Jarosław Cymerman. „Indywidualność na miarę niepoślednią”. Nieznane listy Stanisława Czechowicza

Spis treści numeru 3/2016

„Indywidualność  na miarę niepoślednią”

Nieznane listy Stanisława Czechowicza

 

Stanisław Czechowicz (1899-1925) – starszy brat Józefa Czechowicza, to bardzo ważna postać w życiu przyszłego poety. W znanym wierszu autoportret z tomu w błyskawicy (1932) Józef mówi o bracie jako o jednej z dwóch osób, które wydarły go „ze snów dzieciństwa” i „z nudów książki szkolnej”. Ze wspomnień Wacława Gralewskiego, Konrada Bielskiego i Czesława Bobrowskiego wyłania się postać niezwykła, „indywidualność na miarę niepoślednią” – jak na łamach „Przeglądu Lubelsko-Kresowego” w 1925 roku pisał o Stanisławie po jego przedwczesnej śmierci Bobrowski.

Stanisław po śmierci ojca w 1912 roku, jeszcze w gimnazjum, wziął na siebie ciężar utrzymania rodziny, pracując jako korepetytor. Będąc uczniem Szkoły Lubelskiej, zaangażował się w ruch harcerski, w 1915 roku wstąpił do Legionów, wziął udział w I wojnie światowej (był internowany w obozach w Szczypiornie i Marmaros-Sziget) oraz wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku, w czasie której trafił do niewoli. Udało mu się z niej wydostać po zawarciu pierwszych porozumień pokojowych wiosną 1921 roku. Wrócił jednak do Lublina z osłabionym zdrowiem – wkrótce zapadł na gruźlicę. Pomimo choroby rozpoczął studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, pracował też jako nauczyciel łaciny w żeńskim Gimnazjum Wacławy Arciszowej. Był niezwykle i wszechstronnie uzdolniony (według Józefa Czechowicza już w piątym roku czytał płynnie i ze zrozumieniem1), znał kilka języków, tłumaczył teksty Artura Schopenhauera (w Muzeum Literackim im. Józefa Czechowicza zachował się urwany kilkunastostronicowy rękopis przekładu fragmentów z cyklu Parerga i paralipomena), pisywał artykuły na tematy polityczne, grał na skrzypcach, był również zapalonym tenisistą. To on wprowadził brata w młode środowisko literackie i intelektualne Lublina.

W Muzeum Literackim im. Józefa Czechowicza w Lublinie zachowało się jedynie osiem listów Stanisława Czechowicza. Listy owe – pisane do Konrada Bielskiego i Wacława Gralewskiego w czasie gdy Stanisław przebywał w sanatoriach w Zakopanem i Merano w północnych Włoszech – stanowią ciekawe świadectwo życia intelektualnego i towarzyskiego Lublina początku lat 20. XX wieku. Fascynacje literackie i filozoficzne idą tu w parze ze swobodnymi żartami. Stanisław Czechowicz, którego sytuacja w oczywisty sposób może się kojarzyć z losami Hansa Castorpa z Czarodziejskiej góry Tomasza Manna, dzieli się swoimi lekturami, obserwacjami, a chwilami daje upust artystycznym ciągotom, opisując wizje swojego „kraju marzeń” (choć według Gralewskiego starszy z braci Czechowiczów miał stronić od twórczości literackiej). Można w tych listach odnaleźć klimat środowiska, w którym dojrzewał poetycki talent Józefa, ale także zapis świadomości człowieka, który przeżywa własną chorobę i odchodzenie. Z tej przyczyny jako swego rodzaju epilog do listów postanowiłem dołączyć przejmujący, jedyny dziś znany wiersz Stanisława Czechowicza, zatytułowany Jesienią – opublikowany w 1930 roku na łamach „Ziemi Lubelskiej”, którą kierował wówczas jego młodszy brat.

Listy Stanisława Czechowicza do Konrada Bielskiego i Wacława Gralewskiego

1.

Zakopane 3/X 1923

 

Drogi Konradku!

Pisałem do Ciebie przed dwoma dniami, ale zebrała mię ochota na pisanie [jak Ci nieraz wspominałem lubię listy pisać, pod warunkiem, że mam czas wolny i że otrzymuję odpowiedzi] i nie czekając na odpowiedź, piszę po raz drugi.

Otóż w drodze – zacznę bowiem da capo (może lepiej ab ovo) – wszedłszy do wagonu, zauważyłem napis „nie wolno przewozić pod karą sądową przedmiotów łatwopalnych i wydających przykry zapach” – i zląkłem się nieco, bo przyszło mi do głowy, że wiozę w walizce tytoń. Ale wziąwszy pod uwagę habeas corpus i inne artykuły nieocenionej naszej konstytucji, uspokoiłem się nieco i bez wrażeń zajechałem do Podgórza, gdzie czekałem na pociąg do Zakopanego.

