Artur Leczycki: Zapiski z Ultima Thule

Spis treści numeru 4/2003

Zapiski z Ultima Thule

 

Dzień 18128

Te didaskalia przeznaczone są dla ciebie. Nie łudzę się, że mogą podpowiedzieć ci jak żyć, bo zapewne już wiesz albo już przeczuwasz, że nie ma instrukcji na życie i żadnego vademecum życia. Czyniąc te notatki chciałbym jedynie uświadomić ci – skoro już stoisz na deskach tej sceny – że bierzesz udział w prastarej sztuce i że rola, którą wyznaczy ci los, bez względu na to, jaka ona będzie, także nie jest niczym nowym. Odgrywamy wciąż te same role, w tej samej sztuce, i zmieniają się tylko dekoracje. Nie sądź jednak, że jest to przygnębiające czy smutne. Rola bowiem nie jest ważna. Ważne jest natomiast to, jak ją zagrasz. Życie przypomina spektakl. Gdy opada kurtyna i rozlegają się oklaski, są one przeznaczone zarówno dla tych, którzy grali „dobrych”, jak i dla tych, którzy grali „złych”. Jeśli rozlegają się gwizdy, to nie dlatego, że ktoś grał czarny charakter, lecz dlatego, że grał źle. Podziwiamy bowiem tylko tych, którzy dobrze zagrali swoje role. Bez względu na to, jakie role życie zechciało im wyznaczyć.

Jest marcowy dzień, chłodny i ponury. Dzieli nas ogromna przestrzeń, tym większa, że pewnie nie spotkaliśmy się nigdy, i jesteśmy dla siebie nawzajem czymś na podobieństwo dwóch snów – twoje, jeszcze nie istniejące życie jest moim snem, a moje, już zamknięte w dniu, gdy będziesz czytać te słowa, tym bardziej snem będzie dla ciebie. A jednak, jeżeli śniąc i nie opuszczając snu zdołamy choćby na moment otworzyć oczy, to będzie to tak, jakbyśmy mieli się spotkać tego samego marcowego dnia, który być może jest ciepły, słoneczny i pogodny…

Dzień 18129

Słowem koan określa się przedmiot medytacji w zenie. Jedno z najsłynniejszych koan jest pytaniem: jaki dźwięk powstaje przy klaskaniu jedną dłonią? Zadaniem adepta zenu jest znaleźć „właściwą” odpowiedź. Możemy wyobrazić sobie, że skupia się, medytuje, rozważa to na wszelkie sposoby i w którymś momencie odkrywa, że intelekt jest tu bezradny (a wobec tak sformuowanego problemu intelekt zawsze jest bezradny). Próbuje więc rozwiązać ten dylemat połączonymi siłami ciała, duszy i ducha. Napięcie rośnie w nim i będzie mu już towarzyszyć nieustannie, obecne podczas jego wypoczynku, podczas pracy i posiłków, a nawet w jego snach. I nie musi już przymuszać się, by myśleć o tym, a nawet gdyby umysł chciał oderwać się od tego, nie jest już w stanie. Wszystko na próżno, bo rozwiązanie i tak nie przychodzi. Naturalną koleją rzeczy zaczyna więc wątpić w swoje możliwości, ogarnia go poczucie bezsiły, potem przychodzi rozpacz. Nie znajduje żadnej pomocy i jedyne, co może uczynić, to zwrócić się do mistrza, by wskazał mu drogę do rozszerzenia koncentracji i ucieczki od huśtawki nastrojów. Musi bowiem nauczyć się czekać cierpliwie i ufnie, aż rozwiązanie samo przyjdzie do niego, pozornie bez żadnego zewnętrznego wysiłku. I kiedy dojdzie już do tego punktu, że zacznie odczuwać jak człowiek, który chce sobie coś przypomnieć, chce odzyskać coś, co zostało zapomniane, wówczas może się zdarzyć, że rozwiązanie nagle pojawi się przed nim, proste i oczywiste. Krótki moment, błysk wewnętrznego światła…

Jest to znakomity opis procesu twórczego. Wszelka twórczość to ćwiczenie w koan. Może tylko z jednym małym, lecz istotnym zastrzeżeniem – gdy twórca, nie znajdując tego, czego szuka, popada w rozpacz i zwątpienie, nie ma w pobliżu nikogo, kto uderzając go shippei, kijem mistrza, mógłby przynieść mu ulgę i wskazać drogę.

