Jarosław Wach. Inercja albo rzeczywistość utkana z miraży

Spis treści numeru 4/2006

Inercja albo rzeczywistość utkana z miraży

 

Enuncjacje Waldemara, bohatera i narratora Raz dokoła, przyjmuje się nie bez oporów. Nieraz trudno pozbyć się wrażenia, iż przedstawianego przez niego obrazu świata nie zniekształca osobista potrzeba, nastrój czy okoliczności, w jakich przemawia. Czasami można sądzić, iż narrator dokonuje cięć i selekcji we własnych wypowiedziach – i że w zasadzie robi to nie po to, by zataić coś przed potencjalnym odbiorcą, lecz przed samym sobą.
Męczą mnie rozmowy powierzchowne. Nie mam ochoty komukolwiek wydawać się atrakcyjnym. Nie troszczę się o to, jakie wrażenie wywieram na innych i jakie uczucia wywołuję. Gaszę światło. Zapalam światło. Obnoszę się ze swoją obojętnością, nie mając w ogóle ochoty, by wypłynąć z oceanu egoizmu. (…) Własna śmierć nie jest klęską. (…) Skrupulatnie zacząłem obmyślać spektakularne odejście. Nie ma strachu w mych oczach. Nic w dłoniach nie dźwięczy. Żadnych pragnień, echa słów. Pokój po brzegi wypełniony rozkładem. (…) Mam dosyć podążania do doskonałości – konstatuje czterdziestojednoletni mężczyzna, od długiego czasu bezrobotny, żyjący z żoną w separacji i utrzymywany przez siostrę. Jednak powiedzieć o Raz dokoła, że to opowieść o roku z życia człowieka pozbawionego zajęcia, to wydać sąd tyleż prawdziwy, co i nieprawdziwy.
Przed dziewięcioma laty Krzysztof Uniłowski o Delectatio morosa – debiutanckim tomie opowiadań Waldemara Bawołka – pisał w kontekście figur niemożliwych. I choć ów koncept dotyczył innych tekstów, inne tezy egzemplifikował, samo pojęcie przywołane wówczas przez krytyka może i teraz okazać się pomocne. Taką figurą niemożliwą – niemożliwą do samozrealizowania – zdaje się być bohater powieści. Nie przynależy do żadnego miejsca, z nikim nie jest związany, wszędzie jest obcy, inny. Wielokrotnie mówi o tym wprost, ale owa odrębność, nieprzystawalność uzewnętrznia się również samorzutnie, nieintencjonalnie. Tak jak w scenie poobiedniej rozmowy u Jankowej: po posiłku chwila przerwy w pracach remontowych, czas na papierosa i kawę, na krótką wymianę zdań. Rozpoczynają ją pytania do Waldemara – dlaczego nie postępuje jak wszyscy. Brak wyjaśnienia nie wprawia pytających w zakłopotanie, wywołuje je natomiast wygłoszona przez bohatera uwaga, która odbiega od historii przed chwilą opowiedzianych, sprawia wrażenie głosu nie na temat, jednak – co istotne – działa deprymująco: Chłopcy zamilkli, żaden z nich nic nie chciał powiedzieć.
Narrator niejednokrotnie daje do zrozumienia, iż sam dla siebie stanowi zagadkę. Nierozwiązywalną, utkaną ze sprzeczności, niemniej jedyną wartą zainteresowania. Jego relację przeplatają monologi wewnętrzne, słowa niewypowiedziane, wyłącznie pomyślane. Waldemar od czasu do czasu spogląda w lustro, zdarza się, że własna twarz wydaje mu się obca, inna, zmieniona. Może to być efekt depersonalizacji, następstwo silnego stresu, nocny omam lub symptom zerwania więzi z samym sobą. W kontekście wyznania, iż już w szkole podstawowej polubił „wyzbywać się siebie”, ostatnia hipoteza wydaje się szczególnie prawdopodobna. Z przywołanego fragmentu dowiadujemy się jeszcze, że bohater od razu i na trwałe zasiadł w ostatniej ławce, zawsze dokładał wszelkich starań, by czynnie nie uczestniczyć w lekcjach – i odosabniał się tak skutecznie, iż jedna z nauczycielek przyrównała jego sposób bycia do zachowania zgorzkniałego starca. Także w tamtym okresie po raz pierwszy zauważył, że nie potrafi „dzielić uczuć z innymi”. Przykładów wczesnej alienacji przytoczyć można oczywiście więcej: Co z tego, że moje umiejętności sportowe były na najwyższym poziomie? Wystarczyło, że nauczyciel krzyknął: „Dobieramy się w pary” i moje wszelkie walory zdawały się psu na budę. Sam zostawałem na placu boju. Nikt ze mną nie ćwiczył, gdyż nieparzysty zawsze byłem – jak się to mówi – nie do pary. Odkąd pamiętam, stale tak ze mną było. Siadałem na ławce i przyglądałem się zabawie. Pałka, zapałka, dwa kije, kto się nie schowa, ten kryje. Co z tego, że się ukrywałem, skoro nikt mnie nie szukał.