Wydawało mi się zawsze, że jak jestem w Krakowie, to tak jakbym był już w Zakopanem, coś jak Lublin-Kazimierz lub Warszawa-Otwock, tymczasem jedzie się jeszcze bitych siedem godzin, i to nieraz na dwie lokomotywy, a zawsze wolniutko. Drugie rozczarowanie mię spotkało, bo sądziłem, że z okna wagonu można się rozkoszować górskimi widokami, tymczasem widzisz tylko pagórki à la Sławinkowska Góra, a prawdziwe góry widzisz dopiero na stacji w Zakopanem. Za to same góry przeszły moje oczekiwania; mogę w milczeniu, o niczym innym nie myśląc, godzinami wpatrywać się w zębate szczyty, o które rozbijają się chmury, tworząc dokoła nich mglistą aureolę. Nie ma słów do oddania tego wrażenia.

Tryb życia jest tu tak niesłychanie leniwy, że czułbyś się jak w raju. Dziesięć godzin się śpi, ośm leży na werandzie, resztę spędza się w jadalni lub przy szachach. Do tego lenistwa tak momentalnie przywykłem, że nie chce mi się czytać, przejść na spacer, nawet grać w szachy. À propos szachów: jestem tu mistrzem 3-ciej klasy. Pierwszym jest doktór zakładu, drugim student z Politechniki, o którym Ci wspominałem.

Klimat tu oryginalny. Zimno nie jest przenikliwe, bo suche, już się do niego w zupełności przyzwyczaiłem: śpię przy otwartym oknie, myję się źródlaną wodą i cały dzień bez względu na pogodę spędzam na werandzie. Za to gdy jest słońce, to praży jak w lipcu, choć równocześnie w cieniu całkiem chłodno.

Zauważyłem, jak nasza trójka stanowi dopasowaną do siebie całość. Bez Ciebie i Cebusia2 czuję się tu jałowym – insulsus – pod względem dowcipu. Na dobrych kawałach nikt tu się nie pozna, a przez to tracę całą werwę. Brak mi także Rutka3; wprawdzie jest tu parę dobrych knajp (które oczywiście już przelotnie odwiedziłem), ale do miasta stąd droga górzysta i moje zdrowie reaguje na takie wycieczki. Zresztą doktór na to nie pozwala i trzeba się wymykać ukradkiem, co wprawdzie nie jest trudno, ale można wpaść całkiem nieprzyjemnie. Rzadko więc wychodzę, bo przy tym zwykle deszcz pada.

Przesyłam wewnątrz list, który bądź łaskaw albo sam wręczyć Marychnie Jaworowskiej4 albo oddaj, jeśli Ci to kłopot sprawia, Waciowi Gralewskiemu, który jej odda, a ta już prześle adresatce. Do Wacia piszę oddzielnie pod adresem „Expressu Lub[elskiego]”. Do Cebusia nie piszę, bo pewno w tych dniach wyjedzie na stałe do Warszawy. Jeśli jeszcze jest w Lublinie, to pozdrów go ode mnie i udziel mu tych wieści, jakie Ci komunikuję. Niech mi da swój warszawski adres.

Przeczytałem tu jedną książkę, którą Ci polecam. Jest to „Pielgrzym Kamanita” Karola Gjellerupa5, w wydaniu laureatów Nobla; pomijając pewne tendencje, czyta się bardzo przyjemnie i acz nie wywiera głębokiego wrażenia (mimo że ma pewne pretensje do „rewelacyjności) – śmiało rzec mogę, że jest to rzecz piękna.

Ściskam dłoń Twoją
Stach

2.

J[aśnie] Wielmożny
Wacław Gralewski
Redakcja „Expressu Lubelskiego”
Lublin
ul. Kościuszki
[4 X 1923 r.]

 

Drogi Waciu!

 

Siedzę już od kilku dni w Zakopanem i nudzę się paskudnie. Umieściłem się w „Bratniaku”, gdzie obecnie pustki, a ci, co są – to niegodni wspomnienia. Żeby choć jedna ludzka twarz. Jednym ze znośniejszych towarzyszy jest pies tutejszy Żaba, na którego służąca góralka woła: Moja Źabecko, mój ty miły człowieku!

Słowo „człowiek” przez jakieś mało zrozumiałe skojarzenie jest u niej wyrazem pieszczotliwym.

Co robię: 10 godzin śpię, 8 godz[in] weranduję, czyli właściwie też śpię, resztę czasu czytam, jem lub gram w szachy. Oto miłe zajęcia na cały miesiąc, co? Co do kobiet, to tutejsze do niczego, a chodzić do miasta, to na moje zdrowie bardzo ciężko, bo wprawdzie niedaleko, ale droga górzysta i męcząca. Zresztą zdążyłem już odwiedzić knajpy tutejsze, zwłaszcza Trzaskę i Karpowicza, ale że nie ma sezonu, to i tam nudno. Przy tym panuje tu dość ostry regime; doktór chodzić do miasta nie pozwala, trzeba się wymykać chyłkiem, wracać oknem, ryzykując w razie złapania 50.000 mkp kary. Mimo wszystko, oczywiście, co dzień jest ktoś w mieście.

Najbardziej mi dokucza brak inteligentnego towarzystwa. Boć przecie sam chyba wiesz dobrze, że student – to bynajmniej nie znaczy człowiek inteligentny, no ale ten miesiąc muszę się i bez tego obejść. – Spodziewam się, że mój list nie będzie głosem wołającego na puszczy i że mi odpiszesz. Mój adres: Zakopane, Gubałówka, Akademicki Dom Zdrowia „Bratnia Pomoc”.

