Wołodymyr Jaworski. Pomiędzy nieznośnym dziś a jutrem za mgłą

Tylko online

Pomiędzy nieznośnym dziś a jutrem za mgłą *

Darka przyjęła moją propozycję rozwodu bez żadnych emocji. Nie wiem, co działo się w jej sercu, ale przynajmniej na twarzy nie drgnęła jej żadna zmarszczka, nie dokonała się żadna zmiana, patrzyła na mnie swoimi przyćmionymi z zielonkawym odblaskiem oczami, niewzruszona i milcząca.

– Czy zgadzasz się na rozwód? – zapytałem.

– Nie – mruknęła, ledwie słyszalnie.

– Przecież zdajesz sobie sprawę, że nic nas nie łączy i tylko się nawzajem dręczymy? – Usiadłem na eleganckim krześle z czarnego drewna i patrzyłem na żonę. Na wpół odwrócona do mnie siedziała przed dużym lustrem nad polerowanym blatem, na którym leżały różnego rodzaju pudełka, buteleczki i inne kosmetyczne akcesoria.

– Nie chcę. – Darka odwróciła się do lustra i zaczęła malować rzęsy. W jej głosie było coś nieugiętego i zawziętego.

Byłem tym trochę zaskoczony. Przecież przez szesnaście lat żona nigdy nie okazała tak wyraźnego uporu. „Co z nią? Okazuje się, że całkiem jej nie znam?!”.

– Dobrze, więc zastanów się dzień-dwa, bo tak czy owak nie możemy żyć razem. – Wstałem i będąc już w drzwiach, rzuciłem:

– Wyjeżdżam do Peru. Do Warusi.

Darka, jakby nie słysząc, patrzyła w lustro i malowała usta.

Jednak to o Warusi powiedziałem tylko tak sobie, dla większego wrażenia, bo moja siostra, która od wielu lat mieszkała z mężem w Mollendo, nie miała pojęcia, że zamierzam przyjechać. Nawet listownie nie powiadomiłem jej o swoim zamiarze. Wreszcie wcale nie chciałem mieszkać u siostry. Miałem całkiem inne plany.

Od tego czasu minęło kilka miesięcy. Jednak żona uparła się przy swoim i wciąż powtarzała, że nie chce żadnego rozwodu. Wszelkie argumenty zawodziły: to, że staliśmy się dla siebie zupełnie obcy, to, że jej od dawna nie kocham, a ona mnie również, to, że śpimy w różnych pokojach i już dawno straciliśmy potrzebę fizycznej bliskości, to, że mamy na tyle odległe upodobania, które są powodem irytacji i wzajemnej nienawiści, a nawet moje groźby, że któregoś dnia ją ukatrupię, a potem podniosę rękę na siebie. Darka uparcie twierdziła: nie, nie, nie, nie chcę się rozwodzić.

Nie bardzo chciałem wnosić sprawę do sądu, bo to oznaczałoby konieczność zapomnienia na nieokreślony czas o Peru, a więc praktycznie rezygnację z decyzji o gruntownej zmianie swojego życia, to jest zniszczenia tego wszystkiego, na czym się ono opierało, wszystkich wartości, nadziei, radości, przyzwyczajeń, wszystkiego tego, w co wierzyłem, i co na koniec nie przyniosło mi wcale duchowego spokoju, a jedynie rozczarowanie, gorycz i palący ból. Oczywiście nie mogłem zrezygnować z tego, co najważniejsze, do czego dążyłem przez wielu lat i co teraz w całości dojrzało we mnie i musiało być zrealizowane bez względu na jakiekolwiek przeszkody. Wielkie odejście… tak nazywałem tę decyzję, bo oznaczała zerwanie wszelkich więzi ze światem, z krewnymi, przyjaciółmi, znajomymi, z całym dotychczasowym otoczeniem, w konsekwencji wyjazd z Kijowa i w ogóle z Ukrainy jak najdalej, tam, gdzie nikt mnie nie zna, by w zupełnej samotności pogrążyć się w kontemplacji wszelkich poruszeń i najdrobniejszych drgnień mej duszy, zobaczyć skrywaną treść każdej myśli, uczucia, pragnienia, obawy, zadowolenia i niezadowolenia, nadziei i beznadziei, radości i smutku, wiary i niewiary, ruchu i bezruchu, aby poznać tajemnicę, która dręczyła mnie od dzieciństwa – czym jest to coś, do czego tak bardzo tęskni moja dusza i nie może zaznać spokoju?

Jako miejsce samopoznania obrałem dalekie, leżące aż na drugim końcu świata góry Peru. Po przeczytaniu wielu książek i obejrzeniu licznych filmów dokumentalnych o przyrodzie tego kraju byłem przekonany, że dziki górzysty teren Kordyliery Zachodniej w pobliżu wulkanu Coropuna (góra ta ma ponad sześć i pół kilometra wysokości) jest idealnym miejscem do realizacji mych planów. Tym bardziej że do Моllendo, dużego miasta nad Pacyfikiem, gdzie mieszkała Warusia, było stamtąd całkiem blisko.

