Krzysztof Gryko: Republika okruchów

Spis treści numeru 4/2003

Republika okruchów

 

Chcąc odmalować obraz czyjejś poezji, być może należałoby ograniczyć się do zacytowania wybranego wiersza, podsunięcia tej czy innej strofy albo nawet tylko maleńkiego jej fragmentu. Samemu zaś pójść na poetyckie wagary do urzędu pracy. Z dumą kogoś, kto znalazł choć jedną metaforę, pozwalającą w nieskończoność przenikać się pozornie odległym i obcym sobie światom, ubrać się w nią, założyć buty i zabrać ze sobą coś, co być może pozwoliłoby uchronić się przed rutinoscorbinem. Spokojnie wyrwać się kartkom wierszy, koło których nie ma przecież sensu kręcić się bez potrzeby. Być może tym samym zrobić przyjemność czytelnikowi, który jest przede wszystkim czytelnikiem poezji, a nie jej objaśnień w esejach albo recenzjach, będących wątpliwą obroną przed przeziębieniem, a jeszcze słabszą przed zapaleniem spojówek. Być może więc wystarczyłoby wyłowić parę perełek z morza nierównych sobie wersów, które z kolei przywodzą na myśl rozbijające się o nas fale. Być może.

Jednak uwzględniając czytelnika bardziej rozgorączkowanego (powyżej 37 stopni zaintrygowania) i zaprawionego w czytelniczym boju, nie sposób być na jego los obojętnym. Czując w nim, tak jak i zresztą w sobie chęć dowiedzenia się czegoś ponad same wiersze, pobudzam się do kolejnych zdań. Na kolanach trzymam wybór poezji Istvána Kovácsa Okruchy przestrzeni w opracowaniu Bohdana Zadury, trzymam go tak, by nie spadł na domagającą się odkurzenia podłogę, choć przecież leżał już w wielu dziwnych miejscach. Dusił się w plecaku, gdy wiozłem go pociągiem, myśląc, że zaraz go wyjmę i zacznę robić notatki, których nie zrobiłem wcześniej. A ludzie w przedziale, jeśli tylko nie prześpią tej chwili, zobaczą okładkę i przeczytają sobie po cichu: István Kovács: Okruchy przestrzeni. Wzrokowcy będą mogli chwalić się potem znajomym.

Kiedy Kovács nie jeździł pociągiem, odpoczywał na półce razem z innymi poetami, czasem przynosiłem mu do towarzystwa Szymborską, choć być może bardziej podoba mu się Julia Hartwig. Być może. Coraz bardziej ubolewałem wtedy w duchu nad brakiem koło siebie tak modnych ostatnio poetek czy nawet pisarek amerykańskich. Tygodniowe panie z pism kobiecych starczały tylko na pierwszy rzut oka. Na myśl o tym cieszyłem się znacznie dłużej. Do tej pory noszę w sobie to uczucie ulgi, choć przywalam je często innymi sprawami, od których palą mi się ręce, nie mówiąc już o książkach. Choć w istocie, do leżącego na półce Kovácsa przymilały się niekiedy anonimowe damy, które ktoś nieopatrznie na chwilę tam zostawił, jakby nie było dla nich innych miejsc. Zgłosiłem nawet taką pretensję do góry: jeśli istnieje jakaś „pani domu” (której twarz na okładce ciągle czegoś ode mnie oczekuje, a ja wciąż nie wiem, co to może być), która przestaje mnie obchodzić, to powinna też istnieć siła, która ją szybko stąd może zabrać albo zamienić na bengalskiego kota. Niedługo potem otrzymałem następującą odpowiedź: każdy sam musi dźwigać swój krzyż. Szybko zrozumiałem, że takie rozmowy do niczego nie prowadzą, choć w końcu zaprowadziły mnie z powrotem do Istvána Kovácsa. Górę mogły co najwyżej sprowadzić na ziemię.

