Jerzy Reuter. Opowiadania

Spis treści numeru 4/2007

Z cyklu „Okna”

 

Było to w czerwcu, w samej połowie okupacji zimnej i bezwzględnej jak oczy szczurów, błąkających się wokół studni. Żyłem szczelnie zamknięty pomiędzy oknami, jak pośród dwóch światów, łączących się w jednym miejscu historii w okupacji. Okno z pokoju dawało mi podgląd ulicy od świtu do zmroku. Po nastaniu godziny policyjnej historia zamykała się w milczących kamienicach i szarych podwórkach, a noc czyściła miasto z wszelkich objawów życia, więc po przejeździe ostatniego tramwaju odklejałem się od jednego okna i przenosiłem swoje legowisko na to drugie, od podwórza, gdzie zawsze trwało jakieś życie. Najczęściej spotykali się tam synowie pana Władka. Siadywali jak zawsze na studni, rozmawiali, czasami kłócili się i nawet bili, a najczęściej popijali wódkę szklankami, po czym cicho, tuż pod samym nosem, śpiewali smutne piosenki, kiwając się na boki, trzymając się pod ręce. Przy ładnej pogodzie wynosili swojego ojca z piwnicy – warsztatu, a ten grał im na malutkiej harmonii, wykrzykując głośno rytm. Lokatorzy otwierali szeroko okna, odsuwając na boki firanki, uśmiechali się do pana Władka i wyglądali jakby zapomnieli o całej okupacji.
Któregoś dnia Tomek przyprowadził na nasze podwórze wielkiego psa, uwiązał biedaka przy studni na grubym łańcuchu i w wolnych chwilach tresował go bardzo brutalnie, nie dając jeść i pić. Uczył psa łapać szczury. Z okna przyglądałem się kudłatemu „wilczurowi”, jak bezskutecznie stara się wyprosić coś do jedzenia. Tomek był bezwzględny i okrutny. Gdy nikogo nie było na podwórku, pies dokonywał wielkich rzeczy, by się uwolnić. Rozpędzał się, ile tylko mógł i skakał do przodu w stronę bramy na ulicę. Łańcuch krępujący go wyprężał się na całą długość i zatrzymywał pędzącego w miejscu. Po każdej próbie pies wyrzucany wielką siłą wyskakiwał do góry, robił w powietrzu salto, tylne nogi wypadały do przodu, a głowa zostawała w miejscu, po czym spadał na plecy. Nie łapał szczurów, bo te w swojej mądrości nie opuszczały studni.
W końcu nie wytrzymałem. Przez kilka dni zbierałem różne odpadki i resztki ze stołu, by poczęstować nimi głodne zwierzę. Pod nieobecność mamy, po cichu, wyszedłem na podwórze. Powoli, z wielką ostrożnością zbliżałem się do psa, bacząc na każdy jego ruch. Wilczur leżał wtulony w murek studni i warcząc ostrzegawczo, przyglądał się uważnie moim ruchom. Kiedy stanąłem obok garnka na wodę, zamerdał wielkim ogonem, podnosząc swoje kudłate cielsko i zbliżył się w moją stronę na długość łańcucha. Nie zdążyłem jednak dać mu przygotowanych odpadków, bo nagle coś schwyciło mnie mocno za kark i uniosło do góry. Zobaczyłem, że wylatuję w powietrze. Po bolesnym upadku stopa w kanciastym chodaku, przycisnęła moją twarz do ziemi. Poznałem. Tym czymś był Tomek, syn pana Władka. Przez chwilę wbijał mnie twarzą w ziemię, po czym złapał za kołnierz i podniósł do góry. Śmierdział wódką i czosnkiem. Bez słów wykręcił mi rękę i nakazał iść w stronę piwnic.
Po zejściu do zimnych suteryn, Tomek jedną wolną ręką otworzył małe drzwi i wepchnął mnie do ciemnego środka. Poczułem zapach zgniłej słomy. Gdy zamknął drzwi, nastała zupełna ciemność i tylko odgłosy kroków dobiegające z zewnątrz pozwalały mi myśleć, że nie jestem zupełnie sam. Coś po chwili zaszeleściło tuż obok mnie i wydało dziwne pomruki. Wpadłem w tak wielkie przerażenie, że nie mogłem oddychać. Zacząłem się dusić. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa i opadłem na ziemię. To coś zbliżyło się i poczułem na policzku zimny i wilgotny dotyk. Straciłem przytomność.
Gdy się ocknąłem, zobaczyłem światło świeczki i stojącego nade mną Tomka. W ręku trzymał szeroki pas używany do ostrzenia brzytwy, pas, który kilka dni wcześniej podarowała mu moja mama. Kazał mi wstać i stanąć twarzą do drzwi, następnie związał mi ręce sznurkiem i docisnął kolanem do zimnych desek. Wolną ręką opuścił mi spodnie i zaczął bić. Bił i liczył szeptem razy. Wcześniej włożył mi do ręki świeczkę i zapowiedział, że mnie zabije, jeśli upuszczę ją na ziemię. Właściwie to nie odczuwałem bólu, bo pas był bardzo szeroki i siła uderzenia rozkładała się na jego powierzchni. Gdy Tomek doliczył do dwudziestu, moje oczy przyzwyczaiły się do panującego półmroku i ze zgrozą zobaczyłem coś poruszającego się przy ścianie. Zrozumiałem, że był to powód mojego wcześniejszego przerażenia. Stała tam wielka, biała świnia. Wtedy po raz drugi straciłem przytomność.
Ocknąłem się w domu. Leżałem na łóżku w ubraniu i dopiero po dłuższej chwili przypomniałem sobie wszystko, co spotkało mnie na podwórzu i w piwnicy. Nie czułem bólu. Wstałem i podbiegłem do okna. Pies leżał przy studni, jak zwykle. Pomyślałem sobie wtedy, że jestem jak ten pies wiszący na grubym łańcuchu, uwięziony jego długością, że moim łańcuchem jest granica okna z szerokim parapetem i ostra szyba.
Po tym zdarzeniu synowie pana Władka zaczęli inaczej mnie traktować. Siedząc na studni posyłali mi uśmiechy i kiwali na powitanie ręką, co powodowało, że byłem dumny z siebie i czułem się bardzo wyróżniony. Czasami Tomek pukał do moich drzwi i zaraz uciekał, zostawiając na wycieraczce tabliczkę wojskowej czekolady. Pewnie było mu wstyd, że tak mnie potraktował i ja to rozumiałem.
(…)