Tadeusz Zubiński. Za Niemen hen precz

Spis treści numeru 4/2005

Za Niemen hen precz

 

(…)

Tutaj po pokojach doniczki obwiązane czerwonymi i niebieskimi wstążeczkami, dziś w Polsce tego się nie spotyka i ten zapach dzieciństwa z wczesnych lat 60-tych, zapach krążący wokół zgodnie: konfitur, świeżego mleka, jabłek, domowego chleba, krochmalu i naftaliny. Córka pani Janiny, nauczycielka, słoneczna blondynka z zadartym noskiem, z gatunku tych, o których się mówi, że są męskim utrapieniem przez posiadanie długich nóg do samej szyi, typowa polska kresowa piękność, taka płocha, ale wytrwale tłumaczyła Filipowi osobliwości łotewskiej gramatyki. – Oj, gdym ja był młodszy dziewczyno – westchnął z rozrzewnieniem. A piękna młoda kobieta spoglądała na niego oczyma koloru młodych kasztanów obiecująco, tak obiecująco, że w porywie pocałował ją w rękę, uśmiechnęła się i na dobitkę z bliska nasączyła go oddechem, jej piękna twarz zarumieniła się lekko.

Trochę pani Janina ukrywała swą radość z przyjazdu naszych z Polski w gorliwej krzątaninie, mieleniu kawy, bieganiu po konfitury, po grzybki, po miodzik taki a siaki, smażeniu blinów, pobrzękiwaniu cienkimi porcelanowymi filiżankami, jasnym trzasku nalewanych szklanek, zatroskana, podniecona, uradowana. Traktowała Filipa, właśnie szczególnie Filipa, jakby przynależał do jakiegoś gatunku delikatniejszych ludzi. Przygotowywała dla niego lepszą porcję mięsa, wybierała dorodniejsze owoce, wyszywaną we wdzięczne bocianki chusteczkę kładła mu na kolana jako serwetkę, trochę ukradkiem podsuwała talerzyk z konfiturami przyrządzonymi na rosyjski sposób. – Takie waremie robią tylko u naszych starowierów – zachwalała.

Spokój łatgalskiej wsi działał usypiająco. Błękitno-siwa cisza spoczywała na wszystkim, śnieg wymalował uliczki osiedla lekkim srebrzystym cieniem. Wyszli na spacer w czas pięknego łatgalskiego mrozu.

– Co by nie powiedzieć, jedno nasuwa się, że Pan Bóg faworyzuje tę okolicę – z naciskiem stwierdził Filip.

Na tę deklarację Pasterski zareagował jako poeta patriotyczny, lirycznie i z patosem: – A ja myślę, że rzeczywiście Pan Bóg, kiedy się zmęczy, to tutaj na Inflantach odpoczywa, urządza tutaj sobie wakacje.

Raźne słońce świeciło tak intensywnie, że wprost oślepiało, kładło złote łuski na dachach. Na topolach szadź iskrzyła się niczym zimne bengalskie ognie. Przez sztywne oblodzone gałązki – niczym poprzez koronkę z morskiej soli – prześwitywała jasnoniebieska, chłodna emalia nieba. Do izb przez okna zaglądały sople lodowe, mieli wrażenie, że ten uroczysty spacer poprowadzi ich w gościnę do biskupa.

Filip, faworyt gospodyni, wysypiał się w łóżku jak w dzieciństwie zasłanym pierzynami wysoko, jakby napowietrznie, jak na drabiniastym wozie pełnym siana.

W niedzielę w kościółku, który jest perłą drewnianą i seledynową, doskonałym przykładem wdzięcznej urody łatgalskiego budownictwa sakralnego, Filip słuchał długiego łotewskiego kazania nieuważnie, zresztą rozumiał połowę. Pani Janina siedziała wyprostowana mrużąc matczyne oczy jak niezapominajki, z włosami jasnymi przyprószonymi siwizną, i z bogobojną powagą chłonęła słowa płynące sprzed ołtarza. Ksiądz proboszcz tutejszy, Łotysz z Rygi, wąskonosy, o twardych i jasnych oczach Bałta, były nauczyciel, który przyjął święcenia w wieku lat pięćdziesięciu, z przyjemnym rozbawieniem zapytał po rosyjsku: – No i jak, panie pisarzu, idzie panu nauka naszego języka?