Ściskam Twą dłoń
Stach

3.

Zakopane, 10 X 1923

Drogi Konradku!

List twój owiał mnie wspomnieniami i przywiódł na myśl mnóstwo refleksji. Przede wszystkim wskazał mi, że wiąże mię z Tobą naprawdę sentyment. Nie wiem, czy to się nazywa „przyjaźń”, czy jak inaczej, ale faktem jest, że czuję brak obcowania z Tobą. [Ty zostałeś w tych samych warunkach, więc moja nieobecność nie sprawia na Tobie na pewno takiego wrażenia; zresztą masz braci i Cebusia, a ja tak absolutnie nikogo tutaj, że aż się niedobrze robi. Od biedy znalazłem jegomościa, z którym mogę jako tako inteligentnie pogadać; ale tego tysiąca drobnych nici, jaki mię łączy z Tobą czy z Cebusiem (zresztą, dzięki większej zbieżności usposobień raczej z Tobą niż z Cebusiem) – nic zastąpić nie może].

Mam predylekcję do nawiasów. Odpowiada to charakterowi mego myślenia, w którym zawsze ni stąd ni zowąd wyskakuje jakieś „à propos”. To też i tu kropnąłem nawias, nie skończywszy myśli. Chodzi o to, że zawsze myślałem, iż łączą nas dwóch nawyki, wspólność pewnych cech charakteru i intelektu, a tu skonstatowałem, że jest jeszcze [przynajmniej z mej strony] więź uczuciowa.

Zresztą jako „zamaskowany romantyk”, czuję pewien wstyd przy podobnych wynurzeniach. Wszelkie odruchy uczucia wolę pokrywać sprośnością lub milczeniem i dlatego kończę o tym, zwłaszcza że chce mi się jeszcze wiele napisać.

W kwestii Twej miłości6: mnie by rzecz taka niezmiernie uradowała, bo stanowiłaby niezbity dowód, że mogę się w ogóle zakochać, a to znów dowodzi pewnej świeżości, młodzieńczości wewnętrznej, której każdy z nas intelektualistów tak bardzo pożąda. Sceptycyzm usque ad absurdum to najrozsądniejszy pogląd na świat; ale gdy opanuje duszę [używam tego słowa oczywiście jako popularnego skrótu] – wysusza ją i rodzi tęsknotę do jakichś potężnych odruchów uczucia, jak gdyby przez instynkt samozachowawczy istoty żywej, która żyć chce i życie swe manifestować przede wszystkim samej sobie. „Nie samą filozofią człowiek żyje” – oto moja dewiza na dziś. – Przeżyłem coś podobnego, co Ty obecnie – tej wiosny. Trwało to wprawdzie dwa dni [dosłownie, nie dłużej], ale dało mi uczucie podobne do tego, gdy się wdycha powietrze po burzy: jakaś pełnia życia, lekkość stóp, rzeźwość, radością wypełniająca.

Winszuję Ci więc, żeś się kochał. Id felix faustum, beatumque tibi sit7.

Dużo bym o tym napisał, bo sam pragnę miłości jako jeleń na pustyni. Zresztą, czy ja wiem… Znasz zapewne to uczucie streszczające się w słowach „coś mi brak”. I tę pustkę wewnętrzną powiększa jeszcze absolutna bezczynność, w jakiej żywot pędzę. I acz w sztuce lenistwa ustępuję Tobie, to przecież nie mogę się nazwać pracowitym; a mimo to tęsknię do roboty, do szkoły, do Norek; bo wiesz chyba dobrze, że narzucić samemu sobie pracę [mógłbym tu dużo rzeczy poważnych wystudiować, bo biblioteka jest wcale nieźle zaopatrzona] – to przechodzi moje siły.

À propos Balzaka8. Jest to potęga umysłowa ten, który stworzył powieść psychologiczną, trwającą dotąd – oczywiście w grubo zmienionej formie. Ale operował on metodą naturalistyczną; a ta była mu przeszkodą do sięgnięcia jeszcze głębiej, co zdołał uczynić tylko taki tytan jak Dostojewski9. Spittelera „Imago”10 (świeżo przeczytałem) jest też praprawnuczką Balzaka. Akcja odgrywa się również w psychologii, ale raczej w podświadomości, no i środki ekspresji, techniki już zupełnie różne. –

Niestety, przeczytałem ostatni ustęp listu i widzę, że wyszedł chaos. Widocznie nie jestem usposobiony do rozpraw literackich. Przeto odłożę te „niewczesne rozważania” do innego razu. A mam dużo do powiedzenia o La Rochefoucauldzie, którego tu poznałem całego i który był niemal rewelacją. No, o tem, potem.

Jak widzisz, rozpisuję się solidnie. I będzie czarną z Twej strony niewdzięcznością, jeśli mi równie wiele nie napiszesz, i to prędko.

Ściskam Twą dłoń
Stach

4.

