózgi złoczyńców, Mussoliniego czy dzieciobójcy Jürgena Bartsche.
„A ten tu to czyj?”
„Pedofila, który następnie w jaskini kroił dzieci na kawałki, bo z zawodu był rzeźnikiem. Złapali go, należała mu się kara śmierci, ale stwierdzono, że jest chory umysłowo. Pięć lat spędził na oddziale zamkniętym, w tym czasie badał go tuzin specjalistów, zachowały się taśmy, przepisano je i opublikowano w książce. Sądowe konsylium lekarskie stwierdziło, że drogą kastracji można by zlikwidować jego instynkt zabijania. Złożyli mu więc następującą propozycję: będzie mógł wyjść na wolność, jeśli podda się tej operacji. Dokonano kastracji, nawet sfotografowano nieszczęśnika w tym stanie. Ale niestety, popełniono błąd lekarski. Nie udało się go wybudzić z uśpienia.”
„To brzmi jak zastępcza egzekucja” – stwierdził.
„Właściwie zastawili na niego pułapkę.”
„Ale musieli wymyślić jakieś rozwiązanie, nie mogli pozwolić na to, żeby sobie stąd spokojnie wyszedł z tuzinem ofiar na koncie!”
„Zgodził się dobrowolnie, wiedział, że to sprawa życia i śmierci, i zaryzykował…”
Piliśmy z plastikowych kubków do mycia zębów. Na szczęście oddział zamknięty był starannie zamykany, to była najważniejsza reguła, nikt nie mógł też tu wejść. Co drugi dzień po dyżurze należał mu się dzień odpoczynku, a ja mogłem spać, ile chciałem, i nikt mnie nie pytał, dlaczego.
(…)

 

przełożyła Teresa Worowska