Filip, który przewidział takie pytanie i się doń w miarę przygotował, poprawnie w dwa zdania odpowiedział, że robi postępy, a ksiądz wtedy grzecznie wrócił do rosyjskiego.

Dlaczego Łotysze uważają, że każdy Polak musi znać rosyjski? Jakby w Polsce ktoś o Łotyszu powiedział ruski, to Łotysz się obrazi, zamknie w sobie, a to może być groźne – pomyślał Filip.

– Może zdobędzie się pan na napisanie książki o nas?

– Może, może nawet mam już tytuł: Leśny miód.

Przez jeden dzień i jedną noc szalały zawieruchy zimowe. Przywaliło zimą. Śnieg z gradem walił, usypywał zaspy po to, żeby wstrętne wietrzysko zaraz te zaspy przeniosło w inne miejsce. Ciemne, zwaliste chmurzyska mknęły po ciemnoniebieskich otchłaniach.

– To jeszcze nie jest burian – uspokoiła ich pani Janina i pulchną, szorstką rękę opuściła z powrotem na fałdy szerokiej spódnicy.

– Jeszcze nie, a kiedy będzie? Po czym to poznać? – dociekał Pasterski.

– Po naszym kocie, jak się zacznie prawdziwy burian, to nasz kot kręci się koło tej szafy, miauczy, piszczy, drapie, muszę mu otworzyć drzwi, on wchodzi do szafy i cały burian przesiedzi w szafie, jak się pogoda uspokoi, znowu miauczy i ja go wypuszczam – objaśniła pogodnie i to ich uspokoiło. Pani Janina zapowiedziała: – Jak pan przyjedzie do nas w maju, to naszykuję panu grochu w sosie z wędzonego boczku, tego pan jeszcze u nas nie smakował.

Zdeklarował się, że w trzy miesiące przetłumaczy na polski książkę wspomnieniową o losach deportowanych z gminy Malta na Syberię. Termin ryzykowny, tylko trzy miesiące, czuł, że chyba przeszarżował, ale słowo się rzekło, musi się spiąć.

Po piwie, w Dźwińsku, w miłym towarzystwie rodaków pogrzebał w książkach na półkach i w koszach antykwariatu, tego schodeczkami w dół przy dworcu. Sprzedawca-właściciel Rosjanin spod półprzymkniętych starczych powiek spoglądał na nich (wpadli z Pasterskim, większość ekipy prostowała kości przy piwie) z pobłażliwą życzliwością i zaciekami potu na pomarszczonym czole. Po chwili, kiedy oni obaj już błyskali siedzeniami wertując te stosy książek, rozhulali się, już rozgorączkowani, już wypięci jak pyskate baby plewiące grządki, łokciami poszturchujący się, łupieżcze wobec siebie zabiegi uprzedzające czyniący, poczłapał do sąsiedniego pomieszczenia nastawić czajnik. Ostatecznie Filip wypił herbatę bez cukru i niczego nie kupił, Pasterski wypił z cukrem i kupił antologię po rosyjsku „Estonia w literaturze rosyjskiej” za pół łata, śmieszne rzeczy, w kraju cena kufla średniej jakości piwa.

Zatrzymali się w puszczy. Śnieżna biel nieskażona, uroczysta cisza, leśna pusta przestrzeń, minęło 26 minut, zanim pojawił się jakiś samochód. Pasterski przypomniał przechylając się na stronę Pawła, niby konfidencjonalnie: – Pamięta pan, jak w tamtym roku jechaliśmy przez Vidzeme i przejechaliśmy 46 kilometrów sami, nie spotkaliśmy przez 46 kilometrów ani jednego samochodu, ani jednego człowieka. (…)

Całość w tradycyjnym wydaniu „Akcentu”.