Do Sydney przez Szanghaj, do Polski przez Mickiewicza. Rozmowa z Marcelem Weylandem

Spis treści numeru 4/2011

Do Sydney przez Szanghaj, do Polski przez Mickiewicza

Rozmowa z Marcelem Weylandem

 

(…)

M. W.: Gdy przyjechaliśmy, Szanghaj był rzeczywiście pełną życia metropolią, w której panowała międzynarodowa atmosfera. Pamiętam, że było tam wielu Żydów rosyjskiego pochodzenia. Początkowo udało się nam zachować normalność. Ja uczęszczałem do szkoły żydowskiej, gdzie miałem świetnych nauczycieli. Była to certyfikowana szkoła brytyjska, w której edukacja odbywała się w języku angielskim, a po zdanych egzaminach otrzymywało się świadectwo z Uniwersytetu Cambridge. Do Szanghaju trafiło wielu profesorów, którzy stali się nauczycielami w naszej szkole. Odebrałem więc świetną edukację. I myślę, że poznałem literaturę brytyjską lepiej niż niejeden mój rówieśnik w Anglii. Naukę w tamtejszej szkole zakończyłem maturą, która bez problemu została uznana po wojnie przez uniwersytet w Sydney. Wprawdzie naukę na uniwersytecie rozpocząłem jeszcze w Szanghaju, ale trwało to tylko rok. Wybrałem wtedy nauki ścisłe.
M. K.: A jak radziła sobie Pana rodzina?
M. W.: Moja mama prowadziła stołówkę dla uchodźców, która była także miejscem towarzyskich spotkań. Pracowali z nią chińscy kucharze. Hala też radziła sobie całkiem nieźle. Ukończyła kurs w szkole powołanej przez Tadeusza Romera, polskiego ambasadora w Japonii, który po zerwaniu stosunków Japonii z Polską przeniósł się do Szanghaju. Zajął się organizowaniem pomocy dla uchodźców, tworząc m.in. szkołę przygotowującą do wykonywania różnych zawodów. Hala, porzuciwszy fach dziennikarski, nauczyła się krawiectwa. Moja druga siostra, Marylka, po kilku tygodniach wyjechała z Szanghaju, chcąc dostać się do Kanady, gdzie już czekał na nią narzeczony. Jeśli tylko miało się pieniądze, bez problemu można było wydostać się wtedy z Szanghaju. Podczas jej podróży do Kanady – w trakcie przesiadki w Australii – wybuchła jednak wojna na Pacyfiku, uniemożliwiając jej szczęśliwe dotarcie do celu. Siostra musiała pozostać w Australii, gdzie zamieszkała już na stałe, a kilka lat później ściągnęła nas. I tak rozeszły się drogi Marylki i jej narzeczonego. Znacznie gorzej radził sobie w Szanghaju mój ojciec, u którego rozwinęła się w tym czasie śmiertelna choroba.
M. K.: Wybuch wojny na Pacyfiku miał konsekwencje także dla Szanghaju, który został przejęty przez Japończyków. Jak to wpłynęło bezpośrednio na Państwa sytuację?
M. W.: Japończycy na początku 1943 roku utworzyli w Szanghaju getto Honkew. Powstało ono wbrew woli Niemców, którzy chcieli, aby wybudowano obóz zagłady, na wzór Auschwitz. Początkowo pozwolono naszej rodzinie pozostać w pierwotnym miejscu zamieszkania, poza gettem. Żydów środkowoeuropejskich traktowano znacznie łagodniej niż Żydów brytyjskich, uznawanych za bezpośrednich wrogów Japonii. Dopiero nieco później musieliśmy się przeprowadzić do getta. Panowały tam bardzo trudne warunki mieszkalne. Gnieździliśmy się na niewielkiej przestrzeni. Utraciliśmy też swobodę poruszania się. Wyjście na zewnątrz getta było bowiem możliwe tylko po uzyskaniu zgody, której moja matka nie dostała. Mnie natomiast zezwolono na kontynuowanie nauki i udało mi się nawet ukończyć szkołę. Nigdy też nie byliśmy głodni. Żywność dla getta dostarczał między innymi Czerwony Krzyż. Pomimo wszystko nie czuliśmy zagrożenia życia. Pobyt w getcie wpłynął jednak bardzo źle na mojego ojca, który coraz bardziej podupadał na zdrowiu. Tam też umarł.

(…)