Michael Felsenbaum. Nocny anioł

Spis treści numeru 4/2009

Nocny anioł

 

dla Szire Gorszman

 

Perl już dawno zapomniała, czym jest sen. Nie znaczy to, broń Boże, że wcale nie śpi. Nie. W ciągu dnia, gdy słońce ogrzewa ziemię, Perl wychodzi z domu, siada pod ścianą, twarzą do słońca i zamyka oczy. Siedzi tak godzinami i rozmyśla. I to się nazywa spanie. Po kilku godzinach wstaje z małego stołeczka, wraca do domu, bierze wiadro i idzie nad rzekę zaczerpnąć wody.
A przecież na podwórzu, w pobliżu domu, stoi studnia. Po co więc chodzić po wodę aż nad rzekę? Dziwna rzecz… Trzeba po prostu wierzyć, że skoro chodzi się nad rzekę, to widocznie tak ma być.
I Perl idzie nad rzekę, do starego młyna, który wiele lat temu postawił jej dziadek Baruch, obyśmy dożyli jego lat.
Tam, przy starym młynie, stoi i wsłuchuje się w szmer wody. Kamienie młyńskie obracają się, trą jeden o drugi, i choć Perl nie znosi tego zgrzytania, to jak zwykle przysłuchuje się mu.
No bo co może zrobić, maleńka i słaba, z wielkimi kamieniami młyńskimi? Ma powiedzieć im, żeby przestały zgrzytać? Czy może raczej ma powstrzymać wodę? Ale z drugiej strony, ten dźwięk jest dla niej niezwykłą pieśnią, dzięki której czuje, jakby dotykała jakiejś tajemnicy.
Perl napełnia wiadro i wspina się powolutku pod górę, w kierunku domu. Przy ruinach zamku stawia na ziemi wiadro, przysiada na kamieniu, który odpadł od muru i spogląda na rzekę.
Z wysokiego brzegu młyn wygląda jak żuk czy może raczej jak stateczek, który uczepił się fal i nie może ruszyć z miejsca. Perl patrzy na rzekę tak długo, aż z oczu zaczynają jej płynąć łzy. Wtedy wstaje i idzie dalej. Jak miło jest postawić bose stopy w miękkim pyle, na ciepłych kamieniach. Nie czuje nawet, że dźwiga ciężkie wiadro. Przy furtce zatrzymuje się na chwileczkę i wchodzi na podwórze. Wąska ścieżka prowadzi ją do wyschniętego, czarnego orzecha. Ręce zaczynają jej drżeć, stawia wiadro na ziemi i przytula rozpalone czoło do pnia drzewa.
– Mój syneczku, jestem przy tobie. Zaraz cię napoję i ukołyszę. Pij moje dziecko, pij…
Cienki strumyczek wody szemrze, pieni się i wsiąka w ziemię. Perl obejmuje pień obiema rękami i odmawia psalmy. Wers po wersie. Robi jej się lżej na duszy. Otwiera oczy i spogląda na gałęzie. Na samym wierzchołku drzewa drży zwiędły listek.
Perl stawia obok drzewa stołeczek. Aż do zachodu słońca siedzi i śpiewa kołysankę, jej palce głaszczą pień, a oczy szukają pocieszenia w niebie i na ziemi.
Ukazują się pierwsze gwiazdy, wychodzi księżyc. Na dworze robi się chłodno. Perl wchodzi do domu i zapala świecę. Płomyk odbija się w szybie i wydaje się, jakby ktoś na dworze zapalił dziesiątki menor. Zaczyna się nowy dzień.