Dzień 18130

Z jakiegoś powodu nie potrafię przypomnieć sobie od jak dawna mieszkam już w tym Domu. Wydaje mi się czasem, że nie opuszczałem go nigdy, ale wiem, że to nieprawda – przybyłem tu kiedyś, jak wszyscy. Mgliście, ale pamiętam inne domy, inne krajobrazy i inne miejsca. Nie usiłuję tego zrozumieć i jest mi to obojętne. W tym Domu są również mój ojciec i moja matka, choć o tym dowiedziałem się niedawno. Wysoka kobieta bez twarzy powiedziała kiedyś, że wróciłem za późno i dodała: „Ale twój ojciec wciąż na ciebie czeka i jest bardzo niespokojny. Idź do niego”. Szczególny był ton jej głosu. Mówiła to jak ktoś, kto bardzo chce, abym uwierzył, że to, co powiedziała, jest prawdą, a przynajmniej, abym zaakceptował to jako prawdę. Wskazała mi wielkie, rzeźbione drzwi, gdzie mosiężna klamka zdawała się być na poziomie mojej głowy. Za nimi, w ciemnym pokoju, na ogromnym łożu leżał mężczyzna, którego twarz była twarzą człowieka, którego niegdyś znałem. Była to spokojna i mądra twarz. Był to mój ojciec lub ktoś, kto chciał, abym był jego synem. I odtąd jest to mój ojciec. Kobieta bez twarzy jest moją matką. Spostrzegam, że są nieco smutni obawą, że któregoś dnia mogę przestać uważać ich za rodziców, że mogę przerwać tę grę, ale ja czuję, że nie zawiodę ich życzeń. Nie mogę jednak uśmierzyć ich niepokoju, nie mogę im tego powiedzieć, bo wówczas przyznałbym, że nie jestem ich synem. Ale boli mnie ich smutek. Staram się więc być dobrym synem i tylko boję się, by nie popaść w przesadę, bo wówczas stanę się nieprawdziwy i zostaniemy zdemaskowani…

Słowo jest dzieckiem miasta. Nowe słowa rodzą się w miastach i są wyrazem zbytku i nadmiaru. Dawna wieś nie znała rzeczy zbędnych, a ilość słów była względnie równoważna ilości rzeczy. Nie było więcej rzeczowników niż rzeczy, nie było nadwyżki rzeczy ani rzeczy, które przekraczały to, co doskonale użyteczne, niezbędne i potrzebne. To miasto tworzy nowe byty.

Dzień 18131

Sztuka rodzi się z rozdarcia, z myśli i krwi – żyje wśród marzeń i snów, mitów i fikcji, tęsknot i pożądań, miłości i nienawiści. Jej ojczyzną nie jest czysty duch, lecz kaleka i rozdarta dusza. Bóg nie zna więc i nie potrzebuje sztuki. W Raju nie ma miejsca na sztukę.

 

Zauważ, że gdy chlubimy się naszą wyjątkowością w świecie przyrody, gdy podkreślamy to, co nas zdecydowanie różni od innych gatunków, zwykliśmy wymieniać następujące walory: nasz analityczny intelekt, naszą zdolność do twórczości artystycznej oraz reguły społeczne, które rządzą naszym życiem społecznym. Tymczasem przeciętny człowiek pogardza myśleniem analitycznym oraz tymi, którzy je uprawiają, twórców traktuje jak wariatów i żebraków, a wszelkie reguły służą mu tylko do tego, aby lekceważyć je i łamać. Gdy chlubimy się naszą ludzką wyjątkowością, przypominamy więc wieśniaka, który przebiera się w smoking i marzy tylko o tym, by jak najszybciej zrzucić go z siebie, bowiem strój ten uwiera go i męczy. Człowieczeństwo to coś, co zakładamy tylko od święta.

