Rafał Rutkowski. Kamienie

Spis treści numeru 3/2019

Kamienie

Podpatrując układającą się pod siłą deszczu rzeczywistość zrozumiałem, że jednak nie jest tak strasznie smutno po deszczu spacerować. Można zmyć z siebie upiorne myśli spod znaku Edgara Alana Poe. Chociaż takie myśli czasem potrafią człowieka zmotywować do wielkich podróży oraz ciekawych przygód. Jedną taką przygodę pamiętam jeszcze z wcześniejszego wcielenia, kiedy to przodkowie moi musieli leczyć się z morderstw, które były codziennością podczas wojny. Wiadomo, że najtrudniejszą sztuką jest przeżycie bez grzechów, jednak nie jest to takie oczywiste. Niegdyś w drewnianych domach bywały różnorakie wystroje, u niektórych była przewaga kwiatów polnych, u innych wycinanki, u jeszcze innych porcelana i szklana zastawa. Jednak najciekawszą przypadłością świata była ciotka Matylda Gosławska, młoda wdowa po aptekarzu Krzysztofie Gosławskim. Jej dwupiętrowy dom nie był wielki, chociaż w środku wyglądał na dużo większy niż z zewnątrz. Na dole znajdował się salon, obok niego mały pokój i niewielka kuchnia, na górze zaś trzy pokoje urządzone na bibliotekę oraz coś w rodzaju lamusa. To właśnie w nim miała ujście największa pasja ciotki. Tutaj gromadziła olbrzymie ilości kamieni, nie jakichś szlachetnych, a najzwyklejszych polnych kamieni lub wyjętych z rzeki. Nie były to ani ładne, ani ciekawe eksponaty, jednak ciotka zbierała je z największą pasją. Cały pokój był niezdrowo zapełniony kamieniami. Rodzina myślała, że ciotka zwariowała po śmierci męża, jednak radziła sobie z życiem doskonale, prowadziła aptekę i wszystko prócz kamieni w pokoju na poddaszu wyglądało dobrze. Będąc tam w dzieciństwie, przechodząc obok tego tajemniczego pomieszczenia, zawsze odczuwałem coś w rodzaju niepokoju, ale nie czułem zła, tylko jakiś rodzaj dziwności, podniecenia, które zachęcało mnie do spałaszowania owej komnaty. Jako dziecko podsłuchiwałem rodziców czy innych członków rodziny dogryzających ciotce. Pamiętam, gdy w jakieś święta usłyszałem:

– Matylda, powiedz, czy tych kamieni nie powinnaś przenieść do szopy czy altany? – zapytała starsza kuzynka Zyta.

– Nie powinnam już ich w ogóle dotykać, one się tam w pokoju urządziły jak nowa cywilizacja prawie. Pewnie zostaną tam już na zawsze – odparła.

– Matylda, chyba zwariowałaś – docięła starsza ciotka, chrząknęła i powiedziała:

– Jednak, proszę cię, przemyśl to jeszcze, coś z tym zrób.

Nic tak nie rozgrzało mojego umysłu i wyobraźni jak to zdanie, świadczące, że kamienie mogą żyć swoim życiem. Nie wiedziałem wtedy, czy był to podstęp, czy fantazja ciotki, jednak wszystko miało się wyjaśnić w późniejszych czasach. Jeździliśmy do niej rodziną w niektóre święta, miałem więc okazję, by zapomnieć i przypomnieć sobie ziemistą pasję ciotki. Czasem wydawała mi się zwyczajnym hobby, a czasem widziałem w tym objawienie energii, którą odczuwałem, przechodząc obok pokoju. Kiedy spacerowałem po leśnych ścieżkach, zdarzało się, że sam zaczynałem przyglądać się kamieniom, dotykałem głazów, ale niczego nadzwyczajnego w nich nie dostrzegałem, nie doświadczałem niczego poza znudzeniem. Nigdzie indziej też nie doznawałem tego zaciekawienia, które przyjemnie podnosiło włosy na rękach, wywołując gęsią skórkę. Myślałem o tym wiele godzin i wiele snów o tym wyśniłem, jednak w żadnym z nich nawet nie zbliżyłem się do pokoju ciotki.