Zakopane 30/X [1]923

Cher Condé

Jestem więc w Zakopanem, które, jakby to Jurek11 powiedział, ma swoje dobre i złe strony. Do pierwszych należy powietrze, które formalnie zjadam, i brak wprost słów na jego określenie, dalej cudowne niezrównane góry. Piszę to na werandzie, skąd widzę przed sobą Giewont, na lewo Świnicę i cały szereg innych „wirchów”, w nazwach których jeszcze się nie orientuję; wszystkie pokryte na wierzchołkach śniegiem, u dołu uaksamitnione lasami świerkowymi – mają w sobie coś wizyjnego. Na pierwszy raz z trudem przekonujesz własne oczy, że są to rzeczy realne, że można tam pójść i ręką wszystkiego dotknąć. Samo sanatorium leży na stoku Gubałówki, sympatycznie położone i zbudowane w stylu ultrazakopiańskim. Jeżeli chodzi o warunki życiowe, to żarcie zupełnie dobre; za to do owych wspomnianych złych stron należy atmosfera towarzyska – ani jednej ludzkiej twarzy, tzn. żadnego inteligentnego człowieka, z którym by można kilka słów pogadać. Kobity – no, lepiej nie wspomnę, bo się nazbyt mój rym rozserdeczni. Stosunki studentów ze studentkami takie, że na razie rzekłem sobie: jeden bajzel; po tych dwóch dniach zmieniłem nieco zdanie, ale nie nazbyt. Lubię swobodę w towarzystwie, ale nachalstwo mię razi i za kawały odwalane przez niektórych jegomości omal że się nie wstydzę. Zresztą szczegóły później. Drugą kiepską stroną jest pora roku obecna. Panują tu podłe chłody (śnieg leży w górach), tak że pierwszego dnia trząsłem się jak galareta. W myśl przysłowia przyzwyczajam się do wszystkiego, ale werandowanie w palcie i pod kocami sprawia dość oryginalne wrażenie. Doktór nic we mnie nie znalazł prócz resztek owej wody i anemii, a czuję się nieźle, gdyby nie te podłe nudy; książek prawie nie wziąłem, wychodzić na miasto można tylko ukradkiem, bo „surowo wzbronione”. Ale, gram trochę w szachy i obijam wszystkich, mam tylko jednego przeciwnika, z którym jestem 2:1 na jego korzyść. Ale widzowie strasznie kibicują i przez to trudno grać.

Uściskaj ode mnie Cebusia, i napisz mi co słychać.

Ukłony dla p. Bielskiej12.

Adres: Zakopane, Gubałówka, Dom Zdrowia „Bratnia Pomoc”

St. Cz.

5.

[brak daty]

Drogi Kondziu!

Jestem niemal ucieleśnieniem Twego pomysłu o Robinsonie13. Mój pokój stał się wyspą bezludną i coraz mniej go nitek łączy z tamtym światem – o którym wiem tyle, że widzę go z balkonu mojej werandy. Dziwiłem się bratu, jak wytrwał w Słobódce, dziś widzę, że dla mnie zostać samotnikiem jest równie łatwo jak i dla niego – wystarczy być chorym. A on – jak widzę z jego listów – jest chorym coraz bardziej. Czy pisuje do Ciebie?14

Wracam do mnie. Świat, zamknięty w czterech ścianach mego pokoju, otworzył mi drzwi na kraj marzeń. Strasznie to pensjonarskie określenie, ale nie znajduję na razie innego. Nauczyłem się fantazjować – śnić po prostu z otwartymi oczyma; przechodzi obraz za obrazem, bez najmniejszego udziału woli, całkiem jak „темных очерки видений” u Błoka15. I co za rozmaitość – wrażenia dzieciństwa, gdy świat wydawał się jakby widziany w kropli rosy: cudownie jasny i przejrzysty, a jednocześnie pełen tęczowej, radosnej tajemnicy.

Jakieś widzenia erotyczne, na poły realne, na poły fantastyczne, coś jak – jeśli pamiętasz – wizje bohatera „Głodu” Hamsuna16.

– To znów zjawy piasków pustyni, szmaragdowych zatok, pogrążonych w skłębionej podzwrotnikowej roślinności, atole Oceanu Spokojnego, zalane słońcem, a na tym tle ludzie czarni, żółci, oliwkowi… Widzę ich błyszczącą skórę, ich szybkie gesty, ale nie mogę dojrzeć ani jednej twarzy – giną, rozpływają się. –

Słowem, mam na swej wyspie świat cały; pokój mój jest tak przesiąknięty mymi myślami, że zdarza mi się, usiadłszy tu czy tam, natychmiast zacząć myśleć o tym, o czym w tym samym miejscu myślałem kilka lub kilkanaście godzin temu – choć aż do tej chwili zapomniałem o danym temacie całkowicie. Marzenia te nabierają takiej realności, że zaczynają zastępować mi lekturę. Książka z czytelni może leżeć czasem dwa dni nietknięta, póki mi na nią nie przyjdzie ochota.

6.

Zakopane 30. III. 1924

Drogi Kondziu!