Kiedy minęły dwa miesiące i zrozumiałem, że moje perswazje nie przynoszą żadnego skutku, a jedynym wyjściem zdawał się być sąd, wykonałem krok, który dosłownie wprawił w osłupienie zarówno Darkę, jak i wszystkich moich przyjaciół i znajomych, nie wspominając o rodzinie. Otóż zrezygnowałem na korzyść żony ze swego majątku, przepisując na nią wszystko, w tym luksusową jednopiętrową kamienicę z ogrodem, cztery samochody, wśród których był nowiutki Lexus, kosztowności, a także niemałą gotówkę w hrywnach i dolarach przechowywanych w sejfie mojego gabinetu, wszystkie lokaty w bankach i zyski z dywidend firm przetwarzających zboże. Dla siebie kupiłem niewielką kawalerkę na Lewym Brzegu koło bazaru Junist w dość ponurym ośmiopiętrowcu – zbudowanym w tak zwanej erze Breżniewa jeszcze przed uzyskaniem niepodległości – żeby mieć gdzie położyć głowę przed wyjazdem z Ukrainy, zostawiłem sobie także trochę pieniędzy zarówno na sam przelot do Limy, skąd zamierzałem pociągiem dostać się do Моllendo, jak i na jedzenie i noclegi w hotelach przez pierwszych kilka dni, dopóki nie osiądę w jakimś miłym memu sercu miejscu w bezludnej górskiej okolicy. Nie chciałem być gościem ani mieszkać u Warusi, marzyłem, by jak najszybciej oddać się samotności. „Zobaczę się z siostrą gdzieś na ulicy albo w kawiarni, porozmawiamy chwilę, ona opowie mi o swoich radościach i smutkach, a potem ruszę w góry, byle dalej od tego okropnego świata, żeby odnaleźć to, do czego dążę całym sobą” – myślałem.

Darka, rzecz jasna, bardzo szybko otrząsnęła się z szoku, gdy przekonała się, że całkiem poważnie proponuję jej cały swój majątek w zamian za wolność – uwolnienie od ślubnych pęt. Jednak nie uspokoiła się w pełni, dopóki nie podpisałem wszystkich dokumentów u notariusza, które potwierdzały, że teraz ona jest jedyną właścicielką mojego majątku. Wtedy nasz rozwód odbył się szybko i bez komplikacji – oboje byliśmy zadowoleni z tego, co każde dostało: ja zyskałem wolność, a ona bogactwo.

Od razu rzuciło się w oczy, jak bardzo zmieniła się moja była żona po uzyskaniu niezależności finansowej. Zewnętrznie pozostawała taka jak zawsze, tak samo milcząca, skryta, powolna w ruchach i zatopiona we własnej wyobraźni, z całej jej postaci nieodmiennie przezierało coś „wiedźmowego”, jak to nazywałem, szczególnie, gdy siedziała bez ruchu o zmierzchu z książką w rękach, wcale nie czytała, ale wpatrywała się w ciemne okno lub w jakiś przedmiot, na przykład pozłacany kandelabr, miedzianą statuetkę na stoliku, zegar ścienny, rzeźbioną skrzynkę z pachnidłami, obraz, zapadkę w drzwiach lub coś innego, nie słysząc nic i nie odzywając się na moje słowa. Nie zmieniła też żadnego ze swoich przyzwyczajeń – wciąż całymi dniami czytała, nigdy nie rozstając się z książką, nieważne gdzie by była: w łazience, pluszcząc się w wannie pełnej wody pachnącej rozmarynem; siedząc na śnieżnobiałym podgrzewanym sedesie w ubikacji; w jadalni, kiedy jedliśmy obiad za stołem nakrytym nakrochmalonym obrusem; nawet w naszej sypialni, kiedy na szerokim łóżku ze srebrnymi świecznikami po bokach przygotowywała się do uprawiania seksu ze mną, co, przyznaję, doprowadzało mnie do wściekłości. Tak jak poprzednio rzadko wychodziła z domu, unikała wesołego towarzystwa, szczerych rozmów, nie lubiła urządzać przyjęć, biesiad, imprez ani przyjmować w domu gości, choćby jednego czy dwóch, a w ciągu całego naszego pożycia małżeńskiego nigdy nie nawiązała nawet zwykłej znajomości, nie mówiąc już o bliższej przyjaźni.

