Dariusz Bitner. Dopełnienie

Spis treści numeru 4/2002

Dopełnienie

 

Pod koniec stycznia Es wrócił z sanatorium. Zaokrąglony na twarzy, ociężały i tak samo smutny jak przed wyjazdem, nie sprawiał wrażenia uzdrowionego. Wysprzątany pokój przywitał go kwiatami, na płatkach wciąż jeszcze czuć było zapach rąk Elmy. Tylko ona mogła w środku zimy przynieść kwiaty. Es rozebrał się, umył i położył na łóżku z plikiem kupionych na dworcu gazet. Nie czytał. Zapatrzony w zwisającą z sufitu lampę rozmyślał o nagromadzonych pomysłach. Postanowił od rana wziąć się do pracy.

Myśli kotłowały się, wyciszały… Es zasnął znużony długą podróżą, uspokojony normalną ciszą, normalnym pokojem – zasnął spokojnie, nie wyciągnąwszy pościeli.

*

Zbudził go natarczywy dzwonek.

– Wstawaj, śpiochu – to ona. Jak zawsze uśmiechnięta, promienna. Zaokrąglona, miękka i zdawałoby się – bez kości dziewczyna. Zaraz zakręciła się po pokoju, zawiała mroźnym zimowym powietrzem. Po chwili odwinęła szalik, zdjęła ciepły kubraczek i usiadła.

– Jak się czujesz, staruszku?

Es był wypoczęty. Nim cokolwiek powiedział, zaczął głaskać i ugniatać pieszczotliwie jej chłodną dłoń.

– Ja, to nie ja – oznajmił niespodziewanie. – Doszedłem do tego… wreszcie to zrozumiałem.

Elma przymrużyła oczy i rozluźniła mięśnie. Zrobiła się jeszcze bardziej miękka.

– Zabrałem do sanatorium odnalezione niedawno w G. listy i zapiski. Przesiedziałem nad nimi wiele wieczorów. Zamienili mnie. Kiedy byłem jeszcze malutki, chudy, i tylko głowę miałem obrzmiałą i napuchniętą, matkę zabrali do szpitala. Zachorowała na tyfus, a ja, w kilka godzin po jej odejściu – umarłem. Rodzice matki pochowali mnie w ogródku, znajomy ksiądz pomodlił się nade mną, a mój grób zasiali kwiatami. Potem marchewką. Słuchasz mnie? Matka w szpitalu nic nie wiedziała. Mówili jej, że żyję. Potem odkupili mnie, to znaczy jakieś dziecko, od pewnej prostytutki. Ten drugi ja też był cherlawy i chudy, ale nic go nie toczyło w środku. Dziadkowie mnie odkarmili i dopiero gdy umierali, wyznali matce prawdę. Biedna – ukrywała wszystko przede mną. Sama dźwigała ten ciężar. Może też chciała się wyspowiadać w dniu śmierci, ale nie zdążyła. Gdyby nie te listy i notatki, nigdy bym się nie dowiedział.

Elma uśmiechnęła się po swojemu, słonecznie, nie do opisania.

– Nadal będziesz pisał bajki dla dzieci? – zapytała, puszczając do niego oczko.

– Trudno powiedzieć – zasępił się Es. – Kiedy dowiedziałem się, że nie jestem sobą, czyli nie jestem też bajkopisarzem, musiałem spędzić trzy dni i trzy noce na medytacji. Przyszła mi wtedy wspaniała myśl do głowy. Jadłem akurat jajecznicę i to mi pomogło znaleźć klucz do zagadki. Jajko. Ab ovo. Czyli wróciłem do początków i doszedłem do jedynie słusznego wniosku. Nie jestem tworem związku prostytutki z nieznanym, niewiadomym mężczyzną. Może zapłodnił ją północny wiatr. Mogło się to stać jednej z tych upalnych nocy, które lubieżne kobiety przesypiają nago przy otwartym oknie. Ale najprawdopodobniej jestem homunculusem. Mój ojciec, sędziwy Klechda, oszalał, gdy wyłoniłem się z jego mózgowej retorty. A więc bajka, to sens i tajemnica mojego życia.

Elma całą twarzą wyrażała najwyższy podziw.

– A zjesz śniadanie? – zapytała z powagą.

– Zjem – odparł, rozpinając jej grubą koszulę. Nie miała nic pod spodem. Była gorąca.