Talent nie jest błogosławieństwem i darem losu. Jest przekleństwem.

Dzień 18132

Cenimy ludzi ambitnych, a ambicje – jeżeli nie są przesadne i bezwzględne – skłonni jesteśmy uznawać raczej za zalety niż wady. Ludzie ambitni jawią nam się jako ludzie silni i zapewne jest to prawdą.

Do ludzi zazdrosnych mamy już nieporównywalnie mniej pozytywny stosunek, chociaż zazdrość jest niczym innym jak zdławioną i karłowatą formą ambicji – zazdrość jest bowiem ambicją słabych. Te dwie cechy są do siebie zadziwiająco podobne. Obydwie, nakazując nam patrzeć na innych i przymierzać się do nich, oddalają nas od samych siebie, od naszego własnego przeznaczenia. Zastanówmy się – któż to w istocie jest człowiek ambitny? To ktoś, kto nie zadowala się tym, czym jest. To ktoś, kto chce być czym więcej. W samym pragnieniu „bycia czymś więcej” nie ma nic złego, ale taki człowiek chce również być wyżej, chce panować nad innymi i tutaj czyha na niego pułapka. Usiłując być kimś więcej niż inni, popada w zależność od innych. Zaczyna żyć innym, obcym mu życiem. Identycznie jest z człowiekiem zazdrosnym. Cierpi on męki z tego powodu, że nie jest tym innym, kimś, kto został obdarowany przez los hojniej, kto otrzymał więcej, kto ma się lepiej. Człowiek zazdrosny i człowiek ambitny żyją fikcyjnym, pożyczonym życiem, w którym więcej jest rozglądania się na boki i przymierzania się do innych niż patrzenia w siebie i na siebie. I ambicje, i zazdrość czynią z naszego życia karykaturę, wypaczają je.

Być może jedyną, w miarę zdrową formą ambicji jest ta, która każe nam przyglądać się tylko sobie samym, przymierzać się tylko do siebie, która pozwala nam jasno i wyraźnie postrzegać własne braki oraz słabości i wyposaża nas w wolę, by pokonywać je i przekraczać. Ale ten rodzaj ambicji jest niewiarygodnie rzadki.

Dzień 18133

Sven chętnie zwierzał mi się ze swoich miłosnych przygód. W jego opowieściach on sam występował zwykle jako supersamiec, a jego partnerki, wszystkie bez wyjątku, były długonogimi i piersiastymi pięknościami. Kiedyś dałem się zaprosić do jednej z nich. Sven starannie przygotował mnie do tego spotkania, długo rozwodził się nad jej urodą i jeszcze przed drzwiami jej mieszkania, triumfujący, zwycięski samiec, mrugał do mnie porozumiewawczo – za moment miałem ujrzeć bóstwo i paść na kolana. Gdy otworzyła nam drzwi, istotnie zatkało mnie z wrażenia. Była małym, szarym, płaskim jak deska stworzonkiem, które musiałoby wpaść pod tramwaj, by zwrócić na siebie czyjąś uwagę. Jej móżdżek także okazał się być mały, szary i płaski. Sven jednak widział ją inaczej. Nie kłamał, nie zamierzał wprowadzać mnie w błąd, nie było w tym blagierstwa – on widział ją taką, jaką mi opisał. Jeśli już kłamał, to kłamał samemu sobie, przed samym sobą… Tylko w miłości jakieś kompletne zero może być dla kogoś wszystkim.

Dzień 18134

Mądrość jest smutna, bo jest daremna.