Zmiany, jakie po naszym rozwodzie dokonały się w zachowaniu Darki, miały charakter czysto wewnętrzny i przejawiały się głównie w jej odnoszeniu się do mnie. Pojawiła się pobłażliwa wyższość, spoza której przezierała czasami utajona pogarda. Niekiedy pozwalała sobie nawet na otwarte szydzenie ze mnie, najczęściej w formie dwuznacznych i jadowitych uwag na mój temat. To może dziwne, ale moja była żona nie czuła najmniejszej wdzięczności za to, że oddałem jej cały majątek. Tak, jakbym był do tego zobowiązany i nie mógł postąpić inaczej. Uważnie śledziłem metamorfozy, które się w niej dokonywały, i z upływem czasu coraz bardziej przekonywałem się, że nie tyle mną pogardza, ale szczerze mnie nienawidzi, i to całą swą kobiecą istotą, która w żaden sposób nie może zapomnieć poniżeń z czasów naszego pożycia małżeńskiego. „Ograniczona, zła, nieżyczliwa istota, pozbawiona nawet odrobiny wyrozumiałości. I ja tę kobietę kiedyś kochałem!” – pokrzykiwałem z goryczą, gdy byłem sam. Zresztą po jakimś czasie zrozumiałem, że to bezduszne odnoszenie się Darki do mnie jest spowodowane nie tylko uzasadnioną urazą za dawne krzywdy, lecz w większym jeszcze stopniu tym, że miała mnie za szaleńca, i to już od dość dawna, a obecna moja decyzja, by oddać jej cały majątek, po czym goły i wesoły wyruszyć do obcego kraju, tylko upewniła ją w tym, że jej byłemu mężowi ostatecznie odebrało rozum.

– Co zamierzasz robić w tych Kordylierach? Za co tam będziesz żyć? – pytała z drwiącym uśmiechem, gdy przyjechałem zabrać jakieś swoje manatki. Stała w drzwiach mojego gabinetu jak zawsze z książką w ręce i pustym spojrzeniem błądziła po polerowanej powierzchni biurka z wieloma szufladkami; po miękkich wiedeńskich krzesłach; po oszklonych szafach z literaturą techniczną, różnymi instrukcjami i poradnikami; po ścianach obwieszonych mapami Południowej Ameryki, zwłaszcza dużą mapą Peru; po kilku powiększonych zdjęciach wulkanu Coropuna zrobionych z samolotu.

– Spójrz na te zdjęcia… Czy te ośnieżone szczyty górskie nie są piękne?! – Wskazałem na jedno ze zdjęć, na którym zachodzące słońce dotykało lodowego grzbietu najwyższej góry.

– Może i są piękne – mruknęła, patrząc na zdjęcie – ale co będziesz jadł na tym pustkowiu?

– Nie jadę tam, żeby jeść. Jadę tam w zupełnie innym celu. – Ze złością wrzuciłem do pełnej już walizki kilka flanelowych koszul i teraz bezskutecznie próbowałem ją zamknąć.

– Weź drugą walizkę… Nie widzisz, że ta jest pełna? – Darka patrzyła na mnie wzrokiem pełnym pogardy, prawie jak na jakieś upośledzone stworzenie. Wydawało się, że jest czymś zirytowana.

– Tychonie, czy możesz mi wreszcie wyjaśnić, co właściwie chcesz osiągnąć tym swoim głupim postępkiem? – zapytała.

Zerwałem się na nogi. Przez chwilę milczałem, nie wiedząc od czego zacząć, bo przecież już tyle razy próbowałem jej to bezskutecznie wytłumaczyć i nic z tego nie wychodziło.

– Darciu, i tak nie zrozumiesz, więc może zostaw mnie w spokoju? – rzekłem wreszcie. Zaczynała mnie złościć sama jej obecność. „Po co przyszła i pastwi się nad moją duszą?”.

– Naprawdę nie zamierzasz wracać do Ukrainy? – zapytała ponownie Darka.

– Nie, nie wrócę, co miałbym tu robić?! – burknąłem, biorąc drugą walizę, żeby zapakować rzeczy.

– To po co kupiłeś w Kijowie to mieszkanie, tę obskurną parumetrową kawalerkę, skoro nie chcesz tam mieszkać?

– Niech cię o to głowa nie boli – powiedziałem ze złością. – A zresztą może byś przestała mi przeszkadzać i poszła sobie?!

– Zrozum, że wszystko skończy się tak, że tę twoją kawalerkę, jak nie będzie długo gospodarza, zabiorą obcy ludzie! Nie pojmujesz tego?! – krzyknęła.

– To moja rzecz! – wrzasnąłem w odpowiedzi. – Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy.

Tak się rozsierdziłem, że byłem gotów rzucić się na Darkę z pięściami. Ale w porę wybiegła na korytarz, zdążyła jeszcze zawołać:

– Lepiej byś to mieszkanko przepisał na mnie!

Podbiegłem do drzwi i zatrzasnąłem je.