*

Wieczorem uporządkował papiery, przejrzał stare rękopisy i notatki. Stół wciąż się jeżył drewnianymi kolcami – nie było na to rady; ale dziurę w kotarze zacerowała Elma pięknie, w swej gorliwości naszyła nawet czerwone serduszko. Es usiadł, przysunął przygotowaną kolację – chleb z żółtym serem. Żarówka świeciła jasno, raziła w oczy. Tyle razy Elma usiłowała nakryć ją kloszem, lecz Es…

Za oknem ciemność – tylko do szyby przylepiają się białe śnieżne płatki. Es miesza powoli herbatę. Za kilka dni wraca do redakcji, teraz nic jeszcze nie musi robić… Nie – twarz marszczy się bez jego woli – dość bezczynności.

Dookoła żarówki krąży muszy pocisk, gorąca herbata parzy dłonie. Zanim się zabierze do tej większej całości – kilka krótszych historyjek… dawno przecież nie pisał, musi się rozpędzić.

Otworzył notes wypełniony drobnym pochyłym pismem. Na początek o dzieciństwie. O chłopcu szukającym baśni w zwykłym, codziennym życiu. Es uśmiechnął się ze smutkiem. Nie pamiętał swojego dzieciństwa. Miał je kiedyś? Trzeba zacząć od snu o tańczących butach, ubraniach… Wie tylko, że była wojna, ale nie pamięta prawie nic. Trwała tak długo, a on wyławia dwa, może trzy dni. Chłopiec powinien umrzeć. Szuka baśni, szuka jasnych, słonecznych pałaców, a nie można bezkarnie patrzeć w słońce. To jednak nie byłaby już bajka. Przynajmniej nie dla dzieci.

Uśmiechnął się. Napisać o tym miejscu, z którego widać to, co jasność chowa w sobie, co skrywa swym blaskiem… Chłopiec musiałby co najmniej oślepnąć. Chyba tak. Nie. To nie bajka… Zaczął kaszleć.

Było mu duszno. Płuca miał jeszcze chore. Dzieci nie mogą na początku swego życia dowiedzieć się, że wszystko nie ma sensu – że nigdy… że NIC. Nie napisze tej bajki.

Odłożył długopis i zmiął czystą kartkę, jakby z obawy, że jest zapisana jego myślami.

Wyjął z zielonego pudełka lekarstwa, zażył. Nagłe poczuł się zmęczony. Całodzienna rozmowa z Elmą, całodzienny flirt…

„Właściwie nie wiem, ile mam lat – pomyślał.- Przecież dali mi fałszywe imię, nazwisko, wiek…” Usiadł na pościelonym łóżku. „Prześpię się” – niespodziewanie rozbolała go głowa. Ścisnął ją oburącz, westchnął. Wydało mu się, że kotara faluje, układa draperią ludzkiej postaci… Pociemniało w pokoju – a może w jego oczach. Ścisnął mocniej głowę. Wszystko minęło.

„Przyda się jutro spacer”. Kotara wisiała spokojnie, kokietowała czerwonym serduszkiem. Es wyłączył światło.

Za oknem, na ulicy, rozległ się śmiech – dźwięczny, szyderczy… obnażał bezsilność.

Po ciemku dotarł do łóżka. Położył się, zagrzebał w kołdrę – z zamkniętymi oczami próbował wywąchać zapach Elmy.

*

Dzień był mroźny. Śnieg iskrzył się złudnym blaskiem odbijanych promieni, skrzypiał pod stopami. Es i Elma pojechali za miasto, do lasu. Przedzierali się przez głębokie zaspy, tarzali się w nich jak rozbawione psiaki. Sypki, podobny do lodowatej mąki śnieg topniał pod nimi, gdy zapamiętywali się co jakiś czas w uściskach.

– Jak dzieci!

– Dzikusy! – krzyczeli z radości.

Elma zlizała kryształki lodu z jego brody, a on chuchał na jej twarz białym powietrzem. Do miasta zwabił ich głód.

Zjedli obiad w barze. Niezmordowani – ruszyli na spacer po ulicach.

– Jak ci tam było?

– Okropnie. Przepytałem wszystkie dziewczyny jakie spotkałem, a nawet kilka kobiet. Żadna nie nazywała się Elma.

Jej białe zęby uśmiechnęły się bezgłośnie. Z wąskiej uliczki, którą mijali, wyjechał stary, poobijany samochód ciężarowy. Był tak brudny, jakby dopiero co wyciągnięto go z bagna.

– Jeżeli się schylisz, to powiem ci coś na ucho.