Marco Evaristti wystawił w muzeum Tropholt w Kolding w Danii dziesięć mikserów wypełnionych wodą, w której pływają egzotyczne rybki. Miksery są czynne, podłączone do prądu i wystarczy nadusić przycisk… Krytycy widzą w tym metaforę naszego życia. Marco Evaristti nie zachęca nikogo do naduszania przycisków. Dzieł sztuki nie należy dotykać, ale w czasie ostatniego weekendu kilku młodych ludzi zignorowało zakaz – uruchomili siedem z dziesięciu mikserów. Z egzotycznych rybek powstała więc egzotyczna zupka rybna.

W duńskiej prasie wrzawa. Listy od oburzonych miłośników zwierząt zalewają redakcje, telefony nie milkną. Szef muzeum w Kolding został zameldowany do władz z paragrafu „torturowanie zwierząt”. Dlaczego? Każdego dnia wyławia się na świecie ponad 200 000 ton ryb, zwykle metodami nieporównywalnie okrutniejszymi niż szybka „zupa w mikserze” i nikt nie protestuje. Dlaczego los siedmiu egzotycznych rybek tak bardzo wzruszył Duńczyków?

Dzień 18135

…wyobraźmy sobie, że można zdobyć szczyt bez wspinaczki. Wyobraźmy sobie, że nie musimy w trudzie i wysiłku pokonywać niebezpiecznych ścian, że nie musimy walczyć ze zmęczeniem, wyczerpaniem, słabością, że nie narażamy się na mordercze zimno, odmrożenia, niewygody, że przenosimy się na szczyt tak, jak przenosimy się na ostatnie piętro jakiegoś wieżowca – rodzajem szybkiej i wygodnej windy. Czy wówczas alpinizm miałby jakiś sens? Nie, bowiem w alpinizmie w gruncie rzeczy nie szczyt jest ważny, lecz sama wspinaczka. I podobnie jest z naszym życiem. Nie wiadomo dlaczego uważamy wciąż, że wartość życia jest transcendentna w stosunku do samego życia i poszukując jego sensu czy uzasadnienia sięgamy zawsze do spraw znajdujących się poza nim. Gdyby sens życia leżał poza samym życiem, nie warto byłoby żyć. Traktujemy życie jako narzędzie do osiągnięcia… właśnie, do osiągnięcia czego? Szczytu? Śmierci? Prawdziwym celem każdej wspinaczki jest sama wspinaczka. Prawdziwym celem każdego życia jest sam akt życia; ze wszystkim, co to oznacza. Narzucono nam kiedyś błędne przekonanie, że życie jest godne szacunku tylko służąc czemuś innemu, ale życie służy tylko życiu i zapewne miał rację stary Goethe, gdy podsumowując swoje życie powiedział: „Im bardziej się nad tym zastanawiam, tym wyraźniej widzę, że życie jest tylko po to, aby je przeżywać”.

Dzień 18136

Brak wrażliwości artystycznej dyskwalifikował szlachcica z epoki Heian może równie skutecznie i nieodwołalnie jak opinia tchórza wśród szlachty europejskiej.

Rozpasany estetyzm Heian rozciągał się nawet na powszechną działalność administracji. Od dostojników, w ramach ich obowiązków, wymagano wykonywania stylizowanych tańców i pisania wierszy, a naczelnika gwardii cesarskiej wybierano nie tylko z powodu jego rodzinnych koneksji, ale i dlatego, że był przystojny. Piękny charakter pisma traktowano niemal jako cnotę moralną. Wartość artystyczną ceniono bardziej niż wartość moralną – styl zamiast zasad moralnych i uroda zamiast cnoty. Liczył się głównie estetyczny aspekt życia. Heian to rokoko Japonii – na wiele wieków przed europejskim rokoko.

Najlepszą cechą mieszkańców Ultima Thule jest ta, której są całkowicie pozbawieni: patriotyzm. Tutaj trudno byłoby znaleźć choćby kilku takich pomyleńców, którzy uważają, że „słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę”.