Wobec intelektualnych przewag Waldemara nad pozostałymi postaciami trudno nie zadać pytania o przyczynę życiowego fiaska. Jego refleksyjność, wyobraźnia, subtelne upodobania muzyczne kontrastują z prymitywnym sprytem i arogancją Krzysztofa, utylitarną agresją Józefa, ślepym zapatrzeniem siostry w swoje dzieci czy z płaskimi manipulacjami księdza. Zresztą otwierającej powieść scenie wizyty kapłana z kolędą warto przyjrzeć się dokładniej – odsłaniają się w niej znamienne cechy narratora, najistotniejsze problemy, pozwala też ona przewidzieć ogólny kierunek rozwoju wypadków i ich specyfikę. Wymowne jest potknięcie Waldemara o „metalowe wiadro pełne codziennego gnoju”. Symptomatyczne są też dyrektywy Lidki, przywodzące na myśl słowa matki do dziecka; wtręt o panu Józefie i konstatacja, iż jest on „poza wszelką krytyką”; dywagacje na temat przeszłości i przyszłości, ruchu i bezruchu, bycia sobą lub nie… Przytoczmy dwa stwierdzenia: A gdyby tak powiedzieć mu [księdzu], że jestem tym, który Jest, staję się tym, kim się staję, a imię moje BEZIMIENNY…? oraz Pomyślałem, że ten, kto jest tym, kim jest, jest tym, kim jest. Kto nie jest tym, kim jest, jest również tym, kim jest. Ujawniają one zasadnicze – zarówno dla konstrukcji narratora, jak i dla samego tekstu – koncepty. Nie chodzi tylko o zawartą w nich ironię, grę językową czy nawet o logiczne „łamańce”, które mogą zniechęcać ogólnością bądź sofizmatycznym charakterem. Jak dowiadujemy się z następnych rozdziałów, nadrzędny problem Waldemara to – wielokrotnie odrzucana, negowana, jednak nigdy ostatecznie nieprzezwyciężona – obsesyjna chęć „bycia wszystkim”, kompulsywne pragnienie doskonałości. Marzenie niemożliwe do zrealizowania.
Bohater kilkakrotnie wypowiada się na temat swojego „szczęśliwego dzieciństwa”. Wyznaje, że jako mały chłopiec, służący do mszy, myślał, iż posiada „ogromną władzę”, że obecni w kościele ludzie padają na kolana, ponieważ potrząsa dzwonkiem. Znamienne jest pragnienie, by nic nie przypominało tego okresu. Wówczas bowiem wszystko było możliwe, granica między tym, co rzeczywiste, a tym, co wyobrażone, nie miała znaczenia. Jeden z rozdziałów rozpoczyna się lotem Waldemara na latawcu, bohater najpierw próbuje zobaczyć panoramę ogrodu, a gdy to się nie udaje, zeskakuje na ziemię. Niezwykłą, przypominającą sen wędrówkę zamyka widok chłopca puszczającego latawiec na szkolnym boisku. Niewykluczone, że narrator spogląda na samego siebie. W tej sytuacji fantastyczna podróż byłaby po prostu błądzeniem po obwodzie koła i nie prowadziłaby nigdy dalej niż do punktu wyjścia, sam zaś latawiec stanowiłby symbol nie tylko wyobraźni, ale też fiksacji na dziecięcych oczekiwaniach i rojeniach. Na brak dojrzałości wskazują również typowo młodzieńcze porywy: Gdy tylko ciepło się zrobi, ruszę w świat, przecież umiem radzić sobie z dłutem i z wiertarką, a w razie potrzeby potrafię wykonać naszyjnik z polakierowanych pestek brzoskwiń lub zreperować maszynę do szycia. Od dawna marzę nie o filiżance kawy czy cichym komforcie jaśków na kanapie, lecz chcę złapać plecak i kajak, i pędzić gdzieś ku rwącym rzekom, wzburzonym jeziorom lub Kiedyś pójdę przed siebie, wezmę ze sobą skrzypce i będę snuł się po polach, hen tam, skąd tylko słychać mnie będzie, nigdy zaś widać, a wszyscy dobrze będą wiedzieć, że to ja.