Muszę przyznać, że wydaje mi się wątpliwe, czy potrafiłbym odważyć się na krok, który tak gruntownie miał zmienić moje życie (chociaż dojrzewał on przez wiele lat!), gdybym ponad dwa lata wcześniej nie poznał Hordija Staszowskiego. Któregoś ciepłego dnia pod koniec września spotkałem go nad brzegiem Dniepru koło Południowego Mostu, gdzie siedział ze sztalugą i malował. Było to po kolejnej dzikiej awanturze z Darką, która w czymś (już nie pamiętam w czym) nie dogodziła mi podczas naszego stosunku na długim kuchennym stole, zastawionym rozmaitymi potrawami, talerzami z pasztetami, żeliwnymi garnkami z pieczenią, duszonym jesiotrem i różnymi sałatkami w głębokich ceramicznych miskach. Zbeształem żonę w najbardziej ohydny sposób i trzaskając drzwiami, wyszedłem z domu. Po czym natychmiast, jak to zazwyczaj bywało ze mną w takich wypadkach, zacząłem robić sobie wyrzuty z powodu swego nieumiarkowania, nieuzasadnionego okrucieństwa, z powodu tego, że po raz kolejny uległem szaleństwu, a jednocześnie szukałem usprawiedliwień, obwiniałem żonę w prymitywnym przekonaniu, że jakoby umyślnie mnie prowokowała, udawała, że nic nie rozumie, świadomie drażniła. Jednak poczucie winy i osobistej niemożności bycia takim, jak należy, nie przestawało mnie dręczyć. Dlatego nie chciałem nikogo widzieć, nie chciałem z nikim rozmawiać, pragnąłem gdzieś uciec, zostać sam, zniknąć dla wszystkich. Kupiłem więc płaską dwustugramową piersiówkę koniaku Tisa, przejechałem metrem na drugą stronę Dniepru, wysiadłem na stacji Sławutycz i po dotarciu do rzeki, popijając koniak, zacząłem przechadzać się po jej szerokim piaszczystym brzegu, gdzieniegdzie porośniętym niewielkimi wierzbinami.

To niegościnne, pełne śmieci miejsce w pobliżu mostu było zupełnie opustoszałe. Słyszało się tylko chlupot wody o betonowe płyty, gdzieś z dala dolatywały przejmujące, podobne do płaczu krzyki mew, a także szum wagonów, które z niewielkimi przerwami raz po raz przejeżdżały górą. Byłem więc mocno zaskoczony, gdy za kamieniem, a raczej za sporą kupą stwardniałego betonu ze sterczącymi na wierzchu rozbitymi flaszkami, zobaczyłem mężczyznę. Siedział cicho i patrzył w dal. Przed nim stała podróżna sztaluga, jej rozkładane nóżki tkwiły w wodzie. Mężczyzna miał krótką bródkę, zaczesane do tyłu ciemne włosy z lekką siwizną, był bosy z zawiniętymi do kolan spodniami, jego stopy z chropawymi spękanymi piętami również obmywała woda za każdym razem, gdy niosła większe fale.

– О, nie spodziewałem się, że jest tu ktoś. – Podszedłem bliżej. – Maluje pan?

Mężczyzna odwrócił się i jakiś czas uważnie patrzył na mnie. Jego szare oczy były zadziwiająco żywe, patrzyły ze szczerą ciekawością.

– А pan – zakaszlał z lekka – szuka, gdzie by tu ułożyć głowę?

Jego spokojny, ciepły głos był przepojony tak szczerym zrozumieniem i współczuciem, że zapomniałem na chwilę o dolegliwej kłótni z żoną, o wszystkich gorzkich odczuciach, które gnębiły moje serce. Wydawało mi się nawet, że wszystko, co do tej pory wiedziałem, uleciało mi z głowy i stała się ona pusta jak wysuszona tykwa.

– Właśnie tak – szepnąłem, czując, że trudno mi się mówi.

– Nie warto aż tak się martwić, nie jest pan wyjątkiem ze swoimi problemami. Wszyscy dźwigamy je na swoich barkach. Jeśli nie dziś, to jutro coś z pewnością złapie cię za poły. – Uśmiechnął się i wyciągnął rękę. – Poznajmy się, Hordij Staszowski.

Uścisnąłem jego dłoń i również się przedstawiłem.

– А czy nie można sobie poradzić z tym problemem tak, jak w ludowym powiedzonku: „Moskal za poły złapał? Poły odetnij i uciekaj!”? – zapytałem, również się uśmiechając.

– Nie wiem, nie wiem… – wymamrotał Hordij i odwracając się do sztalugi, zaczął nanosić na płótno kreski przezroczystą zieloną farbą.

– Jest pan malarzem? – zapytałem, na próżno próbując zrozumieć, co zostało przedstawione na płótnie. Była to szeroka plama o nieokreślonym kolorze albo popielata z zielonymi smugami, albo niebieska z ciemnoszarymi pasami.

– Mówmy sobie po imieniu – odpowiedział, kontynuując malowanie. – Zdaje mi się, że jesteśmy w tym samym wieku.

– Dobrze. – Kiwnąłem i powiedziałem: – Nadal nie mogę się zorientować, co malujesz.