Był od niej wyższy o głowę. Przykucnął. Zdezelowany wehikuł przejechał obok nich, posapując z wysiłkiem. Przysunęła usta tak blisko, że poczuł na uchu delikatne mrowienie – samochód zatrzymał się – potem zacisnęła mokre wargi na małżowinie, bardzo delikatnie, puściła na moment, by szepnąć naprawdę złowieszczo:

– Łobuz – i ugryzła go niespodziewanie, aż krzyknął. W samochodzie zawył klakson – i dźwięk ten scalił się z krzykiem Es. Rozśmieszyło ich to. Potem zastanowiło. Hałas dwóch scalonych dźwięków trwał nadal, chociaż Es już nie krzyczał. Ludzie przechodzili obojętnie, ze spuszczonymi głowami, nie słysząc niczego, otuleni w kołnierze, szaliki… Samochód umilkł i odjechał w niespodziewanej ciszy.

Es trzymał się za ucho.

– O Boże – Elma była blada. – Nie wiedziałam, że cię tak mocno ugryzłam.

Była tak przerażona, że mimo piekącego bólu, powiedział cicho:

– Wcale nie mocno.

– Wyłeś. Tak strasznie wyłeś. Jakby ci wykłuwali oczy.

– Wyłem? – spojrzał na nią uważnie. Przez chwilę myślał, że prowadzi z nim jakąś grę, jakąś zabawę, którą właśnie w tej chwili wymyśliła. Lecz ona z trudem powstrzymywała łzy.

– Co ci jest, Elma?

– Nie chciałam cię skrzywdzić… tak się przestraszyłam – i w końcu zaczęła płakać.

Objął jedną ręką jej szyję, przytulił.

– Co cię tak przestraszyło? – spytał łagodnie.

– Wyłeś… tak strasznie, tak wyłeś…

– Co ty wygadujesz? – nie mógł zrozumieć. – Przecież samochód…

Elma zakryła twarz rękami i płakała.

– Co się dzieje? To samochód – powtórzył. – Nic nie rozumiem.

Elma dygotała, jakby z zimna. Nie mogła się opanować.

– Chodźmy do domu – powiedziała szczękając zębami.

Spodziewał się, że zaraz wybuchnie śmiechem, że oszukała go, żartowała, ale jej twarz była mokra, czerwona, pełna smutku. Na nosie wisiała wielka kropla, a z oczu wciąż napływały nowe.

– Chodźmy – powiedziała cicho, nie wiadomo dlaczego przepraszająco, pokornie.

Poszli powoli. Czuli teraz zmęczenie, chłód zimowego zmierzchu. W mrocznej uliczce, którą chcieli skrócić sobie drogę, natknęli się na wychodzącego z bramy starego, cherlawego człowieczka z wielką, ostentacyjnie kolebiącą się na wszystkie strony, pomarszczoną głową. Jego twarz była wyrzeźbiona niedbale w kawałku lichego drewna. Zatrzymał się na ich widok, uniósł przydługą rękę, w której trzymał bambusową laskę i pogroził im ze złością w oczach.

Es sapnął z irytacją, a człowiek z wielką głową umknął w ciemność bramy.

– Chodźmy – Elma pociągnęła go za rękę.

W domu przyglądał się jej badawczo. Była normalna, ruchliwa, twarz miała trochę zamyśloną.

– Pączusiu – powiedział niepewnie i zaraz dokończył: – Ale mnie nabrałaś.

Elma spojrzała na niego uważnie i po chwili uśmiechnęła się.

*

Jej noga ugniatała go w brzuch, ręka dusiła szyję. Otworzyli oczy nieomal równocześnie. Leżeli odkryci – czuł na sobie jej zaspane piersi.

– Grzejesz jak piecyk – powiedział.

Przeciągnęła się, wyginając leniwie na wszystkie strony.

– Zrobię coś do jedzenia – wstała, kokietując go powolnymi ruchami nagiego ciała. – Zrobię chleb z polędwicą i sałatą.

– Dlaczego akurat z polędwicą i sałatą?

– A dlaczego akurat nie? – spytała, zaciskając na moment wargi. Zaraz jednak jej głos odzyskał ciepło. – Nie chcesz?

– Nie, dlaczego, może być.

– No to wstawaj, zagrzeb to wyrko i ubieraj się.

Udał, że jej nie słyszy – naciągnął na siebie kołdrę, odwrócił się plecami i zniknął w chłodnej pościeli. Nie wiadomo dlaczego bolały go kości. Zdawało mu się, że słyszy jakieś terkotanie… pod ciepłą pościelą tłukł się motyl, wściekła ćma. Uderzała o nagie ciało, trzepotała o kołdrę, wydawała tak dziwny chrzęst, jak gdyby wpadła w metalowe, dźwięczne pudełko.

Zbudził go mocny klaps w pośladek.