W rzeczywistości Waldemar boi się życia, pragnie egzystencji twórczej, intensywnej, a prowadzi nijaką i pasywną. Stąd stale obecne poczucie przegranej, wypierany lęk przed umykającym, bezproduktywnie trwonionym czasem, przed bylejakością, nieistnieniem. Stąd ucieczki w imaginację i w sen. Skazany na nieustanne doświadczanie własnej nędzy, może próbować schronić się jedynie w świecie wyobraźni bądź nocnych marzeń. Spać, spać, zasnąć – powtarza te słowa niczym zaklęcie, nie mając odwagi, by cokolwiek przedsięwziąć. Wszelkie jego działania inspirowane są z zewnątrz: a to pani Wrońska zauważy go na ulicy i zaproponuje pracę, a to kolega spotkany pod kościołem, innym razem siostra wyśle go na zakupy bądź wyznaczy jakieś zajęcie. Przeważnie jednak moderatorem działań bohatera jest Krzysztof – przychodzi po niego bezpośrednio do domu lub wyławia z gospody.
Sny Waldemar ma gęste i duszne, zresztą taka atmosfera panuje w całej książce. Nic dziwnego, że na ogół bohater, przebywający w egzystencjalnej próżni, nadwrażliwie reaguje na jakiekolwiek bardziej intensywne bodźce. Kłuć w oczy, dusić i dławić będzie go biel śniegu, woda z wiosennych roztopów, zieleń wschodzącej trawy.
Ale ani on sam, ani wizje, przychodzące znienacka, często wywołane drobiazgiem, asocjacją, wspomnieniem, nie są w stanie przynieść ukojenia. Waldemar grzęźnie w nich i dławi się nimi, podobnie jak owym śniegiem, wodą, zielenią. Jak gęstym, duszącym dymem, który stanowi swoisty leitmotiv powieści i pojawia się na przykład jako „podły dym »męskich«” solidarnie wdychany z życiowym rozbitkiem Józefem; jako swąd z mokrego drewna, szczelnie wypełniający całe mieszkanie; jako wchłaniający bohatera dym papierosowy i „opary wytrząsanego ze szklanki wina”; gdzie indziej znowu będzie to dymna zasłona powstała z palących się traw, z dźwiękiem kościelnych dzwonów przywołująca woń kadzidła i wspomnienia z okresu posługi ministranckiej; natomiast muzyka Wojciecha Kilara sprowokuje wyobrażenie dymu wojennego, wypełniającego klatki schodowe. Bez względu na kontekst, dym sygnalizuje moment rychłego odcięcia się od rzeczywistości, prowadzi do izolacji bądź sam odizolowuje: Po chwili zauważyłem, że każdy z nas siedzi w kłębach papierosowego dymu, jakby we własnym, odmiennym od wszystkich innych labiryncie. Tak to wygląda: sen nie regeneruje, marzenia nie stanowią azylu. Zarówno pierwszy, jak i drugie, choć przedstawione z niezwykłą sprawnością, miast przynosić ulgę i inspirować do rzeczywistych działań, od rzeczywistości odrywają. Alienują i odgradzają. Łudzą – podobnie jak Zeus Europę, której losy Waldemar chciał opowiedzieć córce.