– Wodę, Тychonie, wodę… Od zeszłego lata niemal każdego wieczora przyjeżdżam tu i próbuję namalować wodę dnieprzańską. Ale ona jest taka kapryśna, zmienna, za każdym razem inna, i to, co namalowałem wczoraj, dziś już zdaje mi się dalekie, obce, martwe, bez jakiegokolwiek związku z tą zagadkową bulgoczącą, mieniącą się najbardziej nieoczekiwanymi kolorami i pełną ukrytej wewnętrznej siły wodą Dniepru. Jeszcze trochę, a chyba ostatecznie zwątpię w swoje zdolności i porzucę te śmieszne próby przedstawienia tego, co jest niemożliwie do przedstawienia. Zresztą żebyś wiedział, nie jestem żadnym malarzem, po prostu postanowiłem namalować tę wodę, bo zapadła mi w serce i nie odpuszcza.

– Masz rację, Hordiju, woda tej rzeki jest naprawdę dziwna, nie przypadkiem ciągnie mnie do niej za każdym razem, kiedy cały pogrążam się w smutku.

– Więc nie tylko ja, ale i ty coś wiesz o tej rzece, czyż nie tak? – Hordij przestał malować i podniósł się na nogi.

– Mam nadzieję, że tak – powiedziałem.

Zamilkliśmy i wpatrywaliśmy się w wodę. Płynęła powoli, zajęta sobą i wydawała się zupełnie obojętna wobec nas.

Odtąd dosyć często widywałem się z Hordijem. Zwykle samochodem przyjeżdżałem do niego na ulicę Mychajła Bojczuka (ówcześnie Kikwidzego), zwalniałem kierowcę razem z autem i szliśmy do ogrodu botanicznego. Tam chodziliśmy szerokimi ścieżkami wśród gęstej zieleni wspaniałych drzew, krzewów, pnączy, kwiatów, traw, mchów, cienistymi alejkami i wąskimi dróżkami, od czasu do czasu odpoczywając na ławkach albo po prostu na trawie, i rozmawialiśmy, dyskutowaliśmy, a nawet spieraliśmy się mocno o przyczyny ludzkiego cierpienia, o cel i sens ludzkiego życia. Byłem z Hordijem całkowicie szczery we wszystkim, zwierzając mu się z moich najskrytszych myśli. A on był nad podziw uważnym słuchaczem. Czułem, że Hordij rozumie mnie w pół słowa – słucha nie rozumem, a sercem. I nigdy nie przerywa, jak długo bym mówił. Wydawało się, że jego dusza pomieści wszystko, całego mnie, wszystkie moje myśli, całą prawdę o mnie, jak i całą fikcję. W żadnych okolicznościach mnie nie osądzał. Nawet kiedy się ze mną nie zgadzał, był czemuś przeciwny czy dowodził mi, że się mylę, nie czułem się osądzany. Właśnie dlatego z czasem dałem Hordijowi przydomek Seren, który po łacinie oznacza nieskażonego, nieskalanego, czystego.

Pech chciał, że kiedy później dręczyły mnie beznadziejne dylematy; kiedy targały mną wątpliwości, utraciłem pewność, co dalej uczynić ze swym życiem, i coraz mocniej popadałem w apatię, która mogła trwać czasem kilka dni, nawet tydzień; kiedy moje interesy przy takim obrocie spraw całkowicie runęły na łeb na szyję, bo zamiast podjęcia różnych wyzwań nie było z mojej strony żadnej reakcji, to ówcześnie Hordij Staszowski wyjechał już był z Kijowa i mieszkał w głuchej wsi na Czernihowszczyźnie. A to znaczyło, że nie było nikogo, kogo mógłbym się poradzić, poszukać wsparcia czy po prostu wylać swoje żale.

Tak oto znalazłem się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Z jednej strony czułem wstręt do spraw związanych z pracą, wszelkich negocjacji biznesowych, decyzji, zleceń, czasem zwyczajnie wyłączałem telefon komórkowy, żeby nikt mnie nie dręczył, a z drugiej w domu czekała na mnie Darka, milcząca, pełna tych swoich wiedźmińskich guseł i jak cień poruszająca się po korytarzach, salonach, pokojach i zakamarkach mojej kamienicy – osoba, której nienawidziłem jeszcze bardziej aniżeli swej pracy. Nie miałem się gdzie podziać; musiałem się zdecydować: albo jednym cięciem zmienić całe swe dotychczasowe życie i skupić się na tym, co ukryte, albo dalej tkwić w niekończącej się pogoni za złudzeniami, rezygnując z prób przeniknięcia przez tajemną zasłonę własnej duszy. To był bardzo trudny wybór. Dlatego nie wiedziałem, jak postąpić. Przecież teraźniejszość, o czym dobrze wiedziałem, była żałosna i należało jej się pozbyć, a przyszłości, w którą chciałem wskoczyć, nie tylko nie znałem, ale nawet nie byłem pewien, czy w ogóle jest możliwa.

