Marek Kusiba. Kochankowie z ulicy Kościelnej

Spis treści numeru 3/2011

Kochankowie z ulicy Kościelnej

 

– Musiałam pójść z tym kutasem…
– O, dzieńdoberek, może kiełbaskę?
To były dwa pierwsze zdania w ogóle i jedyne w ojczystym języku, jakie usłyszałem w Dniu Ojca 1995 r. Znajdowałem się w centrum wielojęzycznej metropolii. Szedłem do banku z trzydziestoma tysiącami dolarów, które mój pomocnik Miruś, zwany Gestapo, doktor filozofii z dyplomami Oxfordu i Uniwersytetu Jagiellońskiego, zdobył w czasie weekendu od naszych lokatorów drogą słownego przymusu: Pay your fucking rent or get out!
Polski wózek z kiełbaskami wkleił się w najruchliwszy punkt miasta i łopotał biało-czerwonym parasolem.
– Prezenciki na dzień ojczulka? – zapytała młodsza, pukając paluszkiem w moją kopertę.
– Habory od pedziów? – zapytała starsza, wkładając sobie pod pupę „Pięknych dwudziestoletnich”. Siedziała na okrągłym taborecie. Rolę poduszki spełniało wyprasowane na blachę „Słońce Toronto”.
– Będzie patriota, kupi Polish sausage – nalegała młodsza.
– Ten chłoptaś Hłasko nie znał Ameryki w ogóle – zawyrokowała starsza. – „Nie dostałem nigdy więcej jak trzy wielkie za zwykły łeb” – odczytała stosowny cytat. Dotyczył honorarium płatnego zabójcy w Ameryce. Po czym sprawnym ruchem wyjęła spod pupy „The Toronto Sun”. – Czyta pan: „Ten grand in the hand”. Dziesięć patyków w łapie.
Dziewczyna na okładce zakrywała zakończenie niebotycznych nóg wachlarzem dziesięciu tysiącdolarowych banknotów. Nogi zakrywały całą okładkę. Tytuł przytaczał tygodniowe zarobki dziwek; w miejskim senacie toczyła się debata nad legalizacją najstarszego zawodu świata.
– „Nie dostałem nigdy więcej jak trzy patyki od łebka” – mówiła starsza. – Gdyby tak napisał…
– …to by się popisał – dokończyła młodsza. – No jak, pan redaktor?
Skwapliwie przyznałem im rację i wszedłem do banku z trzydziestoma „wielkimi” w kopercie.

*

Dom, w którym z Mirusiem zwanym Gestapo zarabialiśmy na życie cieciowaniem, stał u zbiegu ulic Kościelnej i Szpitalnej. Liczył dwadzieścia pięter. Latem na balkonach opalali się nadzy mężczyźni. Prawie wcale nie mieszkały tam kobiety. Nie było matek z dziećmi ani babć, robiących na drutach i poruszających wózkami wypełnionymi wrzaskiem i wnuczętami w takt kościelnych dzwonów. Przy ulicy Kościelnej stały trzy kościoły, jeden meczet i jedna synagoga.
W piątkowe popołudnia ulica zapełniała się muzułmanami, zjeżdżającymi na modlitwy. Parkowali gdzie się tylko dało, ale byli uprzejmi i starali się nie tarasować wyjazdów z garażów.
Pewnej soboty muezin zaprosił wszystkich mieszkańców Church Street do meczetu; urządzali Open House Day. Męska większość lokatorów naszej czynszówki uznała ten gest za prowokację, kto wie czy nie Al Kaidy: w sobotę miała się odbyć od dawna przygotowywana Gay Pride Parade. Muzułmanie otrzymali gniewną petycję, podpisaną przez 2456 bojowników o prawa gejów i lesbijek, i podali tyły; do zderzenia cywilizacji na zbiegu Church i Hospital nie doszło. Islamici zamknęli swój meczet na cały weekend, a w odwecie na drzwiach wywiesili napis: „Meczet zamknięty z powodu parady niewiernych”.
– To znaczy, że nie mają nas w dupie – powiedziała Carol i wybuchnęła głośnym śmiechem. Pochylona nad rozłożonym na podłodze transparentem przyklejała kolorowy napis I AM PROUD TO BE GAY. Była bez biustonosza i jej pełne piersi przysiadały na literach jak zmęczone gołębie. Carol miała chińską urodę, skośne oczy i czerwone włosy. Należała do Kościoła anglikańskiego. Cieszyła się nadchodzącym świętem „równości w prawach”. Po nim miał się w kościele odbyć ślub Johna i George’a. – To pionierzy postępu. Jak im się uda związek zarejestrować, przyjedzie tu pół Stanów. Miasto zyska światowy rozgłos – perorowała.
Mieszkała na trzynastym z przyjaciółką, gwiazdą pop-music. Susan P. zarabiała krocie, ale nie chciała się wyprowadzać z Downtown do rezydencji ze służbą, kierowcą i obstawą w ciemnych okularach. Sama nosiła ciemne okulary, nawet późnym wieczorem. Była postawna i umięśniona. Ostrzyżona na jeża, chodziła w wojskowych spodniach i bluzie amerykańskich marines. Wyglądała jak miniatura Arnolda z filmu „Predator”. Mówiła, że nosi outfit ojca Amerykanina, który zginął w Wietnamie. Konfabulowała: jej stary uciekł ze Stanów przed poborem do Wietnamu i hodował ziemniaki na Prince Edward Island. Matka Kanadyjka prowadziła pensjonat „Biało-czerwony Orzeł”. Amerykańscy turyści rezerwowali wszystkie pokoje na kilka lat do przodu. Sue na koncertach zdejmowała bluzę, robiła nią młynka i rzucała w tłum.
(…)