Dzień 18137

Radością możemy z innymi ludźmi dzielić się, radością możemy obdarzać. Czy dzielimy się smutkiem? Smutkiem zarażamy. W naszej radości mogą brać udział i inni ludzie, radość domaga się współudziału innych i karmi się tym – w naszym smutku jesteśmy sami. Smutek jest tylko nasz, nie można się nim dzielić i nikt nie będzie odczuwał go tak jak my. Inni ludzie nie uczestniczą w naszym smutku – smutek jest sprawą intymną i prywatną.

Fritz von Herzmanovsky-Orlando w powieści Maskenspiel der Genien powołał do życia Tarokanię, mityczne królestwo „bez granic z sąsiadami”. Do elity społeczeństwa zaliczają się w Tarokanii komedianci, których zadaniem jest dostarczać obywatelom rozrywki, by nie mieli czasu i ochoty na spiskowanie. To nie sztuka naśladuje życie, lecz życie naśladuje sztukę. Żyjemy właśnie w Tarokanii, a komedianci zaliczają się do elity społeczeństwa.

Dzień 18138

Wiesz już, że to, co dzisiaj jest pasją, kiedyś przestanie nią być, że pocałunek, który teraz cię spala, kiedyś będzie miał smak zgaszonej świecy… Możesz sobie łatwo wyobrazić, czym jest życie z drugą osobą, możesz zobaczyć wspólne noce i poranki, wspólne spacery i rozmowy, kłopoty i zmartwienia, radości i choroby – jesteś już w stanie odtworzyć całą mapę współistnienia z innym człowiekiem. I wiesz już, że niezależnie od tego z kim żyjesz, nie spotka cię nic innego, niż gdybyś żył z kimś innym – zmieniając partnera łudzisz się tylko, że zmieniasz swój los…

W gruncie rzeczy nie zmieniasz niczego. Ramy współżycia są zawsze takie same i łatwiej jest wypełnić je czymś sensownym i treściwym z człowiekiem, z którym przez wiele lat wspólnie błądziliście w życiu, niż z kimś, kto błądził z kimś innym…

Cierpliwość jest mądrością biednych.

Dzień 18139

Wzrost populacji ludzkiej zagraża dzikim środowiskom na całym świecie na skutek budowy wsi i miast oraz związanej z nimi infrastruktury, a także z powodu produkcji żywności, zarówno pochodzenia roślinnego, jak i zwierzęcego. Jak wszyscy wiemy, populacja ludzka rozrosła się w czasach historycznych w sposób zatrważający: z pół miliarda w 1600 roku do miliarda w roku 1800, następnie do 3 miliardów w roku 1940, by w ciągu ostatnich piędziesięciu lat podwoić się do 5,7 miliarda; w ciągu następnych piędziesięciu lat ma znów dojść do jej podwojenia – osiągnie ona wtedy ponad 10 miliardów. Gdyby wszyscy ci ludzie mieli osiągnąć standard życia powyżej obecnego poziomu biedy, panującej w wielu uboższych częściach globu, światowa aktywność gospodarcza musiałaby wzrosnąć co najmniej dziesięciokrotnie (R. Leakey, R. Lewin: Szósta katastrofa).

Nasze rozkoszne wyobrażenia: wszyscy pragniemy pokoju i dobrobytu dla wszystkich, zgodnej egzystencji człowieka i natury, ale pokój i dobrobyt oznaczają nieubłagalny wyż demograficzny, wyż demograficzny oznacza zwiększenie naszej populacji, a co za tym idzie zwiększoną produkcję, więcej pól uprawnych, intensywniejsze metody uprawy i wyższą technologię, bowiem nie da się wyżywić ogromnej liczby ludzi bukolicznymi metodami rolniczymi. To z kolei oznacza dalszą aneksję środowiska naturalnego, pola uprawne zamiast lasów, eksploatację topniejących zasobów etc. Od święta więc wszyscy jesteśmy ekologami, ale na co dzień chcemy taniej kupować coraz zdrowszą żywność, taniej ubierać się w coraz droższe i lepsze rzeczy, taniej mieszkać w coraz zdrowszych i wygodniejszych warunkach i coraz więcej zarabiać, by nabyć to wszystko, czym chętnie dzielimy się, dopóki jeszcze tego nie mamy…

