Paweł Przywara. Antynomia Zadury

Spis treści numeru 4/2002

Antynomia Zadury

 

Każde słowo ma jakąś historię,
w większości przypadków to prehistoria.

B. Zadura

 

Kiedy byłem dzieckiem i chodziłem do podstawówki, a z tąże podstawówką na seanse do kina, to największą atrakcją nie był sam film (choć, rzecz jasna, większą niż szkoła), lecz chwila, gdy psuł się projektor, urywała celuloidowa taśma lub zamazywał obraz. Zawsze na sali można było liczyć na grupy śmiałków koordynujących pracę operatora okrzykami: światłoo!, ostroość! Wszyscy właściwie czekaliśmy na moment, w którym będzie można krzyknąć z ciemności: ostroość!!

Bohdan Zadura ma w sobie coś z człowieka domagającego się ostrości. Ostrości języka. Język jednakże, jako „maszyneria”, przy której najprzeróżniejsi spece ciągle grzebią, rzuca na biały ekran umysłu wciąż rozedrgany i chyba nie dający się do końca ustabilizować obraz. (Co więcej – ponoć, jak twierdzą fizjologowie wzroku, obraz na naszej siatkówce też nigdy nie jest idealnie ostry – przypomina raczej zmieniający się ze spowolnieniem widok na ekranie notebooka, na którym, dajmy na to, pisze wielką literaturę O. Tokarczuk.) Rozregulowany projektor języka, rzucający jakieś strzępy obrazów; taki prawdopodobnie jest punkt wyjścia poezji, prozy i felietonistyki Zadury, bowiem ich twórca, co widać po jego tekstach, z reguły jest „w drodze do pełnej wypowiedzi”, deliberuje nad określonym wyrażeniem, przygląda się uważnie poszczególnemu słowu (a zwłaszcza jego powiązaniom z innymi słowami), tak jak mechanik sprawdza wykręconą część pod światło, czy nie jest pordzewiała, czy nadaje się jeszcze do użytku, czy będzie współdziałać z innymi (wiersz/ winien się sprawdzać/ na wszystkich piętrach/ znaczeń).

Powie ktoś: co za problem ustalić ostrość języka? Bierze się parę wyrazów, składa w zdanie i już jest jakieś „okno na świat”. Spójrzmy do gazety choćby, tam przecież aż roi się od faktualnego języka, ostrego jak piła tarczowa. Tymczasem Zadura, wybierając zaledwie próbki tego „uświęconego” języka, mówiącego o faktach, umieszczając te próbki pod mikroskopem pisarskiego (kpiarskiego często) oka, dowodzi nam, że traktując język gazetowy, faktualny, serio – ulegamy złudzeniu. To pewien truizm; skądinąd wiadomo, że gazety nie zawsze piszą prawdę i nie zawsze dzieje się to, co one mówią. Autorowi Nocy poetów… jednak chodzi o coś innego, o spostrzeżenie, że nie ma żadnego precyzyjnego języka, który mógłby wzorcowo posłużyć do mówienia o realnym świecie. A już mowa mediów generuje szczególnie dużo lapsusów, absurdów i nieporozumień (Daj mu tam, gdzie go nie ma, s. 202 i n., Lit, s. 106). Skoro więc wycinkom faktualnego języka nie odpowiadają żadne konkretne wydarzenia (w sensie jakichś „ostrych obrazów rzeczywistości”), to tym bardziej językowi poetyckiemu (szerzej literackiemu), szukającemu świata na rozmaite sposoby, trudno do tego, co realne, dotrzeć bezpośrednio i pokazać to po kartezjańsku: jasno i wyraźnie.

W trakcie lektury tekstów Zadury zachodzi ciekawe zjawisko, mamy bowiem do czynienia z wielokrotnym (nieustannym często) regulowaniem ostrości obrazu na zasadzie: spójrzcie na to, spójrzcie na tamto (Fashion tv, Rozbieg. Adam Mickiewicz w Puławach – Puławy u Mickiewicza, Trumny z Ikei, felieton Sanatorium). W rezultacie znika nam sprzed oczu pierwszy plan (opowieści, historii) i poruszamy się (wiedzeni kolejnymi dygresjami) po coraz to nowych peryferiach, a tym peryferyjnym wędrówkom nie byłoby końca, gdyby sam autor ich w pewnej chwili nie urywał, przywołując nas do porządku.