*

Pojawiła się mglista smuga, otoczyła go mgła – w powietrzu zamajaczyła postać chudego człowieka z niesamowicie długimi rękami, z wielką, dyniastą głową,marszczącą się i pulsującą w głębokim zamyśleniu. Wyłupiaste dwa kryształy oczu świeciły dziwnym, martwym blaskiem.

Es patrzał ze zdumieniem.

– Ostrzegam – dziwny, złowieszczy głos…

– Co? – powiedział, chociaż był przecież sam… – Co to znaczy?

Nagle uświadomił sobie, że nic nie słyszał. Dziwna postać zniknęła. Stał na ruchliwej ulicy. Zdziwił się, że słyszał cokolwiek. Dookoła uliczny gwar, ludzie, samochody… powoli zapadał zmierzch. Z tłumu wyłoniła się młoda kobieta. Szła szybkim, energicznym krokiem, a zapłakana dziewczynka dreptała obok niej bezradnie.

– Ostrzegam cię – wyodrębnił niespodziewanie z ogólnego hałasu – zaraz stracę cierpliwość.

Dziewczynka szlochała bezustannie. Małą piąstką przecierała łzawiące oczy.

– Przestaniesz, czy mam ci przyłożyć!? – krzyknęła kobieta, zatrzymując się tuż przy Es. – Słyszysz? – i uniósłszy jej rączkę do góry, wymierzyła solidny cios. Dziewczynkę rzuciło do przodu, ale szarpnięta stanowczym ruchem, wróciła do poprzedniej pozycji, krztusząc się i czerwieniąc od wstrzymywanego płaczu.

– Proszę jej nie bić – powiedział ogarnięty nagłym smutkiem Es.

Obrzuciła go nienawistnym spojrzeniem.

– Pańskie dziecko? – syknęła, nie rozwierając prawie ust. A potem uderzyła jeszcze raz… spojrzała na Es tryumfalnie i znowu uderzyła.

Milczał.

Elma była młodsza od niego o sześć lat. Miała dziecko, które umarło, zanim się urodziło. Miała męża, który zbił ją za to, a potem upił się i wypadł z okna. Elma miała wtedy osiemnaście lat. Nie wypuszczała jeszcze z rąk lalki. Od tamtej chwili nie chce urodzić, nigdy już, nie. A Es nie nalegał. Odkąd został sam, odkąd ją poznał – był jej narodzoną lalką, żywą, ukochaną.

Zrobiło się ciemno, cicho… zabłysły uliczne latarnie. Ulica dziwnie opustoszała. Cicho, najmniejszego szmeru… Es ruszył do domu. Jego kroki rozbrzmiewały zbyt ostro, dźwięk był zbyt wysoki, przenikliwy, jak z głośnika źle nastrojonego radia. Próbował nucić coś pod nosem, lecz nie wydobywał się z niego żaden dźwięk.

Nagle stanął. Coś go zaniepokoiło, coś przemknęło mu przez głowę… Próbował przez chwilę zebrać myśli. Co to było? Nieuchwytne, niepojęte doznanie, ale przecież nieobce. Jak gdyby owiany niewidzialną chmurą… Cofnął się. Dreszcz. Wiedział, że odczuwa coś, co przeżył już kiedyś. Zamglone, głuche doznanie. Zamknął oczy. Poczuł na twarzy delikatne uderzenie wiatru, usłyszał jego cichy szmer. Był to szmer wypaczający słuch, ostry, suchy… Począł matowieć, wchłaniał całe ciało… Czuł, jak drętwieją mu ręce i nogi… Nie tracąc świadomości przemyślnie trwał w odrętwieniu. Sprawiało mu to przyjemność i jednocześnie przepełniało poczuciem winy. Zdawał sobie sprawę z wielkiej niestosowności upajania się tajemniczym szmerem. Mógł się ruszyć, otrząsnąć, ale niezwykłe doznanie wciągało go coraz bardziej. Całą siłą woli wsłuchiwał się w hipnotyczny szmer. Zupełnie jak gdyby tracił przytomność. Czuł, że przechyla się… przewraca… wszystko dookoła zawirowało gwałtownie… przestał czuć ziemię pod stopami, przestał czuć ciężar swego ciała – wystarczy ruch dłonią – unosi się – powietrze jest gęste – pływa, delektuje się wibrującym, głuchym dźwiękiem – czuje pulsowanie tego dźwięku na całym ciele – unosi się… lekko…

Wynurzył się na powierzchnię. Odetkały się uszy. Uderzył w niego niesłychany szum, hałas nocnej ulicy. Samochody przejeżdżały z warkotem, ludzie przekrzykiwali się nawzajem. Znów chłodne powietrze, jakiś nieprzyjemny zapach… Poczuł na twarzy palącą obecność wszystkiego, wszystkiegoco było w jego życiu i wszystkiego, co otaczało go teraz, ze wszystkich stron. Smród spalin bolał jak uderzenie kijem… Upadł, zanim spostrzegł, że traci równowagę.