Z takimi oto rozterkami, pełen wątpliwości, wykluczających się myśli i impulsów, pojechałem na wieś odwiedzić Hordija Staszowskiego. Mieszkał tam od trzech lat. Przez ten czas odwiedziłem go dwa razy. Hordij jednak nigdy nie przyjechał do Kijowa. Obiecywał, że pewnego dnia mnie odwiedzi, ale wciąż nie przyjeżdżał. Przyznaję się, że trochę to mnie męczyło. Wydawało mi się, że mój przyjaciel traktuje mnie z delikatnym lekceważeniem. Ale wcale nie byłem tego pewien, bo jak pokazywały nasze wzajemne relacje (rozmawialiśmy przez telefon i korespondowaliśmy na Facebooku), nie było powodów, by uznać, że nie jest do mnie szczerze przywiązany.

Do wioski przyjechałem samochodem w samo południe i zastałem Hordija na dworze, a ściślej, w drewnianej altance, całkowicie oplecionej winoroślą, gdzie właśnie zabierał się do jedzenia obiadu. Na stole stała czarna od sadzy żeliwna patelnia z kaszą gryczaną, dwa ugotowane na twardo i obrane jajka, aluminiowa maselnica, deska z pokrojonymi kawałkami białego chleba, kilka zielonych cebulek, karafka ze złocistobiałym winem i pusty kryształowy kieliszek, którego szlify pod oślepiającymi promieniami sierpniowego słońca mieniły się paletą barw i odcieni – purpurowych, pąsowych, szkarłatnych, żółtych, pomarańczowych, liliowych, lazurowych, turkusowych, szmaragdowych… Tegoroczne lato było upalne i prawie bez deszczu.

– O, jestem w samą porę, trafiłem na obiad! – Roześmiałem się, witając.

– Siadaj – Hordij wyjął z szuflady czysty talerz i nałożył kaszy. – Drugie jajko jest twoje. – Po wyjęciu z szuflady jeszcze jednego kielicha nalał wina.

– Z białych porzeczek?

–Tak, jest jeszcze smaczniejsze niż to, którego próbowałeś zeszłego lata. Macerowane ze szczyptą anyżu.

Stuknęliśmy się i wypiliśmy. Potem w milczeniu jedliśmy kaszę, każdy pochłonięty własnymi myślami. Za ogrodzeniem, w gąszczu śliw na sąsiednim podwórku, od dawna opuszczonym przez właścicieli, beztrosko śpiewały mysikróliki. „Ci-fli-giii… ci-fli-giii…” – brzmiało niemal nad samym moim uchem. Ilekroć odwracałem głowę, widziałem na gałęziach te maleńkie ruchliwe ptaszki z pomarańczowymi paseczkami na łebkach, obwiedzionymi czarnymi prążkami. Pojawiały się na mgnienie i natychmiast znikały w listowiu. Ich śpiew wydawał mi się tak na czasie, naturalny i tak słodki dla ucha, że serce wypełniła mi niezwykła harmonia, której nic nie było w stanie zakłócić.

– Zwróć uwagę – powiedział Hordij, spostrzegłszy, że patrzę za ogrodzenie – to nie są zwykłe mysikróliki, a czerwonogłowe, wierzchy ich główek są ciemnopomarańczowe, prawie czerwone.

– Nie wiedziałem, że są również takie z czerwonymi główkami – kiwnąłem ze zdziwieniem.

Ponownie napełnił kielichy. Teraz piliśmy, nie spiesząc się, z rozkoszą delektując się każdym łykiem.

– To jak, dalej mieszkasz samotnie, nie spotkałeś nikogo przez te trzy lata? – powiedziałem, patrząc pytająco na przyjaciela.

– Nie, nikogo. – Hordij zrobił pauzę. – Odkąd umarła Maria, nikogo nie szukałem. I nie zamierzam nikogo szukać.

– Dlaczego, czy nie jest ci trudno żyć bez kobiety?

– Maria była moją pierwszą. Wiesz, że nigdy nie znałem żadnej innej kobiety. Ona będzie też moją ostatnią.

– Ale masz dopiero pięćdziesiąt pięć lat. Jestem pewny, że nie jest ci łatwo bez kobiety.

– Nie o to chodzi – Hordij patrzył gdzieś na koronę sędziwej akacji, która rosła za drewutnią. Biegała tam rozdokazywana wiewiórka z ogromnym puszystym ogonem, który zdawał się dwukrotnie dłuższy niż ona sama. – Po prosto tak mi się poukładało.

Powiedziawszy to, zamilkł. W jego oczach odbijały się tylko cisza i spokój. Żadnej niepewności czy narzekania.

– Czy wiesz, jak cię nazywam? – Dopiłem swoje wino i odstawiłem kielich na stół.

– No jak? – zapytał Hordij z lekką drwiną.

– Seren – odpowiedziałem, ale na jego twarzy nie dostrzegłem ani sprzeciwu, ani zgody. – Nie przeszkadza ci, że będę cię tak nazywać? Po łacinie oznacza to czysty, nieskażony.