Zadura jest w drodze do języka. Jeśli ma pisać „na zamówienie”, „na zadany temat” (por. felietony czy esej o prowincji dla „Res Publiki Nowej”), dowodzi swoimi tekstami, że mimo iż „rozumie istotę zamówienia”, nie jest w stanie zająć się nim „wprost”. Nie umie złapać go tak, jak dziennikarz artykułem interwencyjnym chwyta polityka w trakcie brudzia z mafiosem (polityka i mafiosa, których namierzenie zlecił dziennikarzowi oczywiście mafioso z innej stajni). Może ten przykład z „prowincją” jest tu szczególnie obrazowy. Zadura za pomocą kilku rozbudowanych, nierzadko komicznych dygresji (np. z wiezieniem kawałka świni na saniach do domu i nadejściem „panów z MSW”) „krąży” wokół „tematu”, z jednej strony niejako „nie rozumiejąc”, co można by potraktować jako „wzorcowy” wizerunek prowincji, z drugiej pokazując, że prowincję ukazuje (lub przybliża) to, to i to (taka scena czy taka). Można by zatem podejrzewać, że autorowi język „wymyka się spod kontroli” lub, co bardziej prawdopodobne, że Zadura odsłania nam wielowarstwowość języka, udowadniając, że do poszczególnych słów nie są podoczepiane etykietki ze znaczeniami (w postaci widokówek, jak byłoby pewnie, zdaniem pomysłodawców tematyki eseju, ze zwrotem „polska prowincja”), a raczej jest tak, że słowa przypominają złoża naturalne, z których pisarz może nieustannie wydobywać coraz to nowe bogactwa. Za wyrazem „prowincja” nie stoi jeden konkretny fragment krajobrazu. Przeciwnie, z wielu sytuacji, z wielu przeżyć, z pozoru nie wiążących się ze sobą, wyłania się pewien kontekst dla tego słowa i trudno powiedzieć, czy ten kontekst jesteśmy w stanie werbalnie wyczerpać. Ostrość języka jest niemożliwa – tak zatem moglibyśmy najkrócej sformułować antynomię Zadury.

Ostrość ta jest niemożliwa szczególnie w literaturze (zwłaszcza w poezji), skoro istnieje ona w wielkim, by tak rzec, mielcu języków, których ilości nie sposób oszacować. Zadura przywołuje w tomie Ptasia grypa jako motto cytat z Dziejów apostolskich, mówiący o zesłaniu Ducha Świętego (…i zaczęli mówić obcymi językami). Bez względu na to, czy to odniesienie jest serio, czy z typową dla autora przekorą – w jakiejś mierze (nawet poprzez swoją nieostrość odniesienia) wyraża ono stanowisko poety, który za budulec swoich utworów przyjmuje pewną wielość języków, wielość wypowiedzi obecnych wokół nas tu i teraz. Żyjemy wszak w totalnym gadulstwie nie tylko mediów czy murów (zdobywanych przez miejskich partyzantów), ale przecież w gadulstwie najzwyklejszych rzeczy, które kupujemy. Na opakowaniu mleka, szamponu czy soku owocowego pojawiają się już całe opowieści o towarze i jego cudownych twórcach (nie wspominając już o wrzeszczących zabawkach). To wielosłowie, ta wielomowa znajduje swoje sarkastyczne odbicie w Zadurowej twórczości: Trwała ruina, Też byłem królem Midasem, Zakroczym (na dnie). Owo gadulstwo ma jednak jeszcze mroczniejszy wymiar, gdy wyraża się w słowotoku pseudopoezji, którą z pasją łowcy skalpów (tudzież ogrodnika walczącego z kretówkami i chwastami) tępi autor Daj mu tam, gdzie go nie ma w swych krytycznoliterackich szkicach.

Na nic nie mam wpływu, na nic wpływu mieć nie chcę. Nawet na język, który nie jest wyłącznie moją własnością, czytamy jednocześnie w Lit, w której również mamy do czynienia z przebijaniem się przez narrację różnych „obcych” (aliterackich) wypowiedzi. A parę stron dalej Nie wierząc w Literaturę można wierzyć w literaturę małą pisaną literą, ale jeśli wierzyłeś w tę pierwszą, druga nie wydaje się warta zachodu (s. 105 i 108). Zadura wskazuje zatem na bliski związek między fenomenem wielości języków, nieostrości słów, a kwestią literatury. Cóż bowiem moglibyśmy uznać za język czysto literacki? Czy istnieje wolny od nieliterackich naleciałości, sterylny język, którym może się w swoim warsztacie w wieży z kości słoniowej posłużyć poeta czy powieściopisarz?