Sytuacja zmieniła się, kiedy miałem już dobre dwadzieścia lat. Przyjechaliśmy bez okazji, dawno nie byliśmy, Matylda miała wtedy jakieś urzędowe sprawy do pozałatwiana. Potrzebowała pomocy moich rodziców i tak po obiedzie, podczas którego toczyła się zwyczajna dyskusja albo trwała cisza, odjechali do miasteczka załatwiać kwity. Zostałem w budynku sam, zaparzyłem herbatę, zjadłem kawałek ciasta i przypomniałem sobie o niezwykłym hobby ciotki – zbieractwie zwyczajnych polnych kamieni. Podszedłem do schodów, wszedłem na piętro, mijając zdjęcia męża, roślinność i różne ozdoby. Zbliżyłem się do pokoju i przypomniałem sobie energię, podniecenie. Nacisnąłem klamkę i przed moimi oczami ukazał się niemal pod sufit wypełniony większymi i mniejszymi kamieniami ciemny pokoik. Biło od niego chłodem ziemi, czuć było zapach pustyni, biblioteki i egzotyki. Kamienie tworzyły niemal mozaikę na podłodze. Można było się wspiąć na wysokość półtora metra, więc się wspiąłem i ku mojemu zdumieniu pokój okazał się korytarzem. Przeczołgałem się kilka metrów i zeskoczyłem na grunt. Ogarnęło mnie dziwne uczucie, którego nie potrafiłem zrozumieć. W pokoju czy raczej korytarzu nie było okien ani żadnych źródeł światła, a panował dosyć jasny półmrok. Za mną ściana niemalże pod sufit kamieni, a przede mną korytarz. Postanowiłem pójść w jego głąb, na ścianach wisiały powyrywane kartki z niemieckich książek, nic nie rozumiałem, więc nie wczytywałem się w ich treść. Szedłem kilka minut i dobiegło mnie znajome dudnienie. Trochę przerażony postanowiłem dowiedzieć się, co jest grane. Mijałem zamurowane okna, obrośnięte mchem puste framugi od drzwi. Na podłodze leżało coraz więcej przedziwnych przedmiotów z różnych materiałów, metalowych śrubek, plastikowych części od zabawek, znalazłem nawet całkiem dobrze zachowane lusterko z napisem „Twardowski”. Domyślałem się, co to było, jednak olałem sprawę i szedłem dalej. Wszystko odmienił moment, kiedy znalazłem płytę The Rolling Stones. Na okładce widniały jeansy i napis „Sticky Fingers”. Ucieszyłem się z tego znaleziska i zabrałem ze sobą. Nagle ku mojemu zdumieniu przede mną ukazał się cień, był coraz bliżej. Czułem, jak opuszcza mnie ciało, jednak nie opuściło. Cień podszedł i powiedział:

– Cześć brachu, widzę, że zbliżasz się do naszej tajemnicy.

Ubrany był co najmniej jak jakiś indiański szaman. Miał na sobie kolorową koszulę, czarne spodnie i ciekawe, bodajże kowbojskie, buty. Był gościem zbliżającym się do siedemdziesiątki. Odpowiedziałem:

– Co jest grane? O co chodzi?

– Jak to, co jest grane, to samo od przynajmniej pół wieku – powiedział i zaśmiał się bulgoczącym śmiechem palacza. Uspokoiłem się i poszedłem, jak chciał, z nim, zeszliśmy schodami na wielki plac, a na horyzoncie coś się zaczynało. Coś dudniącego zbliżało się coraz bardziej, bardziej. Słyszałem tylko muzykę i co jakiś czas bulgoczący śmiech mojego towarzysza. Już nie miałem wątpliwości, co się święci. Doszliśmy na tym pustkowiu do wielkiej sceny, na której byli Mick Jagger, Ronnie Wood i Charlie Watts. Postacią, która mnie tutaj przyprowadziła, był nikt inny jak Keith Richards. Powiedział:

– Widzisz, synu, gramy niezłomnie tyle lat i to nie jest tylko nasza zasługa, lecz także twojej ciotki. Jesteśmy takim tworem świata, że potrzebujemy do życia kamieni. Ona znosiła nam je przez te wszystkie lata, a my mogliśmy w naszej skromnej salce prób – zaśmiał się, bulgocząc – grać, jak tylko długo chcemy. To jest, bracie, przedsionek zaświatów, tutaj powstają najlepsze kawałki, można tutaj spotkać Wergiliusza, Dante o tym pisał w Boskiej komedii. Czaisz temat? To właśnie przejście do tego miejsca jest w pokoju Matyldy. Niezła zresztą była z niej pupcia za młodu.

– Ale historia, kto by przypuszczał, że taką zajebistą tajemnicę utrzymywała ciotka przez te wszystkie lata – powiedziałem.

– Ale do sedna, synek, teraz kiedy poznałeś naszą tajemnicę, ty będziesz znosił nam kamienie, preferuję otoczaki, te które nosi rzeka. Jest to nam niezbędne do tworzenia i życia. Tak już jest, przypadł ci zaszczytny tytuł bycia mecenasem Rolling Stonesów. Będziesz je do pokoju wkładał, sam możesz wybrać który, aż usypiesz dosyć stromy stok i co jakiś czas będziesz wrzucał kamień, który potoczy się w dół i da nam swoim pędem moc do napisania kawałka. Cała nadzieja w tobie, bracie – powiedział Keith i popatrzył na mnie z nadzieją, że się zgodzę, i nie miałem innego wyjścia, ucieszyłem się:

– Super, bardzo się cieszę, ale jazda, ostra bez trzymanki. Zawsze będę wam wrzucał kamień na stos, niech żyje rock’n’roll – powiedziałem, a Keith dołączył na scenę do swoich przyjaciół. Zaczeli grać, ale to, co jest w realu, ma się nijak do tego, co tam usłyszałem, muzyka wyrwała mnie z ciała do końca i ujrzałem za sceną całe zaświaty. Wszystko stało i słuchało tego bluesa, Lew Tołstoj podrygiwał nogą, Napoleon zszedł z konia i zapalał papierosa. John Lennon uśmiechnięty pod drzewkiem jadł jabłko, a Bob Dylan, jako jeszcze żyjący, a mogący do zaświatów wchodzić, chciał coś zmajstrować, można było wnioskować po minie, ale niczego nie zrobił. Tak stałem się tym, który puszcza po zboczu toczące się kamienie i takie mam imię. Toczący się Kamień, nad horyzontem zaczęło się trochę błyskać, Jagger zaczynał tańczyć.

Więcej opowiadań w wydaniu tradycyjnym „Akcentu”.