– Nazywaj mnie jak chcesz. Czy to naprawdę ma znaczenie? Lecz zapewniam, daleko mi do tego, co oznacza to słowo.

Wieczorem poszliśmy do ogrodu, gdzie pod cienistą gruszą stało kilka lekkich krzeseł i stolik, na którym znajdował się porcelanowy czajnik zdobiony różami i dwie czarki zdobione tak samo. Nieco dalej połyskiwało małe jeziorko, w jednej trzeciej porośnięte liliami wodnymi. Wśród szerokich, zaokrąglonych liści, które gęsto pokrywały wodę, tu i ówdzie różowiły się duże, przepiękne kwiaty. Usiedliśmy na krzesłach, piliśmy zieloną herbatę i patrzyliśmy na jezioro. Nad kwiatami latało kilkanaście fioletowych ważek.

– Wiesz, Serenie – przerwałem milczenie – cały czas mam wrażenie, że czegoś mi nie mówisz… Choć z zewnątrz wydajesz się spokojny, a nawet czasem wesoły, wyczuwam w tobie jakiś skryty smutek.

– Być może – cicho odpowiedział Hordij z lekkim drżeniem w głosie. Wreszcie po przerwie, która, jak mi się wydało, zbytnio się przeciągnęła, kontynuował:

– Mój przyjaciel z dzieciństwa gościł tu zeszłego lata. Nie widzieliśmy się od trzydziestu lat… Rozumiesz, zarówno on, jak i ja od dawna piszemy wiersze… Tak więc, niezwykle mu się tutaj spodobało… szczególnie lilie wodne. Nawet z początku myślał, że to lotosy… Dlatego przez całe trzy dni, kiedy tu był, mówił tylko o nich…

– Nigdy mi nie mówiłeś, że piszesz wiersze – zauważyłem z wyrzutem.

– Myślę, że to nie było dla ciebie aż tak ważne. A w końcu i ja nigdy nie traktowałem swojej poezji poważnie. Dla mnie to nic więcej niż rozrywka.

– To nic, Serenie, tak tylko powiedziałem. Zapewniam cię, że wcale się nie obrażam.

Hordij łyknął herbaty i spojrzał na jezioro. Zdawało się, że całkiem zapomniał o mojej obecności. Ja również milczałem. Chciałem mu powiedzieć o tym, co leży mi na sercu, poradzić się, ale nie miałem odwagi. Siedzieliśmy więc obaj w milczeniu, i trwało to dosyć długo.

Wreszcie Hordij przerwał ciszę:

– Niedawno dowiedziałem się, że ten mój przyjaciel zmarł. Dzwoniłem po różnych znajomych… Chciałem się dowiedzieć, gdzie jest pochowany. Ale nikt nie potrafił mi nic powiedzieć. Do dziś nie wiem, gdzie jest jego grób. Więc napisałem o nim wiersz… Posłuchaj:

Tak tedy nie wiem,
gdzie cię pochowali…
Lecz czy to ważne byśmy
To wiedzieli?…
Twe kości tam
wśród białych chmur…
A tu w jeziorze
znowu kwitną
różowe lilie wodne,
tak świeże obfite,
takie same,
jak te, któreś widział.

– Bardzo smutny wiersz. Zbyt smutny. Pozbawia nadziei – powiedziałem, obserwując na wodzie obfite lilie z delikatnymi bladoróżowymi płatkami.

– А jeśli nie ma nadziei? Co wtedy? Czy życie ustaje?

– Człowiek żyje nadzieją. Wszyscy ludzie. Nie ma nikogo, kto by żył bez nadziei.

– Wszyscy? – Hordij odwrócił się do mnie. Jego oczy prawie mnie przeszywały. – Nie jestem pewny, czy wszyscy.

– Ależ to oczywiste. – Poczułem się lekko zakłopotany jego spojrzeniem. – Czy znasz kogokolwiek, kto żyłby bez żadnej nadziei?

– Co mają do tego inni ludzie? Jesteś ty i radości albo smutki w twoim sercu. Więc to sam sobie powinieneś wyjaśnić, czy można żyć bez nadziei.

– Niby czemu? Chyba nie trzeba dowodzić tego, że każdy z nas stale chce czegoś, czyli ma nadzieję, że to otrzyma?

– Zatem, Tychonie, w czym ty pokładasz nadzieję? Z naszej ostatniej rozmowy telefonicznej wywnioskowałem, że jesteś wszystkim rozczarowany, zamierzasz zamknąć biznes, rozstać się z żoną i jechać gdzieś daleko.

– Tak, rzeczywiście rozczarowałem się, nic mnie nie cieszy, wszystko budzi we mnie obrzydzenie, po prostu nie mogę znaleźć sobie miejsca.

– Ale wciąż żyjesz, tak czy nie? – Zaśmiał się mój przyjaciel i znów napełnił herbatą nasze puste czarki.

– Mówię do ciebie poważnie, Serenie. Nie jest mi do śmiechu.