Zdaniem autora Trumien z Ikei nie ma takiego języka, na którym można by się bezwzględnie oprzeć. Nie ma ostrego, idealnego, literackiego języka. Pisarz musi nieustannie poszukiwać środków wyrazu, dystansować się od swoich wypowiedzi, podejrzliwie przyglądać się słowom przed ich „wykorzystaniem”, jak człowiek sprawdzający przed książką, czy jest krótko- czy dalekowidzem. Co ciekawsze, dzieje się tak również na drodze pisarskiej samego Zadury – wspomniane, arcykomiczne Trumny to „język polski” lat 90.; taki język nie istniał w czasach, dajmy na to, Ostendy.

Tym niemniej, przy całej swej nieufności do języka i literatury (wszyscy/ jesteśmy na służbie komunału choć niektórym wydaje się że to niemożliwe skądże/ my?), nasz bohater unika pewnej „ostatecznej tezy” – nie dopowiada wszystkiego do końca. Z tego bowiem, że istnieje chaos języków (wypierających, jego zdaniem, język literatury), którymi wielu do wielu przemawia, nie wynika jeszcze ani wizja „totalnego nieporozumienia”, ani postulat całkowitego milczenia. Racja Zadury ujawnia się jednak na wyższym poziomie i znowu nie jest sformułowana explicite. Autor Ciszy, swoją konstatację dotyczącą chaosu języków wypowiada w metajęzyku. Jeśli nie jest to nawet język poezji, to jest to język poety, język Zadury. Refleksja poetycka czy pisarska zachodzi wszak na metapoziomie w stosunku do chaotycznego, wzburzonego języka współczesności. Twórca ma świadomość, że to on obserwuje „kotłowanie się” tego języka, nie zaś (jak to bywa u wielu poetów) język „kotłuje nim”. Ponadto autor Poematów, z powagą mistrza ceremonii, serwuje nam „smakowite” kąski współczesnego języka, nie przypominając (jak na zawodowca przystało), że to on osobiście nam je przyrządził.

I jestem przekonany, że z powyższych powodów Zadura nie jest w Polsce twórcą rozumianym (dostatecznie głęboko, nie zaś przez pryzmat gier semantycznych i kpiny z siebie lub innych). Zrozumienie go wymaga wyjścia poza obręb współczesnego języka, poza pewne kulturowe getto, w jakim znalazła się literacka krytyka służąca głównie biznesowym i ideologicznym celom. Co jeszcze dziwniejsze, nie tylko twórczość Zadury jest nierozumiana i niedoceniana, ale i sam pisarz staje się mimowolnym bohaterem komedii pomyłek. Wyraża się to nie tylko w częstym przekręcaniu jego imienia (nie jest on wyjątkiem, mnie „nazywano” wielokrotnie Piotr, nie wspominając o przekręcaniu nazwiska na Pokrzywa albo Przybora np.), ale i w zarzucaniu poecie… „niemedialności”.

Zatrzymajmy się na chwilę przy tej ostatniej kwestii, gdyż możemy przy okazji wysnuć pewien generalny wniosek dotyczący naszej obecnej „kultury”. Abstrahując już od tego, że „zaistnienie w mediach” jest dla wielu ludzi kryterium rzeczywistego egzystowania, zwróćmy uwagę na to, że żądanie medialności od poety jest domaganiem się od niego jakiegoś widowiska. Twórca literacki ma dostarczyć rozrywki publiczności, niemalże jak iluzjonista w cyrku lub mim na deskach sceny teatralnej (przychodzimy, to pokaż pan coś). Skąd się bierze takie żądanie? Ano stąd, że poetę czy pisarza traktuje się jako dostarczyciela usług dla ludności (składa złamane serca, leczy zbolałe dusze). Wydawca, podążając tym tropem, robi pisarzowi wielką łaskę, coś publikując, zaś jeszcze większym miłosierdziem wykazuje się tzw. recenzent, który znajdzie czas, by spojrzeć łaskawym okiem na przysłane dzieło.

Zadura nie godzi się ani na instrumentalne, doraźne traktowanie literatury, ani twórcy. Nieporozumieniem jest zatem przypisywanie mu przejścia od”klasycyzmu” do „ironizmu” lub „dokonywania wolt” ideowych czy formalnych itp. Jakikolwiek środek literacki (czy to będzie „styl” czy pewnego rodzaju technika zastosowana przy komponowaniu), stanowią dla tego pisarza jedynie narzędzia pracy i nie mogą być środkami opisu jego twórczości, szczególnie gdy ironia czy szyderstwo nieraz „neutralizują” dostrzeżoną głupotę, jeśli nie grozę świata i nie służą do „rozbawiania” publiczności.

