Zbigniew Masternak. Majowa Królowa i Zielony Człowiek

Spis treści numeru 3/2021

Majowa Królowa i Zielony Człowiek

(z księgi szóstej cyklu „Księstwo”*)

Ciasteczka. Z jajek, mleka i owsa. Jedno z ciasteczek było poczerniane węglem. Następnie umieszczano je wszystkie w czapce i wyciągano po sztuce. Ten, kto trafił na czarne ciastko, musiał trzy razy przeskoczyć przez ognisko – wierzono, że to na nim skupi się całe możliwe nieszczęście, oszczędzając resztę ludzi.

Ostatni hotel z naszej listy nazywał się „Itaka”. Porozmawiałem przez chwilę z recepcjonistą i wróciłem do holu, gdzie czekała Renia z bagażami. Moje rozłożone bezradnie dłonie po chwili opadły na uchwyty podróżnych toreb.

Renia była zmęczona podróżą. Nie dziwiłem się, że jest na mnie coraz bardziej wściekła – przez moją pomyłkę wsiedliśmy do samolotu lecącego do Dublina zamiast do Berlina. Powrotny mieliśmy dopiero następnego dnia o świcie. Uspokoiłem ją, gdy zapytała, gdzie będziemy spali, chociaż już mi się skończyły pomysły. Zaproponowałem, żebyśmy zostawili bagaże w przechowalni i poszli zwiedzać miasto. Uśmiechnąłem się prosząco.

– Może wypatrzysz jakąś fajną bluzkę? Albo szałowe buty?

W autobusie miejskim Renia poprosiła, żebym poopowiadał jeszcze o Beltaine. Nie od razu zacząłem opowieść – zamyśliłem się nad reklamą kremu przeciw zmarszczkom, widniejącą z boku autokaru. Skończyłem niedawno trzydzieści trzy lata, ciągle wyglądałem bardzo młodo. Gombrowicz także bardzo długo wyglądał jak młodzieniec, mimo przekroczonej trzydziestki. Ponieważ wszystko się opóźniało – miliony, kariera, musiałem dać sobie z dziesięć lat więcej na osiągnięcie tego, co zamierzałem.

– Być może Beltaine pochodzi od Bela, celtyckiego boga ognia i światła.

Wyciągnąłem z podręcznego plecaczka plan miasta i rozłożyłem na kolanach. Przez Dublin przepływa rzeka Liffey – centrum miasta znajduje się w obręczach dwóch kanałów. Północny nazywa się Royal, południowy Grand Canal Dock. Jeżeli dodać do tego jeszcze kilka innych rzeczek i strumyków – nic dziwnego, że Dublin kojarzył mi się z innym miastem, w którym kiedyś mieszkałem – Wrocławiem. Miałem wiele dobrych wspomnień związanych z tym miastem. To tutaj zarobiłem swoje pierwsze duże pieniądze. To tutaj nakręciłem dwa filmy i wydałem swoją pierwszą książkę. Byłem Księciem Życia.

– Przypada na pierwszego maja. Właściwie zaczyna się wieczorem ostatniego dnia kwietnia… Wiesz, według Celtów nowy dzień rozpoczynał się wraz z zachodem słońca. – Znałem wiele ciekawostek dotyczących innych kultur. Chyba dlatego, że sam się wychowałem w regionie, w którym prastare zwyczaje żyły w ludziach, ukryte pod chrześcijańskimi szatami. Irlandia wydawała mi się pod tym względem podobna. – Wieczorem druidzi we wszystkich celtyckich krajach rozpalali ognie.

– Po co?

– Żeby sprowadzić słoneczne światło na ziemię. Ogień symbolizował tryumf światła nad ciemnością na następne pół roku… – Mówiąc to, myślałem o swoich rodzinnych stronach. Ileż tam było magicznych zdarzeń! Jednego razu ludzie uznali, że na wierzbie ukazała się twarz Matki Boskiej. Pod drzewem zbierała się cała ludność z okolicy, żeby się modlić. Było w tym coś pogańskiego. Może dlatego, że moi przodkowie mieszkali u stóp góry Święty Krzyż, która za czasów pogańskich nazywała się Łysą Górą i była centrum kultu religijnego. Jeszcze niedawno palono na niej sobótkowe ognie.

– Ludzie obracali płonące gałęzie nad głowami – powiedziałem, przepychając się ulicą zapełnioną turystami. – Naśladowali w ten sposób słoneczne promienie. – Spoglądałem na przechodniów. Wszyscy nosili zielone akcenty – z tego, co pamiętałem – na cześć pradawnych bogów związanych z płodnością i rozwojem.

Myślałem o tym, co pozostało po Celtach. Oprócz zabytków i historii – także języki i potomkowie – w Szkocji, w Irlandii, w Walii, w Bretanii. Chociaż dziedzictwo Słowian wydawało mi się jeszcze cenniejsze. Tylko niedoceniane. Uwaga skupiała się na Rzymie, Grekach, Arabach, Celtach, Germanach, Chińczykach. Słowianie byli Slave, niewolnikami.

Chciało się nam jeść i pić. Z tęsknotą spojrzeliśmy na stragan, na którym leżały rozmaite owoce. Ach, te białe kawałki kokosa moczące się w wodzie!

– Jak ktoś planował długą podróż, skakał trzy razy w tę i z powrotem przez ogień – na szczęście.

– Szkoda, że my nie skakaliśmy przez takie ognisko – zachichotała. – Może nie pomylilibyśmy samolotów.

Sprzedawcą owoców był Arab przebrany w szkocki kilt – siedział czujny i czekał na klientów. Wtem podszedł do niego elegancko ubrany, dystyngowany facet. Oscar Wilde? Rozejrzał się, wydymając wargi. Wyciągnął rękę, wahając się przez chwilę, co wybrać. Wreszcie wziął delikatnie w dwa palce kawałek kokosowego orzecha, włożył go sobie do ust, łaskawie kiwnął głową handlarzowi i ruszył powoli przed siebie, aż zniknął w jednej z ulic. Właściciel straganu ani drgnął, a my z Renią parsknęliśmy śmiechem. Brakowało mi ciągle tej klasy w naigrawaniu się ze świata. Chciałem być jak Wielki Gatsby. Ale Gatsby, który wygra wszystko, a nie będzie wygrywał tylko do czasu, by ponieść klęskę całkowitą.

(…)

Dalszy ciąg w wydaniu papierowym „Akcentu”.


** Księga VI nosi tytuł Mistrz świata we wszystkim.