Siedząc z nim teraz przy biurku, na którym nieład codziennie walczy z porządkiem o prawo panowania, przypominam sobie pozostałe miejsca, w które go zaciągnąłem, by lepiej zrozumieć Okruchy przestrzeni. O dziwo jednak, nie znajduję w nich ani piasku, ani żadnych paprochów, a to są przecież okruchy, które chętnie zapuszczają się między strony i siedzą tam, ile tylko wlezie. W czasie podczytywania węgierskiego poety nasze role się odwracały. Teraz to on zabierał mnie w różne dziwne miejsca, a ja, jako czytelnik, czułem się jak szczęśliwy wybraniec randki w ciemno. Zamiast jednak jechać z Hotelem Gołębiowski na narty albo do Turcji na kebaby, udawałem się z Kovácsem w zaświaty słowa, którym próbuje on odsłonić niebo, najwyższy z ośmiotysięczników. Zresztą autor Okruchów przestrzeni całkiem często i całkiem szczerze bierze je pod uwagę, upatrując w nim być może ważnego przystanku w swojej kosmogonii. Goni więc kosmos, a swoje pisanie zanurza w doświadczaniu codzienności i historii, które, zdawałoby się, zawsze mają dla niego „pod ladą” parę słodkich tajemnic. Owe sekrety przyprawiają go nawet o Bezsenność, wiersz, którego początek jest pokazową lekcją metafizyki: Krata w oknie:/ nierozwiązana krzyżówka – /poziomo same pięcioliterowe słowa,/ pionowo tylko osiem liter. Skądinąd wiadomo, że na całość obrazu pracuje wiele gotowych fragmentów. Ale bywa też tak, że jest ona wypierana przez szczegół, stając się tylko narzędziem opisu i podkreślając jego wyrywkowość: Światło lampy płoszy ławicę atramentowych ryb./ Firanka to bibuła w przeciągu. W obu przypadkach Kovács otwiera nam oczy na to, co czasem bez podpowiedzi trudno jest dojrzeć. Zwłaszcza pierwszy z fragmentów godny jest powtórek jak gol zdobyty przewrotką. Poeta uwalnia okienną kratę od więzów rzeczywistości, podarowując jej nowy sens. Przy okazji jasnym staje się jeszcze jedno. Metafory są równie bezinteresowne co czekoladki, które rozpakowuje się z pazłotka egzystencji i raduje nimi zmysł smaku. Tak samo bezkrytyczne jak skuwka od pióra, pilnująca atramentu i słów. Pochylony nad wyborem wierszy, a więc tak jakby i nad wyborem metafor Kovácsa, czuję się niczym na grzybach w gęstym mieszanym lesie historii i poezji. Znajduję w nim wszystko, co tylko takie miejsce może kryć. Do wierszy jak do stóp przebija się i pada słońce, przewodnik nie tylko po niebie, o czym nieraz przekonuje w swoich wierszach Kovács. Słońce zachodzi u niego nawet na starej kanapie, choć jednocześnie także na postrzępionym języku. Nic dziwnego, że słowa lubią się z nim dobrze obchodzić, sło sło, można by pomyśleć, że to przez znajomości. Warto się więc było urodzić dla tego słońca i dla tych słów. Jako przedmiot, który można co najwyżej podrzucać myślami, słońce w sam raz nadaje się na świadka wydarzeń historii i podszeptów codzienności, markując niewidoczną granicę pomiędzy oboma światami. Mówi o tym fragment wiersza Sam, który wydaje mi się typową kovácsowską frazą: W nocy krematoryjnej błyszczą /powyrywane zęby słońca / I kurczą się źrenice zmarłych / pod ziemią gdzieś spoczywające. Zmarli uosabiają pojęcie historii, która jest największą ofiarą teraźniejszości. Poeta składa ją jak bożego baranka na ołtarzu białej kartki o ograniczonym przeznaczeniu. Bo ani jej świętość, ani pospolitość nie pozwalają nam na wszystko. Czasem nie pozwalają na nic. Żyjemy przecież w świecie nieograniczonych ograniczeń. Poezja jednak za każdym razem otwiera to, co życie zdąży zamknąć.

Kovács wielokrotnie zapewnia, że świat składa się z tytułowych okruchów, z tym że jego przestrzeń jest wielowarstwowa. Warstwa zębów równa się warstwie kół, bo obie warstwy stukają i szczękają. Gdzieś na tej samej planecie języka, choć bardziej z tyłu znajduje się warstwa żołnierzy, zaginionych Indian, warstwa Warszawy z 1944 roku i Budapesztu z 1956. Warstwy zamków i miast, które lubią o sobie przypominać tak jak plomby i ubytki. Oczywiście, pod każdą taką warstwą przebiega cienka linia wzruszeń, tak jak pod warstwą dosłowności znajdujemy warstwę metafor. Wiersze węgierskiego autora urodziły się jako przykłady i potwierdzenie tych poetyckich podejrzeń. W jego świerku ukrył się wiecznie zielony gotyk, drzewa są pobożniejsze od życzeń, życzenia są pobożniejsze od ludzi. Warstwy pobożności zajmują równie ważne miejsce w metafizycznej republice Kovácsa, co okruchy jego przestrzeni. A wracając do wątku zabierania czytelnika w podróż, osobnym krajem okazuje się każdy wyróżniony przez Kovácsa szczegół. Państwem jest cisza, niebo, ręce bezlitośnie złożone do modlitwy, uśmiech, który może być także przygotowaniem do płaczu. Państwo jest w okiennej kracie, wodorostach przymarzniętych do kamieni, państwo jest brązem, okaleczonym żurawiem, państwo jest na ustach śmierci, państwo jest marynarzem, okruchem przestrzeni. Kovácsa można więc śmiało nazwać poetą odkrytych wysepek, na których jego metafory rosną na miarę tak zwanej uniwersalności. Bez zakładania maski zrywa prawdę z rzeczy, nie zrywając przy tym ani z historią, ani z codziennością rzeczy niecodziennych. Dużo jest w tej książce do czytania.


István Kovács: Okruchy przestrzeni. Wybór i opracowanie Bohdan Zadura, posłowie Jerzy Snopek. Przekład Anna Górecka, Feliks Netz, Tadeusz Nowak, Jerzy Snopek, Edward Stachura, Bohdan Zadura. Wydawnictwo Pogranicze, Sejny 2003, ss. 218, nlb. 8.