W zakończeniu jednego z wierszy autor powiada Podsuwam ci schemat żebyś go ominął. Klucze (deszyfratory) do przesłania Zadury są rozsiane po wielu miejscach (Dla kogoś kto patrzy powoli wirujesz jak wrzeciono w wirze zdarzeń/ Dla kogoś kto patrzy szybko w ogóle się nie posuwasz), ale nie są niedostępne. Nasz bohater lubi niedopowiedzenia i, co tu kryć, nieostrość mu się podoba (jednym z takich „zagadkowych” przykładów regulowania ostrości z dwóch punktów widzenia może być prozatorski fragment o zakazie palenia na cmentarzu w Lublinie z tomu Między wierszami, s. 75 i jego poetycki zapis z Ptasiej grypy czy też kwestia skinów, jw. s. 64 i wiersz Obwoźny skup królików i opakowań szklanych). Zdarza mu się jednak pochwałę obrazowej nieostrości wypowiedzieć otwarcie (w metajęzyku): Między wierszami wierszy, ale i między wierszami, w międzysłowiu, można buszować, jak bohater powieści Jacka Salingera w zbożu, jak Feuchtwagnerowski lis po winnicy, jak kursor po ekranie komputera, jak kuropatwy między grobami na Powązkach (widziałem je przy grobie Leśmiana), po całej rzeczywistości, po wszystkich jej rzeczach widzialnych i niewidzialnych (Między wierszami, s. 46).

Przesłanie Zadury można by określić mianem bardzo ostrożnego optymizmu. Z jednej strony cechuje je nieufność do ludzi (Negatywy łatwiej przechowywać, niż zdjęcia przywołujące żywe wspomnienia; twarze będą anonimowe daty nieistotne; por. też Telekomunikacja), z drugiej, nie pozbawiona dumy samoświadomość (Nie myśl jaki jesteś Zostaw to innym Niech oni się mylą) i (nomen omen) ostrość widzenia (Błąd pilota czy Noc poetów…, zwł. od słów: …mam świadomość kilkuletniego chłopca). Ten specyficzny optymizm wyłania się, moim zdaniem, szczególnie z liryzmu obecnego w wielu tekstach „człowieka z Puław”, liryzmu często „schowanego”, zasłoniętego, jak np. poetycki opis zakochanej pary głuchoniemych w Lit (s. 58-59). Przy czym, dodajmy, również liryka Zadury jest fotograficzną przesłoną dla czegoś oddalonego i rzekłbym horyzontalnego (tu: ostatecznego). W wirtuozerski sposób nakłada on swoje rozmaite przesłony w wileńskim poemacie Dystychy dla Eugeniusza Alisanki, w którym zatrzymawszy na ułamek sekundy nasz wzrok na wizerunku Matki Bożej Ostrobramskiej, ogniskuje go zaraz na musze latającej w pobliżu obrazu:

Ta mucha która sobie z Kowna do Nieświeża
Leciała może i w Wilnie przysiadła
Albo w Birży w Rokiszkach do jakiegoś wpadła
Auta i wyfrunęła w świecie całkiem innym

Wyrwana ze skrzydłami ze swych stron rodzinnych
Czy ludziom się coś takiego przytrafia
Prócz tych których zwija na ulicy mafia
Może taką przestrzeni zmianą jest śmierć…

W rezultacie nałożenie się wygenerowanych tutaj obrazów jest tak naturalne, a jednocześnie tak nas przeszywające (jak słoneczne promienie przeszywają listowie), że przez chwilę nie możemy się uwolnić od wieloperspektywicznego widoku, jaki w naszym umyśle pozostał.

Zdaję sobie sprawę, że sam adresat może się z posądzeniem go o umiarkowany egzystencjalny optymizm nie zgodzić, skoro woli się trzymać z dala od pewnych pospolitych określeń, co jest konsekwencją odkrycia antynomii języka służącego do budowy literatury, języka używanego przez nas wszystkich, lecz nie należącego naprawdę do nikogo. Języka, którym trudno powiedzieć to, co najważniejsze – powiedzieć naprawdę, najdokładniej, najostrzej, do końca. Zdaję sobie sprawę, ale nie cofam mego samosądu, wszak Zadura odkrywszy antynomię, robi w dziedzinie literatury wszystko, by tę antynomię przezwyciężyć, co chyba mu się udaje.