Bardzo niesprawiedliwie obszedłeś się w swym liście z mym małym, posądzając go o osłabienie z powodu mojej choroby17. Otóż ma on widocznie u mnie szerszą autonomię niż odpowiednie organa innych ludzi, bo wykazuje tak niezmierną żywotność, jak chyba to robił jedynie na początku swej kariery. Ale cóż, nie mogę pragnień biedaka zaspokoić, bo doktór wyraźne mi w tym względzie zastrzeżenia poczynił, więc męczy się nieborak, spluwając od czasu do czasu z oburzenia nad brakiem przedsiębiorczości swego pana.

Byłem niedawno u doktora Kraszewskiego (uznana i solidna firma w Zakopanem), który obstukał mię i obsłuchał, tak jak żaden inny do tej pory. Kazał mi pójść do Roentgena, gdzie ze mną różne cudowne rzeczy wyprawiali – ale w rezultacie nie mogę powiedzieć, żeby mię pocieszył: kazał mi jeszcze z miesiąc siedzieć, dowiódł, że mam kawernę (po polsku dziurę) w prawym płucu, przepisał specjalny tryb życia i uczęstował znaną mi już trykalcyną18. Trzymam się rad jego jak pijany płotu, bo nie mam ochoty żyć o jednym płucu, choć widziałem tu takiego gościa, zresztą zupełnie wyleczonego, tylko że bez jednego płuca – i twierdzi, że dobrze się miewa. Dziękuję. Człowiek jest istotą symetryczną i powinien wszystko mieć do pary, a jeśli ma tylko jedną kuśkę albo jeden język, to jest to tylko dowód upośledzenia i niedoskonałości natury ludzkiej.

Można by streścić stan mego zdrowia: lepiej, ale nie bardzo. Z trudem sobie wyobrazisz, jaka mnie pasja ogarnia, gdy dzień po dniu temperatura spada, a potem naraz jak skoczy! I znów od nowa opada sobie wolniutko, aby znowuż kiedyś zrobić mi jakiś kawał. Tfu! Niech moje wrogi na płuca chorują. W innej chorobie masz w ciągu najmniej kilku tygodni wóz lub przewóz. A tu, psiakrew, choruję trzeci miesiąc i właściwie nie wiem, czy mi lepiej czy gorzej – e, zablagowałem trochę, bo mi rzeczywiście lepiej, złości mnie tylko, że to tak powoli.

Stanowczo nie jestem leniem urodzonym, zawodowym. Przepróżnowałem wprawdzie trzy tygodnie tak uczciwie, że tego okresu nie powstydziłby się żaden Turek lub inny Azjata słynny z lenistwa, bo lenistwo rozciągało się nie tylko na ciało, ale nawet na myślenie (był to mój okres „wolnomyślności”), ale za to teraz wpadłem w szał pracowitości i pochłaniam wyższą matematykę… Na diabła mi się to zdało, ale bardzo to dla mnie przyjemne zajęcie. Trzeba będzie jednak tej mojej pracowitości dać inny pokarm i przypomnieć sobie o prawie. Otóż w tej sprawie mam do Ciebie wielką prośbę – mianowicie wywiedz się od Drusia, Henia, Juli albo od kogokolwiek hominum peritorium19, jakie książki najlepiej mieć do naszych przedmiotów, bo do takiej skarbowości jest kilka podręczników i licho wie, który najlepiej kupić. Słowem, dobierz takie, z których nasi profesorowie się uczą, albo coś podobnego. I też index librorum utilium20 przyślij mi jak najprędzej, jeśli nie masz czasu na dołączenie doń odpowiedniej epistoły, to wypisz go tylko na karcie pocztowej, a ja tu coś niecoś kupię. Jest tu filia Gebethnera i Wolffa, i to dużo tańsza niż lubelska.

Co do egzaminów, to myślę, że jeśli nie damy rady trzem, to zdamy przejściówkę [za tym obstaję koniecznie] i pierwszy państwowy, a drugi po wakacjach. Gdyby się jednak udało, to nie rezygnuję całkowicie z wszystkich trzech.

– – – –

Już tam moje uczennice chyba do mnie zbyt nie tęsknią. Zdążyły już dojść mię słuchy, że jesteś łagodny jak baranek (ja myślę: jak wilk w owczej skórze) zwłaszcza w porównaniu ze mną. Możesz im zatem obwieścić, że acz wielce jestem stęskniony, to chyba nie wrócę wcześniej aż maju, aby w tym decydującym okresie uczynić rzeź i spustoszenie.

Jak się braciom powodzi?

Czy są jakie wieści o naszych egzaminach? Druś mi pisał, że już się uczy. O hominem laboriosum21.

Ściskam Twą dłoń
Stach

P.S. Spodziewam się, że nie będę czekał na odpowiedź miesiąc jak tym razem

7.

[Do Konrada Bielskiego]

Stach Condeo suo salutem maximam dicit. Imprimis „laetum ovum” habeas, opto. Ego nondum sanus sum, sed ante Kalendas Maias salvum me et plenum vigoris fore spero nostra urbe eodem tempore adesse. Non dubito quin brevi mihi responsurus sis. Namque diebus festis aliquot temporis te a cotidiano labore vacare puto. Res tuas in schola Universitateque gestas, ut scribas, quaero. Sis salvus et di fortunam tuam curent.

Stach, 12.04.1924

P.S. Salutem a me matri tuae fratribusque dicas.