Dzień 18140

Problem władzy jest problemem wertykalnym. W przestrzeni władcy nie może być nikogo poza nim samym. Tylko on i samotność. To, nad czym ma władzę, nad czym góruje, czym włada, praktycznie nie istnieje, bo jest niżej. Jest ujarzmione, pokonane, pod nim. Nienawidzi tego, nad czym nie panuje, czego nie może kontrolować, bo to samym swym istnieniem podważa jego władzę, zagraża mu. Musi dążyć do podporządkowania tego, do sprowadzenia tego w dół, do zniszczenia tego. Ale niszcząc to i podporządkowując traci szansę znalezienia towarzystwa w samotności, zachowania zdrowej równowagi. Władca w swojej samotności marzy o potrzebie „równego” i zawsze niszczy to marzenie, bo zagraża ono jego samotności, która jest atrybutem władzy. Gabinet władcy zbudowany jest z cegieł samotności. Władza jest kwiatem paproci. Zapewnia wszystko, ale nie pozwala dzielić się niczym – nawet lękiem, strachem, przerażeniem. Im większa władza, tym wyżej. Im wyżej, tym większy strach przed upadkiem. Im większy strach, tym więcej potworów. Im więcej potworów, tym więcej szaleństwa – gdzieś tutaj rodzi się marzenie o nieśmiertelności, bowiem nawet śmierć wydaje się być upadkiem…

Dzień 18141

Linda McCartney (żona pewnego angielskiego piosenkarza) w grudniu 1996 roku, na przedświątecznej aukcji indyków w Hanley-in-Arden, zapłaciła trzy tysiące funtów za indyka czempiona, by tylko uratować go od zaszczytnej śmierci na świątecznym stole. Linda, przepełniona litością dla losu zwierząt, domagała się „etycznego” traktowania ich.

Wydaje mi się, że jeśli ktoś w naszej epoce potrzebuje „etycznego traktowania”, to z całą pewnością nie są to indyki, ale fakt ten jest interesujący z innego powodu. Obrazuje on kolejną fazę konfliktu między rozumem a litością podpowiadając, że w naszych czasach zdecydowaną przewagę ma litość. Rozum uznaje istnienie osobnego i niepowtarzalnego świata człowieka. Litość zaprzecza temu, nakazując dostrzegać bliźniego w każdej cierpiącej istocie. Rozum podpowiada, że człowiek ma prawo do oddzielenia swojego świata od świata zwierząt. Litość zaciera tę granicę i sprawia, że człowiek gotów jest identyfikować się z każdym skamlącym psem, laboratoryjnym królikiem czy tucznikiem przeznaczonym na rzeź. „Litość nadaje twarz nawet stworzeniom pozbawionym języka i rozumu”, jak ktoś to trafnie określił.

Obawiam się, że skłonność do tak daleko posuniętej empatii nie jest jednak przejawem witalności. Skłonny byłbym raczej sądzić, że jest to postawa defensywna, wynikająca z niemocy i lęku. Taki człowiek nie czuje się już drapieżnikiem, lecz żerem. Nie jest to więc, jak niektórzy chcieliby to widzieć, prawdziwy powrót człowieka do natury (która nawiasem mówiąc jest okrutna i nie zna litości), lecz lękliwe rozszerzenie wspólnoty śmiertelnych na inne stworzenia niż członkowie rodzaju ludzkiego. Nie ma w tym podziwu dla widowiska jakim jest życie. Jest natomiast jakieś wzmożone poczucie groźby śmierci. Ale litość ta jest jednak podwójnie głupia: po pierwsze dlatego, że z powodu „biednych” zwierząt zapomina o potrzebach ludzi i po drugie dlatego, że nie wie, jak przejść od obrazu pospolitej nędzy, którą ma przed sobą, do wizji bardziej uniwersalnych. Obrońcy zwierząt są żywym dowodem tego, że współczesny człowiek pogubił się w swoim odczuciu człowieczeństwa. Rozum żąda, by zapanować nad sobą i nakazuje to również sprawiedliwość, sprawiedliwość wyższa od litości, która schwytana w pułapkę, jaką jest jakiś „straszny los” laboratoryjnego króliczka czy przypadkowa zapłakana twarz, nie jest w stanie postrzegać zagrożeń całej wspólnoty ludzkiej.