Realne miejsce, z którym narrator czuje się związany lub przynajmniej zdradza tego symptomy, to ogród. Wyznaje, iż spoglądając nań odczuwa „coś na kształt dumy”. Zdarza mu się także z własnej woli wykonać w nim jakieś czynności, choć bywa i tak, że praca w ogrodzie staje się elementem przetargowym podczas rozmów z siostrą. Tak czy inaczej, Waldemar każde przedsięwzięcie realizuje z niezwykłą atencją. Jakby owa uwaga, skupienie, analizowanie kolejnych działań miało kompensować ogólną nieproduktywność, przysłaniać ją.
Bohater wyćwiczył się w dezercji, w ucieczkach od tego co przykre, niepożądane, opracował własne sposoby zachowań, np. Aby uciec od rozpryskującego się przewidzenia, zapomnieć o nim, należy użyć wszystkich zaklęć. Dopiero jak doliczę do stu, wolno mi będzie rozejrzeć się albo Pora iść, by w nic się głębiej nie wdawać, nie wcielać się w rozliczne role w ramach narzuconych scenariuszy i partytur bądź Umiem pomijać wszystko, cokolwiek mogłoby dzielić. Często trzeba niewiele, wystarczy zapatrzeć się w malowaną poręcz, by z farby zaczęły wyłaniać się syreny i meluzyny, topielice i ondyny, wodnice i nimfy – żywe, umarłe, nieśmiertelne.
Wyobraźnia, choć bujna, niezwykła, nosi piętno degeneracji, rozkładu. Waldemar sam o tym „rozprzężeniu”, „gniciu”, „rozpadzie” wielokrotnie wspomina, punktuje przejawy jego obecności w otaczającym świecie. Ze szczególną intensywnością i zapamiętaniem mówi o nim w momencie największego kryzysu, gdy bliski jest targnięcia się na własne życie. Między innymi wyznaje, iż kobiety smakują mu „tylko z burdeli” i że „chcąc wprawić siebie w jakikolwiek ruch” onanizuje się „wyobrażając sobie – zniekształcone amfetaminą, marihuaną, alkoholem – twarze dziwek”, z którymi był do tej pory. (Z pytania zadanego przez Krzyśka kilka stron wcześniej wnioskować możemy, że od dawna nie miał kontaktu z żadną kobietą.) Onanizm, podobnie jak stosunki z prostytutkami – i słowa bohatera – jest jałowy, skutkuje wyłącznie otępiającą chwilą zapomnienia. Owo „białe spełnienie”, wieńczące akt masturbacji, szerokim łukiem spina się z dławiącą bielą śniegu i duszącym dymem, skazującym na lęk i samotność.
Domyślać się możemy, że Waldemar, nie umiejąc żyć aktywnie, projektuje wizję atrofii i upadku. Pogrążając się i eksploatując beznadzieję, wyodrębnia swój los, z własnej nędzy czyni metodę na trwanie. W żaden sposób nie staje się jednak dzięki temu wyjątkowy, analogicznie zresztą nie wyróżnia go planowanie „spektakularnego odejścia”, „końca świata” czy patetyczne chwile nad rewolwerem „z kolbą zdobioną masą perłową”. Doskonałości nie będzie i w rozpadzie. Narrator zdaje sobie sprawę, że jedynie powtarza pewne gesty, że nie wykracza poza naśladownictwo i imitację. Tak zatem miałby wyglądać współczesny wariant dekadencji: nie przesyt, a brak perspektyw, bieda i bezrobocie? I dalej: celowy banał – ewakuacja z położenia niedoszłego samobójcy dzięki „płomiennej miłości” do o połowę młodszej dziewczyny; z pretensjonalnym pytaniem na ustach: Czy na pewno chce wyjść naprzeciw mojej odrębności? Dziewczyny infantylnej i rozkosznej: Ach, młodość. Nawet Bóg przymyka powieki. Ulepionej z męskich tęsknot o istocie niewinnej, beztroskiej, z powabnym ciałem, żywotnej, świeżej, naiwnej. Takiej, dla której można być opiekunem, przewodnikiem, mentorem, mężczyzną. Na której młodzieńczą niefrasobliwość, paplaninę, głupstwa można patrzeć z góry, z wyrozumiałą czułością, spod przymkniętych powiek. W wizerunku Jagody znajdziemy niewiele więcej ponad garść stereotypowych wyobrażeń i pragnień, trochę zapożyczeń z pism kobiecych oraz niedokładnie przytoczone frazy z lirycznych piosenek (Podoba mi się jej uśmiech, urokliwy śmiech, farbowane włosy, piegi i policzki blade).