Leżał chwilę bez ruchu, mamrocząc tylko przekleństwa.

W końcu wytarł mokrą twarz, wstał niezdarnie. Niepewnym, rozkołysanym krokiem ruszył przed siebie. Z trudem odnalazł bramę domu, w którym mieszkał. Było mu duszno – zmęczone płuca rzęziły astmatycznie – powoli wszedł na pierwsze piętro.

W dobrze sobie znanym, mrocznym korytarzu opanował go nagły strach. Czuł, że nogi mu słabną, oparł się ręką o ścianę. Trząsł się… serce dławiło go każdym skurczem. Nogi zwiotczały wreszcie, pękły w kolanach – stracił równowagę. Wpadł do ciemnego pokoju.

Słaniając się i dygocząc ze strachu zatrzasnął za sobą drzwi, zaparł się plecami. Próbował złapać jak najwięcej powietrza, po skroniach spływały krople potu…

Na środku pokoju, w jedynym jaśniejszym miejscu, stała w blaszanej misce naga kobieta i wylewała na siebie z odrapanego czajnika gorącą wodę. Stała odwrócona tyłem, chuda, z wystającymi kośćmi żeber i nieprzyzwoicie wielką patelnią pośladków. Upięte w kok włosy odsłaniały cieniutką szyję. Głowa odwróciła się.

– Co to znaczy? – Es nie mógł dojrzeć twarzy, ale głos był miły, nieomal przyjazny.- Co pan sobie wyobraża? Proszę wyjść – powiedziała kobieta łagodnie, lecz stanowczo.

Stał bez ruchu. Trzęsło nim jeszcze, oddech miał świszczący. Kobieta odstawiła czajnik i odwróciła się. Zobaczył jej obrzmiałe piersi, karykaturalnie przylepione do chudego ciała, zapadnięty brzuch, przystrzyżony krótko trójkąt włosów – nie mógł dojrzeć twarzy.

– No, już dobrze – usłyszał niespodziewanie – możesz zostać, świntuchu.

Nic nie mógł powiedzieć, z gardła wydobył się tylko świst.

– Podaj mi prześcieradło, leży przy tobie. Oj, ty… – zarechotała cicho, nieładnie – czemu tak patrzysz, jestem przecież goła.

Już wiedział, że jej pragnie. Szybko, natychmiast. Bezwzględnie. Nieważne dlaczego, po co, skąd on tu i skąd ona… Podał jej prześcieradło. Owinęła się, stanęła mokrymi stopami na podłodze i pociągnąwszy za wiszący przy wielkim, rozcapierzonym żyrandolu sznureczek – zapaliła światło.

Miała uśmiechniętą, miłą twarz, nieco pyzatą, przejrzystą jak kryształ, a jednocześnie dojrzałą i w pewnym sensie nieprzeniknioną. Otworzył usta, ale przerwała mu ruchem dłoni.

– Nic nie mów. Nie usprawiedliwiaj się. Po co masz się wykręcać? Przecież wiem, czego chcesz. Wszyscy przychodzicie po jedno, nie warto nic mówić. Masz starą twarz, ale podobasz mi się, ty mały świntuchu – pogroziła mu palcem. – Trwonisz siły na młode dziewczęta. Ciągle to samo. Nigdy o niczym innym nie myślicie, łajdaki. Chodź ze mną – odwinęła się z prześcieradła – no chodź…

Była piękna. Zniknęły uprzednie dysproporcje. Stała przed nim zgrabna kobieta, jej nagrzane ciało powodowało delikatne zawirowanie powietrza… Musiało coś mu się stać z oczami, bo każdy jej ruch powodował świetliste smugi, a ona sama na moment rozdzielała się na tę, która jeszcze przez moment zostaje w poprzedniej pozycji i tę, która się poruszyła. W rezultacie wydawało się, że jest tej kobiety w pokoju więcej… nawet nie zauważył, kiedy odpłynęła w stronę łóżka.

– No? – wyciągnęła do niego rękę, co wywołało z nicości cały wachlarz rąk.