Nawet wtedy, kiedy miasteczko jeszcze tętniło życiem, Perl wyczekiwała nocy z niepokojem w sercu. Zapalała świece, siadała przy oknie i czekała – czekała na ciche pukanie w szybę. W miasteczku było dwóch lekarzy, ale nocą do chorego można było wezwać tylko ją – poczciwą Perl. Tamci leczyli proszkami i pigułkami, a ona leczyła słowem. Jakim znowu słowem? No cóż… Jest dużo odpowiednich słów. Słowo Perl miało głęboką moc, większą niż jakiekolwiek proszki. Obcy ludzie bali się jej i nazywali czarownicą. I cóż można było na to poradzić?… Obcy to zawsze obcy, ale tutejsi, a zwłaszcza małe dzieci, bardzo ją lubiły i nic w tym dziwnego, bo przecież nie może istnieć miasteczko bez dzieci, a do dzieci wciąż przyczepiają się uroki. Perl leczyła je dobrym słowem.
Kiedy nastały czarne dni, Perl miała dużo pracy, ale jej słowo nie mogło pomóc umarłym. Nie mogło przywrócić życia rodzicom, mężowi, jedynemu dziecku ani całemu umarłemu miasteczku. Z całego miasteczka Perl została samiuteńka. Złoczyńcy bali się nawet na nią spojrzeć. Ciekawe dlaczego…
Jako ostatnia z miasteczka znikła kotka. Na wiosnę po prostu jakby postradała zmysły. Wyła niczym potępiona dusza, szczególnie nocami, tak że Perl ledwie mogła wytrzymać w domu. Ale nie pojawił się żaden kocur. W końcu kotka okulała na jedną łapkę, a jesienią znikła na dobre. Perl, córka Pinkasa, została sama jedna na tym świecie. Ona i jej drzewo. Ten orzech zasadził jej ojciec – Pinkas, w dniu, kiedy na ten boży świat przyszedł jej jedyny syn, Baruchele.
Późną nocą Perl usłyszała za oknem ciche głosy, zupełnie jakby drzewa szeptały między sobą.
– Tak – pomyślała Perl, zdaje się, że zbliża się Pesach. W dzień jest już tak ciepło.
Narzuciła na ramiona chustę i wyszła na podwórze. Wokół panowała cisza, tylko z oddali słychać było monotonną pieśń śpiewaną przez rzekę. Między te tak dobrze znane dźwięki zaczęły się wplatać jakieś obce tony. Perl podeszła do orzecha, pogłaskała pień i spojrzała na gałęzie. Nie dojrzała ani jednego pąka, ale pomiędzy gałęziami, wysoko na niebie, dostrzegła coś, co ją przeraziło.
– Boże Wszechmogący, co to jest? – Perl nie mogła oderwać oczu od niecodziennego widoku. Tuż nad horyzontem pojawiła się jasna plama. Pulsowała i jakby oddychała. Nowe, osobliwe dźwięki dochodziły właśnie stamtąd, z jasnego obłoku na niebie.
Perl poczuła, że trudno jej oddychać. Powietrze zrobiło się jakby ze szkła i każdy ruch budzącego grozę obłoku sprawiał, że stawało się coraz gęstsze.
Ostatkiem sił Perl dowlokła się do drzwi domu i weszła do środka. Wewnątrz było trochę lżej oddychać, powietrze nie dławiło w gardle. Perl podeszła do łóżka, położyła się i natychmiast zasnęła. Po raz pierwszy od wielu lat nie siedziała nocą przy oknie i nie czekała na ciche pukanie w szybę.
Nad światem zapadła noc. Perl leżała z zamkniętymi oczyma, bojąc się wstać. Przyszło jej do głowy, że nastała wieczna noc. Z drżącym sercem otworzyła oczy i spojrzała na ścianę, na stary zegar. Rzuciła okiem na tarczę, jakby to ona mogła odpowiedzieć na wszystkie jej pytania, ale wskazówki nie poruszały się. Perl ostrożnie podniosła się z łóżka i spojrzała na stół. Świeca nie migotała i w ogóle nie topniała.
– Nic nie rozumiem…

(…)

Przełożyła z jidysz Marta Kubiszyn