Zresztą metodą łączenia heterogenicznych elementów posłużył się autor nie tylko przy konstruowaniu postaci Jagody, ale również świata przedstawionego i całej książki. Powieściowa rzeczywistość przypomina niekiedy osobliwe „szumy, zlepy, ciągi”. Wiele czasu bohater poświęca na przeglądanie gazet, rutynowo czyta też ogłoszenia na kościelnej tablicy. Dyskutuje się o przystąpieniu Polski do Unii, o ewentualnych korzyściach, zagrożeniach, stratach. Do tekstu przenikają radiowe i telewizyjne wiadomości na temat wojny w Iraku, śmierci polskiego żołnierza, afery Rywina itd. Tło dla jednej z rozmów stanowią reklamy. Kiedy indziej bohater ujawnia swoją wiedzę na temat aktualnej mody – wszystko w takim stylu, jakby recytował poradę czy zalecenie z jakiegoś kolorowego pisma. Czasami trudno stwierdzić, czy więcej w tym ironii, czy bezsilności.
Natomiast tytuły rozdziałów przywodzą na myśl kalki, z których generuje się prognozy meteorologiczne. Ich bezosobowy charakter (same równoważniki) oraz zamknięty, wyczerpywalny repertuar, deprymują. Zaklęty krąg pogody stanowi jakąś wykładnię losu Waldemara, ironicznie wskazuje na niemożność przezwyciężenia impasu, niemożność zmiany czegokolwiek, na przygnębiającą powtarzalność wszystkiego. W rozdziale Więcej błękitu niż chmur bohater słysząc melodię Ave Maria, graną na trąbce prawdopodobnie przez Tomka Wrońskiego, kolegę z dzieciństwa, przywołuje wspomnienie bokserskiej walki, jaką z nim stoczył, obraz tamtego dnia – był dokładnie taki jak dzisiaj. Więcej błękitu niż chmur. Analogicznie w rozdziale Chłodniej, ale nadal gorąco: W tamtym roku, dokładnie w tym samym czasie, [Grzesiek] odwoził mnie i Weronikę do Tarnowa. Mieliśmy rano pociąg do Warszawy. Obiecałem pokazać Weronice stolicę. Wybraliśmy się na tydzień, pogoda była taka sama jak dzisiaj.
Dobitniej jeszcze owo uwięzienie we własnym losie eksponuje zestawienie fragmentów finalnych zdań z pierwszego i z ostatniego rozdziału. W pierwszym czytamy: „no tak, co było, teraz już jest, co będzie, już było”, na końcu zaś książki, że „za kilka dni będzie Nowy Rok”. Tak więc – mimo trzykrotnie powtórzonego sobie nakazu, iż tym razem trzeba się będzie jakoś do wizyty księdza przygotować – w życiu Waldemara najpewniej nic się nie zmieni. Przyjdzie mu – jak w sennej wizji – po raz kolejny powtórzyć klasę. W prowizorycznej egzystencji zmarnować rok.