Odzyskał siły, przestał się wahać. Ruszył w jej stronę, próbując zdjąć z siebie ciężką watowaną kurtkę. Gdzieś spod stołu wysunął się chudy, kudłaty pies. Błysnął przekrwionymi ślepiami i zachichotał sucho, denerwująco, jak złośliwy diabełek na animowanych filmach. Es zatrzymał się w pół kroku.

„Gdzie ja słyszałem ten śmiech?” – pogardliwy, wyszydzający wszelką niemoc. Obnażający odwieczną, fatalistyczną wyrocznię losu… Tak. To było tej nocy, po wizycie Elmy, śmiech na ulicy, obrzydliwy śmiech…

Zniecierpliwiona kobieta uśmiechnęła się zalotnie, rozchyliła nogi, wygięła się w pasie kokieteryjnie. Pies znów zachichotał.

Podbiegł do niego i kopnął z całych sił, aż zmierzwione kudły zapiszczały, jęknęły, rzucone głęboko pod stół.

Wydało mu się, że słyszy zjadliwy syk: „Zabiję cię”.

Kobieta zaczęła wiercić się na łóżku. Es stał zdezorientowany. Przekulała się na brzuch, potem znów na plecy, przesuwała dłońmi po piersiach i brzuchu… Es wiedział, że się nie oprze, nie chciał się opierać, chociaż czuł obrzydzenie, nieomal powodujące mdłości. Odwrócił głowę. Spojrzał na zasłonięte okno, na kotarę…

– Skąd ją masz! – krzyknął.

Zastygła w swym pląsie.

– Co?

– Skąd ją masz?! – wrzeszczał rozpaczliwie, wskazując palcem na czerwone, przyszyte zaradnymi dłońmi Elmy serduszko.

– Daj spokój, chodź tu do mnie – szepnęła zimno, podnosząc się na łokciu. – Dotknij mnie chociaż, zaraz będzie mi zimno. Chodź tu…

Nie słuchał jej. Zacisnął dłonie na zakurzonych fałdach kotary i runął z nią na podłogę. Do pokoju wtargnął słoneczny blask.

Coś dzwoniło, zawodziło niezrozumiale… Es wygrzebywał się z objęć ciężkiego, duszącego materiału.

– Otwórz, otwórz! – słyszał głos Elmy i natarczywy dzwonek u drzwi.

– Kto tam? – zapytał, aby usprawiedliwić swoje milczenie.

– To ja, Elma, otwórz – zawołała.

– Co się stało?

– No właśnie, co się stało?

– A co się miało stać?

– Co robisz?

– Piszę.

– Pozwól mi wejść.

– Nie teraz, kochana. Za godzinę skończę. Przyjdź.

– Piszesz?

– Tak – potwierdził i od razu zapadł w nieprzytomny sen.

– To ja przyjdę za godzinę.

Spał bez czucia.

*

Opowiedział jej swój dziwny sen.

Był zawieszony w próżni, był próżnią ciągnącą się w nieskończoność, doznawał dziwnych wrażeń, odczuć nie do opisania. Próbował je mimo wszystko jakoś wyrazić… ale im więcej mówił tym mniej pamiętał. W końcu uświadomił sobie, że nie pamięta już nic. Nie wiedział, co Elmie opowiedzieć.

– Różne są sny – Elma uśmiechnęła się do niego – ale żeby spać tak mocno… jak nieprzytomny… Musiałeś długo pracować.

Es zatrzymał się nagle. Na rogu ulicy, przy krawężniku, stał młody, otyły mężczyzna. Trzymał w dłoniach wielką kolorową książkę – czytał. Es zmarszczył czoło. Coś niezrozumiałego, niepokój zupełnie niewytłumaczalny. Padał śnieg.

– Czas – szepnął.

Musiało być inaczej. Zburzyła się logiczna konstrukcja…

– Co mówisz? – zdziwiła się Elma.

Poczuł ulgę. I jednocześnie strach.

„Czas”.

– Tak sobie myślę – spojrzał na nią. – Powiedz mi coś. Cokolwiek.

– Kocham cię.

– Chciałabyś mieć dziecko?

Zatrzymała się, otworzyła szeroko oczy…

– Ja… – szepnęła, a potem opuściła głowę.

Cisza. Mężczyzna czytający książkę ocknął się, rozejrzał dookoła nieprzytomnym wzrokiem – i pobiegł przed siebie, skosem jezdni.

– Za późno – Es zamknął oczy.

– Dziecko – powiedziała Elma.

„Czas”. Zza zakrętu majestatycznie wytoczył się samochód ciężarowy, potrącił, zmiażdżył biegnącego pod koła człowieka i odjechał ospale, bez pośpiechu. Dwie stojące nieopodal dziewczynki zaczęły się śmiać.