Tłumaczenie22:

Stach swojemu druhowi Konradowi przesyła najserdeczniejsze pozdrowienia. Przede wszystkim życzę ,,wesołego jajka”23. Ja jeszcze nie jestem zdrowy, lecz spodziewam się, że przed pierwszym maja wyzdrowieję (zupełnie) i w pełni sił będę w tym czasie w naszym mieście. Nie wątpię, że wkrótce mi odpiszesz. Spodziewam się bowiem, że w dni świąteczne trochę odpoczniesz od codziennej pracy. W szkole i na uniwersytecie pilnuję Twoich spraw, o których wspominasz. Bądź zdrów i życzę, aby bogowie troszczyli się o twój szczęśliwy los.

P.S. Przekaż ode mnie pozdrowienia Twojej Matce i Braciom.

Stach, 12.04.1924

8.

Polen [Polska]
JWP. Redaktor Wacław
Gralewski
Lublin
ul. Kościuszki 7
„Express Lubelski”
Meran 19/I 1924 [1925]24

Kochany Waciu i Kondziu!

Wybaczcie, że piszę do Was wspólny list, ale najpierw nie chce mi się opisu podróży powtarzać, a po drugie jestem tak słaby, że taki list to dla mnie kwestia pół dnia roboty. Zatem zaczynam:

Z Lublina wyjechałem 13-go o 3-ej rano; w Warszawie byłem 8.30 i poczekawszy trochę, poszedłem do Orbisu. Okazuje się, że bilet trzeba zamówić rano, a dostaje się popołudniu. Miałbym więc jeden dzień stracony. Ale umolestowałem kasjerkę (ależ brzydka, uff!) i obiecała na 11-tą. Przychodzę na tę porę, a tu zaczyna się obliczanie odległości i cen. Nareszcie mam bilet o 11.25, a o 11.40 odchodzi pociąg! Biegnę, łapię tragarza. Idziemy. Na cały pociąg jest tylko jeden wagon (prócz sypialnych) do Wiednia, a właściwie przez Wiedeń do Rzymu. Oczywiście przepełnienie, ludzie stają w korytarzu, mnie już brak tchu. Trzeba szczęścia, że jeden przedział k[lasy] I-ej chwilowo przemianowano na II-gą. Każdy go omijał, bo widział urządzenie kl. I-ej, ale mój tragarz tu mię właśnie usadowił. Towarzystwo znośne. Jakaś pani z córeczką, widząc mój stan, zaopiekowała się mną aż do Wiednia. Na czeskiej granicy jesteśmy w nocy. Polska rewizja, czysta formalność, po prostu urzędnik, młody chłopak wierzy nam na słowo. Czech za to skrupulatnie przewraca wszystkie pakunki i nie darowuje niczemu: opakowana czekolada, perfumy, wino, wszystko płaci cło. W końcu jedziemy. Całe Czechy przejechaliśmy nocą, więc nie mam pojęcia, jak wyglądają.

Znów granica i rewizja. Tym razem Czech i Austriak idą razem i dość prędko przechodzą. Do Wiednia zajeżdżam o 6.30 i mam 15 godzin czekania. Wiedeń imponujący. Od razu setki lśniących czarnych samochodów stojących w równych rzędach przed dworcem czynią silne wrażenie. Szerokość placów i ulic sugerują swobodę i rozmach. Śpię w hotelu: elegancja, usłużność, grzeczność, świetna wiedeńska kawa. Odjazd. Semmering w świetle księżyca cudowny. W wagonie duszno, przechodzę męki, od zemdlenia chroni mię najwyższe napięcie woli i nerwów. Nawet zjedzenie pół pomarańcza sprowadza mdłości. Jedna myśl w zbolałej głowie: wytrzymać! byle tylko wytrzymać!

Rano. Kawa – obrzydza, ale nieco lżej, Alpy, włoska granica. Dwie rewizje. Jazda. Cierpię strasznie: duszność, mdłości, zawrót głowy, przedmioty rozpływają mi się w oczach. Wtem cud: na południowym stoku Alp krzewy o świeżej soczystej zieloności. Oko zachwycone.

Merano. Hungaria (z polecenia dr. Voita25). Okazuje się, że był jedyny wolny pokój, zamówiony depeszą przez jakiegoś Madziara, który miał przybyć tego dnia i tymże co i ja pociągiem. Wzięto mię z początku za niego. Ale że on nie przyjechał, więc i tak mam pokój.

Pokój, elektryczność i świetne jedzenie (obiad z czterech dań, kolacja z trzech, i to indyki, dziczyzna, łososie, pyszne południowe owoce itp.). To kosztuje 35 lir[ów] dziennie. Ale przybywa lekarz (nawet dwóch), kurtaże, opał, co razem daje 50 lirów – około 13.50. Biorąc pod uwagę opiekę lekarską (przychodzą 2-3 razy dziennie, jest i siostra miłosierdzia) oraz doskonale wytresowaną służbę, a wreszcie doskonałe warunki w ogóle – to nie jest drogo, ale na moją kieszeń to trochę ciężko. Ale cóż, lekarza choć na razie muszę mieć. Ślij więc drogi Waciu flotę i ty, Kondziu, też, a gdy Józio jakąś ofiarę na moją rzecz uczyni, to mu będę b. wdzięczny.