Mimo wielokrotnych zapewnień o odrębności, różnice między narratorem a pozostałymi bohaterami nie są wcale tak duże i wyjątkowe. Co więcej, los każdej z tych postaci mógłby być losem samego Waldemara. Fenomen konstrukcji podmiotu mówiącego polega na tym, iż ogarnia on wszystkie pozostałe struktury – a co za tym idzie – przekracza je. Najwyraźniej widać to w relacji z panem Józefem. Obaj są biedni, przegrani, stanowią przykład „ludzi na przemiał”, skłonnych do amoralnych zachowań i takiegoż oglądu świata. Gdy pan Józef kradnie klopsy z supermarketu i retorycznie pyta: „A, zresztą, co to jest kradzież?”, Waldemar tak tłumaczy jego słowa: „Ocena uczynku, dobry czy zły, zależy od indywidualnego punktu widzenia”. Kilka akapitów dalej, zastanawiając się nad możliwością zostania handlarzem narkotyków, stwierdza: „Wszystko jest płaskie, nie ma punktów odniesienia, wszystkie meandry są niemal identyczne”. Obaj błędnie rozumieją wolność, którą utożsamiają przede wszystkim z ignorowaniem wszelkich zasad. Józefowi nie chce się żyć, ponieważ „niemożliwy jest świat idealny, a raj to iluzja”, natomiast Waldemara dręczy „niedoskonałość wszystkiego, co istnieje”. Niemniej żaden z nich nie ma odwagi, by popełnić samobójstwo. W istocie i marzenia miewają podobne: gdy pan Józef żali się, iż od kilkudziesięciu lat nie kupił sobie nowego ubrania, narrator planuje, że jak tylko zarobi jakieś pieniądze, to nabędzie „nowe majtki, skarpety, wodę po goleniu, pastę do zębów i wiele jeszcze innych drobiazgów codziennego użycia”. Najważniejsze jednak podobieństwo dotyczy ich postawy wobec świata. Arogancja i buta Józefa pełni jedynie funkcję obronną – w rzeczywistości jest on „utkany z pozorów, kreuje samego siebie na użytek wewnętrzny i tylko sobie mówi całą prawdę”; narrator natomiast w chwili szczerości konkluduje: Broniąc się, przybrałem maskę obojętności, gram, żeby nikt nie poznał z wyrazu mojej twarzy, z tonu mojego głosu czy gestów tego, co naprawdę dzieje się we mnie. Wymowne jest wyznanie poczynione blisko końca powieści, gdy bohater zmaga się z chęcią spalenia sąsiada na stosie: pan Józef jest wewnętrznie sprzeczny, jednocześnie dobry i zły, boski lub diabelski. Jest zawsze kimś bliskim i obcym. Niesie mi pomoc, lecz bywa także, że zgubę.
Z siostrą łączy Waldemara niezadowolenie z siebie, strach przed życiem, egzystencja poniżej własnych możliwości, bierność (Ponieważ jej domem rządzą planety, skłania się raczej do tego, by znosić i wytrzymywać, niż do tego, by samej próbować kształtować swe życie), uwikłanie w fikcję (Udaje szczęśliwą. Tak jak ja, ale ja udaję tylko przed innymi, nie przed sobą; sny i imaginację zastępuje lektura „niezliczonej ilości harlequinów”).
Postać Krzysztofa stanowi prymitywną i ułomną wizję Waldemarowych rojeń o wszechmocy. Przygnębia on narratora „ogromem swej przeszłości”. Mimo niechęci, podkreślanej czasami ironicznymi uwagami, Waldemar zdaje sobie sprawę, iż nikt lepszy – kto mógłby go pociągnąć w drodze ku wielkości – mu nie pozostał (Przez niego droga na scenę, by cokolwiek osiągnąć). Jeszcze jedynie w jego „królestwie” istnieje „nadzieja, że można stać się każdym”. Groteskowym tego wyrazem jest podmiana podmiotu pewnej konstatacji. Najpierw czytamy: Dla Krzysztofa nie ma rzeczy niemożliwych. Jego siła woli osiąga rozmiary magiczne, jego rozumowanie jest niepodważalne, jego przewidywania – bezbłędne, zaś kilkadziesiąt stron dalej, gdy narrator próbuje dostać się do domu tak, by nikogo nie obudzić: Teraz nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. Moja siła woli osiąga rozmiary wręcz magiczne, logika mojego postępowania jest niepodważalna, a przewidywania – nieomylne. W świecie Krzysztofa faktycznie można być każdym, „nawet prorokiem”, z tym, że odnosi się to wyłącznie do Krzysztofa. Tak więc i w „królestwie” zuchwałego znajomego nie ma szans na akt samorealizacji. Od czasu do czasu można jedynie taką iluzję preparować.