– Ojeja, ale go rozwałkował!

– A to numer! – krzyczały z zadowoleniem.

Es podbiegł przerażony.

– Nie śmiejcie się – krzyknął, ale jego głos prawie nie wydobywał się z niego. – Dlaczego się śmiejecie? – zapytał nieomal bezgłośnie.

Dziewczynki spojrzały na niego zdumione, ale zaraz jedna zrobiła nieprzyzwoity gest, wkładając palec wskazujący w złączone dwa palce drugiej ręki i poruszając nim w przód i w tył. Mrugnęła do drugiej i obie znów wybuchnęły piskliwym chichotem.

– Dzieci… – próbował powiedzieć, lecz druga z dziewczynek przerwała mu, grożąc małym paluszkiem.

– Oj, ty świntuchu.

Odwrócił się do Elmy. Zaczął biec, z trudem odrywał nogi od ziemi… Z trudem… Chwycił ją w ramiona. Stała nieruchomo, skamieniała. Zatarły się jej wyraźne kontury, była wyciosana niedbale z opornej skały. Tylko oczy łzawiły…

– Elmo – szepnął. Ale jej łzy wyschły nagle, zmartwiały, i trzymał już w rękach nieforemny, kamienny kloc.

Zapiekło go ucho. Dotknął – było lepkie od krwi. Wyczuł ślady jej zębów… Zrobiło mu się niedobrze. Zaczął rozcierać ucho palcami, krew spływała do rękawa. Wydawało mu się, że słyszy Elmę.

– Wstawaj, śpiochu – usiadł na zimnym chodniku.

Niewyraźne domy, tak jak Elma – zamieniły się w kamienne bryły. Na ulicę powoli wpełzała gęsta, słoneczna jasność; nisko nad ziemią snuły się leniwie postrzępione kłaczki snów…

W oddali pokazał się chudy, kudłaty pies z podwiniętym ogonem. Zatrzymał się. Spojrzał na Es władczo, wyniośle – byli sami.

Es schował głowę w ramionach. Wiedział już na pewno – słyszał jego syk: „Zabiję cię”.

– Wstawaj śpiochu – ledwo dosłyszalnie… Oszroniony las. Elma rzuciła się w śnieżną zaspę. „Jak dzieci”. „Dzikusy”.

„Chcesz mieć dziecko?” – Wstawaj.

Dźwignął się z trudem. „Trzeba uciekać” – nogi przymarzły do ziemi. Pies dopadł go w kilku susach, powalił… Poczuł na twarzy jego ciepły oddech. Widział żółtobiałe kły, spomiędzy których zwisał siny jęzor. Pies czekał. Dyszał. Wyglądał przerażająco.

Znajdowali się w ciemnej niszy. Z boku widniał ciemny otwór z widokiem na ulicę – chodzili tam ludzie, jeździły samochody… Dobiegał stamtąd miejski gwar, jednak otwór oddalał się, malał, aż w końcu znikł – i zaległa ciemność.

*

Szedł – potykając się nie wiadomo o co, szedł nie wiadomo gdzie – nie bał się – owiewały go bezwietrzne wiatry, otaczały bezchmurne chmury – czasem przeszyła ostra szpila, odurzył tępy ból – wszystko wpływało do jego mózgu… wszystko… rwącym strumieniem rzeki, lawiną, krzykiem Elmy…

Otaczająca go czerń…

Nieistnienie…

NIC.

Nie było nic. Pustka. Niebyt. Nieistnienie.

Przypomniał sobie swój szaleńczy bój z ognistą kulą, przypomniał sobie żarówkę – spaliła mu skrzydła. Zatrzymał się.

– Precz – syknął. – Precz.

Nim cokolwiek zdołał zrozumieć, zapadł się w bezdenną otchłań. Stracił przytomność.

*

Usiadł przy stole. „Co za paskudny sen…” Nie chciało mu się zrobić herbaty, czuł zamęt w głowie, a przecież dopiero co wstał. „Oho, trzeba będzie przypiąć kotarę, naderwała się. A gdzie Elma? Miała przyjść. Powinna już dawno być”. Wyjął plik czystych kartek… – zdecydował się. Napisze o dziecku szukającym w zwykłym świecie oznak istnienia innego świata – tego, o którym mówi podawana z ust do ust religia, najpotężniejsza religia… czy istnieje świat baśni? Dziecko musi wiedzieć…

Sięgnął po długopis, gdy nagle za oknem rozległ się ostry kobiecy głos:

– Ostrzegam cię – zastygł w bezruchu. Przez chwilę była cisza, a potem: – Zaraz stracę cierpliwość.