O poprawie zdrowia na razie nie może być mowy. Z flotą róbcie prędko, bo zdaje się, będziecie potrzebowali pozwolenia na wywóz pieniędzy, a i tu ja muszę płacić z góry.

Stach Czech…

P.S. Flotę najlepiej wysłać w dolarach.
Adres:
Italia, Merano
Sanatorium „Hungaria” St. Cz.
Przysyłajcie mi „Express”

 

Stanisław Czechowicz

Jesienią 26

Żółte koło dalekiej latarni.
Koła dorożki niewidocznej w mroku.
Skrzypce z kawiarni.
Cień człowieka,
który na mój widok
przyśpiesza kroku.

A ja idę
ze skrzywioną laską
w ciemność nocy wilgotną i płaską.
Idę – na coś czekam.

Tak smutno.
Gdy już będę w szpitalu
(tam słońce nawet patrzy poprzez kraty),
zamiast słów żalu
przynieście mi wielkie kwiaty.

Już wiem, że rwać się będzie rozmowa –
Cień czarny ją przydusi,
ten, co wieczora wstający od nowa,
szepczący: TO być musi…

Tak smutno. Smutne przyszłości przypomnienie.
Kaszel. I noc wilgotna w mroku.
Nie wiem, na co czekam.
Ale i ja, jak tamte cienie,
Przyśpieszam kroku

Opracował Jarosław Cymerman


 

1 Michał Voit (1889-1971)profesor nauk medycznych, uczestnik kampanii wrześniowej, jeden z organizatorów Uniwersytetu im. Marii Curie-Skłodowskiej i Akademii Medycznej. Absolwent Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Lwowskiego. Od 1921 roku był ordynatorem oddziału wewnętrznego szpitala św. Wincentego á Paulo w Lublinie. W 1944 roku podjął pracę w tworzącej się Klinice Chorób Wewnętrznych UMCS. Od 1954 roku profesor nadzwyczajny i długoletni kierownik III Katedry i Kliniki Chorób Wewnętrznych Akademii Medycznej w Lublinie (dziś Uniwersytet Medyczny).

2 Wyjazd Stanisława Czechowicza do Meranu poprzedzony był usilnymi staraniami Wacława Gralewskiego, by objąć chorego przyjaciela ubezpieczeniem w ramach Kasy Chorych. W tym celu Stanisław został zatrudniony w redakcji „Expressu Lubelskiego” jako sekretarz redakcji, a po wyjeździe do Włoch jego obowiązki przejął młodszy brat Józef Czechowicz, dla niepoznaki podpisujący swoje teksty inicjałami brata – „S. C.” (zob. W. Gralewski: Stalowa tęcza. Wspomnienia o Józefie Czechowiczu. Warszawa 1968, ss. 58-63).

3 Za konsultację translatorską dziękuję p. Annie Kałabun z KUL.

4 Dosłownie: „…życzę, abyś miał wesołe jajka”.

5 Czechowicz odnosi się tu do frywolnej uwagi zawartej w liście Konrada Bielskiego do niego z 21 marca 1924 roku (oryginał w Muzeum Literackim im. Józefa Czechowicza), w którym Bielski sugeruje, iż na skutek choroby Stanisław stracił zainteresowanie płcią przeciwną.

6 Trykalcyna (tricalcine) – popularny w latach 20. XX wieku preparat leczniczy zawierający sole wapnia, wykorzystywany m.in. w leczeniu gruźlicy i anemii.

7 Dosł. „ludzi prawa” – chodzi o koleżanki i kolegów ze studiów prawniczych na KUL.

8 Dosł. „wykaz ksiąg użytecznych” – chodzi zapewne o podręczniki akademickie.

9 Dosł. „ludzie pracy”.

10 Chodzi o pisaną w latach 20. XX wieku przez Konrada Bielskiego powieść Opowieść o Nowym Robinsonie, której fragmenty ukazały się w 2 i 3 numerze „Reflektora” w 1925 roku.

11 Stanisław Czechowicz wspomina tu pobyt Józefa Czechowicza w Słobódce koło Brasławia, gdzie poeta w latach 1921-1923 pracował jako nauczyciel.

12 Czechowicz prawdopodobnie błędnie cytuje fragment wiersza Aleksandra Błoka W kącie kanapy, w którym pojawia się dwuwers: „Странных очерки видений / На стене.” (w tłum. Kazimierza A. Jaworskiego brzmi on: „Cienie sercu twemu miłe / przejdą w snach”).

13 Wizje głodowe opisywane przez Knuta Hamsuna w Głodzie mogły stanowić inspirację dla opublikowanego w 1927 roku na łamach „Expressu Lubelskiego” krótkiego opowiadania Paradoks Wielkiej Nocy. Było to rzekome tłumaczenie z języka ukraińskiego – jako autor podpisany był Iwan Modryj (to jeden z pseudonimów Józefa Czechowicza), a autorem przekładu miał być „S. C.” (zob. J. Czechowicz: Varia, dz. cyt., ss. 9-11 oraz 611.