Narrator, pragnąc być wszystkim, w konsekwencji pozostaje nikim. Jedynie brak spetryfikowanej formy istnienia nie wyklucza żadnej z potencjalnych możliwości. Z tego też powodu pojawia się przekorna myśl, by przedstawić się jako BEZIMIENNY. Imię służy do identyfikacji osoby (…). Początkowo imiona nadawane były z namysłem i w określonym celu. Miały one chronić dziecko przed złymi mocami lub wyposażać w skuteczne życzenie na drogę życia. Owo ontologiczne niedomknięcie skazuje Waldemara na permanentne zawieszenie, pasywność, egzystencję w przestrzeni pozbawionej rzeczywistych punktów odniesienia, faktycznie odseparowanej, egocentrycznej: Obracam się wyłącznie wokół siebie lub Wykluczony na dobre i złe, jestem swoim własnym dziełem albo Tylko ja istnieję naprawdę, poza mną nie ma nikogo. Niewykluczone, że to jedna z ważniejszych kwestii w powieści1 , gdy bowiem przyjrzeć się zdaniom opisującym samego narratora oraz pozostałe postaci, to wielokrotnie ma się wrażenie, że przynajmniej niektóre z nich mogłyby zostać przyporządkowane inaczej. Być może nie tylko Jagoda jest wytworem wyobraźni. Sztuka współczesna straciła boską moc kreacji – stwierdza kompozytor, którego nuty Waldemar ma zawieźć do Krakowa. Przed laty Uniłowski konstatował, iż u Bawołka impulsu do pisania dostarcza samo pisanie. Nieraz faktycznie trudno się od tej myśli uwolnić. Byłby zatem Bawołek pisarzem z urodzenia, tworzył dla samej przyjemności tworzenia? W Raz dokoła znajdziemy niejedno literackie nawiązanie2 , żonglerkę leksyką i symboliką biblijną, fragmenty ewidentnie kreacyjne, autodemaskujące…
Takim obnażeniem własnej metody twórczej mogą być słowa wypowiadane przez kompozytora: ja piszę horyzontalnie, kreślę linię basową, harmonię mam w głowie, więc wprzódy jej nie zapisuję, dopiero później to wszystko wypełniam, najważniejsze to znaleźć nowe dźwięki, nową ich jakość, to co ci w uchu szumi, co się telepie po mózgownicy. Jak pan doskonale wie, wypracowałem własną stylistykę, własny język brzmieniowy. Moja muzyka oparta jest na pomyśle, warsztacie, ekspresji. Zwraca uwagę fakt, że nie „komponuje”, a „pisze”. „Horyzontalnie” – w tytule pierwszego rozdziału jest mowa o wschodzie słońca, ostatniego – o zachodzie; zatem dwa przeciwstawne punkty na horyzoncie zostają spięte szeroką klamrą. „Linią basową” byłaby tu osnowa fabularna, ów fundament – rok z życia bezrobotnego. „Harmonią” – melodia wyobraźni. W uchu zaś szumiałyby i po mózgownicy telepały się strzępki z radia, telewizji, prasy, rozmów. Niejedno nowe skojarzenie można z tej prozy wyłuskać. Zagadnienie oryginalnej stylistyki podnosiło już wielu krytyków. Bez wątpienia jest to twórczość oparta na „pomyśle, warsztacie, ekspresji”. Dodajmy: nieskrępowanej. W kontakcie z prozą Bawołka czytelnik nie tyle jest odkrywcą sensu, co jego twórcą.

1 Zresztą powtarza się ona w różnych formach, np. A może nie ma apteki, nie ma rynku, nie ma ludzi. Autobusy odjechały, akacje sięgają nieba, słońce w gałęziach rośnie, a ja rozmawiam sam ze sobą.
2 Na przykład początek rozdziału Na słońce coraz mniej można liczyć (rozszarpana mysz, ptaszek oskubany z piór i wypatroszony, przypuszczenie, iż to sprawka „szalejącego w okolicy kota”, a przede wszystkim znamienne w tym kontekście pytania: Co to może znaczyć? Cóż to za osobliwość? ) nieodparcie kojarzy się z Kosmosem Gombrowicza.

Waldemar Bawołek: Raz dokoła. Księgarnia Akademicka, Kraków 2005, ss. 183.