Cofnął rękę. „Co za bzdury – pomyślał. – Jedyna rzecz, którą muszę napisać. Za długo zwlekałem. Ten ciasny świat zdeformowany milionami domów wyrastających wszędzie i o każdej porze, hałaśliwy i cuchnący…”

Pochylił się gwałtownie nad rozłożonymi kartkami. „Muszę to napisać. Moje dziecko musi odnaleźć T a m t e n świat”.

– Pańskie dziecko? – usłyszał z ulicy.

Przypomniał sobie tę kobietę. Trzymała za rękę przerażoną, bezradną dziewczynkę, krzyczała. Była ładna, ale w jej oczach czaiło się zło.

„To ona – wstał – to przecież ta kobieta w blaszanej misce, podałem jej prześcieradło…” Przysunął się do okna. Na ulicy nie było nikogo.

– Rozumiem – szepnął. – Napiszę…

Ale zaledwie dotknął papieru, poczuł, jak stół, okno, cały pokój, wszystko… odpływa, rozmazuje się, niknie w ogarniającym go, leniwym cieple snu – poczuł bolesne uderzenie w pośladek. To Elma obudziła go mocnym klapsem.

– Śniadanie gotowe – powiedziała. – Wstań.

– Kłamiesz – wyszeptał – to wszystko oszustwo.

Zaśmiała się.

– Chleb z polędwicą i sałatą.

Przełknął ślinę.

– Długo spałem?

– Osiem miesięcy – stała przed nim w szlafroku, rozchyliła go, by jej uwierzył. – Spójrz.

Jej duże piersi leżały łagodnie po obu stronach wielkiego, nabrzmiałego brzucha.

– To nasze dziecko.

Zaprzeczył ruchem głowy.

– To nasze dziecko – uśmiechnęła się. – Dotknij.

Wysunął dłoń. Pod naprężoną skórą wyczuł łagodne ruchy. Elma stała lekko wygięta, zadowolona, promienna. Przytulił twarz do jej krągłości.

– Chciałem go zabić – powiedział. – Zabić albo oślepić…

Dotknęła jego głowy.

„Będę musiał”.

Poczuł, że wszystko pęka…

„Muszę”.

Pęka jak bańka mydlana, rozpryskuje się wilgotnymi płatkami na twarzy. Obejmował zimny, nieczuły głaz. Padał śnieg. Pies siedział przy nim, całkowicie zajęty swymi genitaliami. Ulica była pusta.

Wyprostował się. Zdążył jeszcze zobaczyć skamieniałe łzy w oczach Elmy, zdążył pomyśleć, że kochał ją jak nikogo, że ona na pewno zrozumiała, dlaczego nie mógł dać jej tego dziecka. Teraz wiedział, że pragnęła, że chciała je mieć.

Wybaczyła mu.

Zdążył zobaczyć, że kamienne łzy zalśniły wilgotnym blaskiem, a potem zniknął – wichrem porwany.

*

– Czy widzisz tę czystą kartkę? Oto dowód.

– Czy sądziłeś, że można bezkarnie?

– Dostałeś ostrzeżenie…

*

Otulony ciepłym kokonem leżał bez ruchu. Tryumfował. Przeniknął nieprzeniknioną taflę, wyszedł spod – NAD. Musi być ukarany. Ukarany? Przeniknął wszystko, zrozumiał wszystko – z tą świadomością nie można przecież żyć. Czuł się jak niewyobrażalnie mała cząsteczka, był jak wirus, molekuła… Uśmiechał się. Wszystko bez znaczenia… A jednak…

– Elma? – pomyślał raczej, niż powiedział.

– Dobrze.

– Dziecko?

– Tak.

Wypełnił go spokój, wypełniła siła… Jeszcze przebiegł w jego myślach dreszcz – poczuł dotknięcie Elmy, jej ręka dusiła mu szyję, czuł gorącą pierś… Już wszystko było obce. Elma – teraz, otulony nieprzeniknioną bielą i tak nie potrafiłby z nią żyć. Elma, kiedy rodzi – nie krzyczy. Uśmiechnął się.

– Przeniknąłeś wszystko…

Kołysały nim wiotkie, delikatne dotknięcia.

Na moment z jasności wyłonił się cień chudego człowieka z dyniastą głową.

Nieskończoność nie istnieje,
jasność nie raziła go…
znów się uśmiechnął…

I świadom tego co robi, wypowiedział ostatnią formułę:

– NIE WYRZEKAM SIĘ.