14 Postać niezidentyfikowana.

15 Chodzi o Zofię Bielską – matkę Konrada Bielskiego.

16 Czechowicz odnosi się do wzmianki poczynionej przez Konrada Bielskiego w liście do niego z 6 października 1923 roku (oryginał w Muzeum Literackim im. Józefa Czechowicza w Lublinie), w którym Bielski pisał: na kolacji u stryjostwa poznałem kobietę tak piękną, że zakochałem się momentalnie.

17 Id felix faustum, beatumque tibi sit – dosł. „Bądź szczęśliwy, dostatni, błogosławieństwo Tobie”.

18 Czechowicz nawiązuje tu do listu Konrada Bielskiego do niego z 6 października 1923 roku (oryginał w Muzeum Literackim im. Józefa Czechowicza), w którym Bielski pisał: Nawróciłem się do Balzaka i zachwycam się „Ojcem Goriot” etc. Swoją drogą, to gigantyczny talent. Gdy się przeczyta szereg jego książek po kolei, podziw wciąż ogarnia dla ogromu zagadnień, jakie porusza, i dla głębi spojrzenia w naturę ludzką oraz szerokości horyzontu myślenia.

19 Warto zwrócić uwagę na tę wzmiankę o Fiodorze Dostojewskim, gdyż może ona tłumaczyć źródła fascynacji Józefa Czechowicza twórczością rosyjskiego pisarza. Młody poeta wspominał o lekturze Zbrodni i kary w swoim dzienniku ze Słobódki z 1922 roku (zob. J. Czechowicz: Z dziennika 1922 roku [w:] tegoż: Varia, dz. cyt., s. 37).

20 Carl Spitteler (1845-1924) – szwajcarski pisarz tworzący w języku niemieckim, laureat Nagrody Nobla w 1919 roku. Wspomniana powieść Imago ukazała się w polskim przekładzie Franciszka Mirandoli nakładem Wydawnictwa Polskiego we Lwowie w 1922 roku.

21 Cebuś – najprawdopodobniej chodzi o Czesława Bobrowskiego (1904-1996) – ekonomistę, polityka, prawnika i politologa, w latach 1924-1925 współpracownika pisma i grupy „Reflektor”, zajmującego się krytyką i teorią literatury, sztuki i filmu. O zażyłości przyjaźni Czesława Bobrowskiego i Stanisława Czechowicza świadczy artykuł Stanisław Czechowicz (1899-1925). Wspomnienie pozgonne, opublikowany przez Bobrowskiego na łamach „Przeglądu Lubelsko-Kresowego” po śmierci Stanisława (zob. „Przegląd Lubelsko-Kresowy” 1925, nr 7, s. 15). W wydanych w 1985 roku Wspomnieniach ze stulecia Bobrowski pisał o starszym bracie Józefa Czechowicza: Moje związki z (…) Bielskim, Gralewskim i Czechowiczem miały trochę odrębny charakter: bliskości intelektualnej bardziej niż koleżeńskiego zżycia. Płaszczyzną było zamiłowanie do literatury. (…) Stanisław Czechowicz (…) był prawdziwym fenomenem, zarówno gdy chodzi o dynamizm, jak i talenty wszelkiego rodzaju. To dziecko nędzy już w pierwszych latach gimnazjum korepetycjami pomagało matce – wdowie, sprzątaczce – w utrzymaniu rodziny. Potem przyszły Legiony i Szczypiorno. Właściwie los już dawno przesądził o jego przedwczesnej śmierci na gruźlicę. W ciągu ostatnich lat życia Czechowicz był przedmiotem podziwu dla wszystkich, którzy się z nim stykali. Znał pięć języków nowożytnych plus łacinę i grekę. Miał absolutnie wyjątkowe oczytanie filozoficzne, precyzję i dojrzałość ostrego umysłu (C. Bobrowski: Wspomnienia ze stulecia. Lublin 1985, s. 32).

22 Rutek – popularna nazwa Kawiarni Rutkowskiego w gmachu Kasy Przemysłowców Lubelskich przy Krakowskim Przedmieściu 56 (dziś Grand Hotel Lublinianka).

23 Marychna Jaworowska – najprawdopodobniej chodzi tu o Marię Jaworowską, córkę Rajmunda Jaworowskiego i siostrę Tadeusza Jaworowskiego, prawnika, próbującego swoich sił w poezji, członka zespołu redakcyjnego pisma „Lucifer”. Maria Jaworowska wyszła później za mąż za znanego lubelskiego malarza Władysława Filipiaka. Być może jest to Marysia – ukochana Stanisława, o której wspomina Wacław Gralewski w Stalowej tęczy.

24 Karl Gjellerup (1857-1919) – duński poeta, dramaturg i prozaik, laureat Nagrody Nobla w 1917 roku. Wspomniana powieść Pielgrzym Kamanita w polskim przekładzie pióra Franciszka Mirandoli ukazała się w 1923 roku w Poznaniu nakładem Wydawnictwa Polskiego.

25 J. Czechowicz: Fakty (w:) tegoż: Varia. Oprac. J. Cymerman, A. Wójtowicz. Lublin 2013, s. 23.

26 Wiersz opublikowany na łamach „Ziemi Lubelskiej” 12 listopada 1930 roku (nr 306, s. 3).