– Nie gniewaj się, przyjacielu. Ja również mówię poważnie. – Hordij znów wpatrywał się w wodę. A po jakimś czasie powiedział:

– W pełni wierzę, że straciłeś wszelką nadzieję. Dlatego pytam cię, jak możesz teraz żyć?

– Tak, straciłem. Wszystko, czym żyłem, okazało się fałszem. Moja dusza tęskni do czegoś zupełnie innego.

– A do czego? Wiesz? – Hordij zerknął na mnie i znów odwrócił głowę do jeziora.

– W tym rzecz, że nie wiem – łyknęłam herbaty i odstawiłem czarkę na stół.

Na pewien czas zapadło milczenie. Było cicho. Nie słyszało się nawet śpiewu ptaków. Skądś przyleciała dzierzba i siadła na słupku ogrodzenia. Obserwowałem ją, aż podfrunęła i zniknęła w zaroślach jeżyny. „Złapała jakiegoś owada” – pomyślałem. W tej samej chwili spojrzałem w górę. Po niebie płynęły białe obłoki. Długo patrzyłem, jak unoszą się w niebieskim błękicie. W końcu wróciłem do rozmowy:

– Ale jedno wiem aż nadto dobrze i nie potrzebuję na to żadnych dowodów ani potwierdzeń – moja dusza skłania się ku czemuś, chce czegoś, ale nic z tego, co jest, jej nie zadowala. Więc chcę zrozumieć, co to takiego, czego ona tak bardzo chce.

– І co zamierzasz? – Hordij ujął czarkę i podniósł do ust. – Pachnący, z niczym niezrównany napój!

– Potrzebuję ciszy, samotności, chcę wykluczyć wszelkie rozkojarzenie i niepokój, żeby nic mnie nie rozpraszało, myślę, że w takich warunkach potrafiłbym usłyszeć głos duszy i dojrzeć, do czego dąży. Ale najpierw muszę skończyć ze swoim obecnym życiem – rozwieść się z Darką, zamknąć biznes i wyjechać w jakieś bezludne miejsce, i to jak najdalej od Ukrainy.

– Niby dokąd? – Hordij znów patrzył na mnie i jakby przeszywał mnie wzrokiem.

– Do Peru, w góry Kordyliery.

– Czy jesteś pewien, że to ci pomoże?

– Niczego nie mogę być pewien, ale moje obecne życie staje się coraz bardziej nieznośne.

– Naprawdę ci nie zazdroszczę – powiedział Hordij, uśmiechając się współczująco.

– Tak, bo to, co teraz, jest nieznośne, a co przyszłe, za mgłą. Dlatego się męczę, bo w żaden sposób nie potrafię zdecydować się na tak radykalny krok.

– Ale masz chociaż nadzieję, że dowiesz się, czego chce twoja dusza.

– Tak, masz rację, to ta nadzieja dodaje mi odwagi.

– Myślę, Tychonie, że twoje wahania nie będą długo trwały i zdecydujesz się na realizację swoich planów. Po prostu nie możesz inaczej.

– Więc przyznajesz mi rację? – ucieszyłem się.

– Do pewnego stopnia tak – odpowiedział, wpatrując mi się oczy. – Jednak nie wierzę, że jakakolwiek nadzieja może przynieść coś dobrego.

– Dlaczego nie może? – Spojrzałem na Hordija ze zdziwieniem. – Przecież chcę poznać ten sekret, którego szuka moja dusza. To takie proste. Wystarczy się zatrzymać i wsłuchać w jej głos.

– Bo to kolejny cel, a może następny błąd. Czy nie lepiej więc pójść inną drogą – nie szukać tego, czego chce dusza, a dowiedzieć się, przed czym ucieka?

– Serenie, zrozum, dusza wie lepiej, czego potrzebuje… Wolę iść za jej wezwaniem i szukać, dopóki nie powie: oto moja przystań!

– Niczego nie twierdzę ani na nic nie nalegam, Tychonie. Bo ja, podobnie jak ty, żyję w pomieszaniu i pełno we mnie sprzecznych dążeń. Więc kto wie, może to właśnie ty masz rację. W każdym razie rób, jak uważasz, a ja będę robił, jak ja uważam.

– Dziękuję ci, przyjacielu, dodałeś mi ducha… Widać nienadaremnie przyjechałem do ciebie.

Właśnie ta rozmowa z Hordijem Staszowskim, którego odtąd nazywałem wyłącznie Serenem, przyśpieszyła bieg zdarzeń – minęło jakieś osiem, może dziewięć miesięcy, jak zamknąłem wszelkie sprawy biznesowe, rozwiodłem się z żoną, przepisałem na nią cały majątek ruchomy i nieruchomy, wszystkie lokaty i aktywa w bankach, a sobie zostawiłem maleńkie jednopokojowe mieszkanko na Lewym Brzegu (choć i je Darka chciała mieć!) i wyjechałem do Peru.

przełożył Bogdan Knop

* Fragment większej całości