Dzień 18142

Piękny, słoneczny, choć mroźny poranek. Wędruję powoli ścieżką prowadzącą wzdłuż roziskrzonego słońcem kanału, gdy zatrzymuje mnie jakiś mężczyzna. Może mieć około trzydziestu pięciu–ośmiu lat, ubrany skromnie, ale dobrze, jest uprzedzająco grzeczny, pyta czy mogę mu poświęcić kilka minut z mego czasu. Przystaję, w pierwszej chwili jestem przekonany, że to ktoś obcy w tym mieście i chce zapytać o drogę. Szybko okazuje się jednak, że pomyliłem się. Dwa tygodnie temu doznał olśnienia, przemówił do niego Bóg i od tamtej chwili czuje wciąż przepełniającą go radość i pragnie podzielić się tym ze wszystkimi, chciałby powiedzieć wszystkim, że On jest, że czuwa nad nami i patrzy na nas. Pytam go o okoliczności, w jakich doznał tego „olśnienia”. Odpowiada, że tego samego dnia, gdy opuściła go żona, w nocy, szedł brzegiem morza, płakał i wtedy On do niego przemówił. Proponuje, że odprowadzi mnie do zakrętu i opowie o tym. Szczerze mówiąc, nie mam ochoty wysłuchiwać opowieści „nawiedzonego”, ale spostrzegam, że nie mówi o Bogu, lecz o żonie. Byli małżeństwem sześć lat, znają się jednak znacznie dłużej, zdradzała go zawsze, i przed ślubem, i po ślubie, czasem znikała na kilka dni, ale zawsze wracała i wtedy był jej panem i władcą. Spełniała każdą jego erotyczną zachciankę, każdy kaprys, twierdziła, że jest najlepszym kochankiem na świecie, nie było dla niej żadnych tabu, nigdy nie sprzeciwiła się żadnemu z jego żądań. Wtedy czuł, że panuje nad nią całkowicie i niepodzielnie. Nigdy nie wyczuł w jej słowach i zachowaniu ani cienia fałszu, a teraz, dwa tygodnie temu, odeszła bez słowa…

Ma bogaty język, opowiada o tym dyskretnie, bez szczegółów, sformuowania są trafne. Opowiada o tym tonem władcy, który bezpowrotnie utracił swoje królestwo.

Dzień 18143

Demi Moore (dość przeciętna aktorka amerykańska, modna w latach 90-tych poprzedniego stulecia) otrzymała 80 mln dolarów za główną rolę we wstrząsająco kiczowatym filmie pt. Striptease.

Pisarz, który niejednokrotnie poświęca na stworzenie dzieła kilka lat, dostaje w najlepszym razie kilkanaście tysięcy. Nie chodzi mi jednak o różnicę w wysokości honorariów. Postawmy pytanie: czy Demi Moore zagrałaby w tym filmie, w jakimkolwiek filmie, gdyby jej gaża nie przekraczała kilkunastu tysięcy? Nie, z całą pewnością nie. Jestem o tym przekonany. A teraz postawmy inne pytanie: czy pisarz będzie pisał, choć wie, że być może nie zarobi nawet kilku tysięcy? Tak, Henry Miller będzie pisał, Rembrand i van Gogh będą malować. I tu, moj niedźwiadku, kryje się odpowiedź na pytanie, czy twórczość, prawdziwa twórczość, jest zawodem. (…)

Całość w papierowym wydaniu „Akcentu”.