Zuzanna Drzewińska-Wittner. Pies o barwie whisky

Spis treści numeru 3/2020

Pies o barwie whisky

Mówiono później, że Elizabeth Stone na pewno zwariowała. Bo jak inaczej wytłumaczyć zdarzenia, które miały miejsce w Pepperwood? Nikt przy zdrowych zmysłach nie robi takich rzeczy. A wiadomo, jak to jest z samotnymi kobietami w pewnym wieku, mówiono, a stwierdzeniom tym towarzyszyły porozumiewawcze spojrzenia oraz żałośliwe, a czasem pełne satysfakcji, kiwanie głową. Bez mężczyzny u boku prędzej czy później tracą rozum i można je spotkać na przykład, jak drepczą boso polnymi drogami, niosąc w rękach pusty koszyk i mamrocząc do siebie coś bez ładu i składu. Niekiedy śpiewają w momentach, w których śpiewać zupełnie nie wypada. Czasem idą do lasu lub nad rzekę, by nigdy stamtąd nie wrócić. Przestają się kłaniać mieszkańcom miasteczka, przestają nawet dbać o swój wygląd, nie mówiąc już o dobrym imieniu. Pół biedy, jeśli takie coś przytrafi się wdowie lub kobiecie, która straciła dziecko; wtedy jeszcze można to zrozumieć. Ale kobieta, która nigdy za mąż nie wyszła? Która odrzuciła wszystkich stających na jej progu zalotników, i to bez żadnej przyczyny? Toż to przecie skandal, to obraza boska. Taka kobieta jest niebezpieczna. Kto wie, co w końcu strzeli jej do głowy! Nie mówiąc już o tym, że do najpiękniejszych też nie należała i właściwie powinna być wdzięczna, że w ogóle stanął na jej progu ktokolwiek z zamiarem ożenku.

Co ciekawe, o samotnych mężczyznach, w pewnym wieku czy też nie, nikt takich rzeczy nigdy nie mówił.

Trudno powiedzieć, czy Elizabeth Stone zdawała sobie sprawę z tego, co na jej temat opowiadano, a jeżeli tak – to czy w ogóle ją to obchodziło. Nigdy w każdym razie nie wytłumaczyła nikomu motywów, jakie nią kierowały, gdy podejmowała takie, a nie inne decyzje i w ogóle nikt na całym świecie nie zdołałby się domyślić, co dzieje się w jej głowie. Prawdopodobnie to właśnie tak drażniło mieszkańców miasteczka – że nie są w stanie zrozumieć tej kobiety. A jeśli nie można było czegoś zrozumieć, należało to bezwzględnie potępić.

Elizabeth nie chadzała boso po polach, nie stawała nad brzegiem rzeki z rozwianymi włosami. Codziennie o świcie wiązała je w ciasny kok i szła wydoić krowy, pozbierać jajka z kurnika, upiec chleb, wyplenić chwasty w ogródku, słowem – zająć się codzienną, męczącą robotą, której nie mógł wykonać nikt poza nią, a która nie miała zwyczaju robić się sama. Trudno powiedzieć, dlaczego kobieta, o której mówiono w miasteczku, że na pewno straciła rozum, nadal wykonywała codzienne obowiązki z takim zacięciem. Jednak, jak już wspomnieliśmy – niełatwo było zrozumieć motywy kierujące postępowaniem Elizabeth Stone.

*

Nadszedł od zachodniej strony posiadłości, drogą, którą ocieniały potężne drzewa tamaryndowca. Musiał wędrować już długo, gdyż buty prawie całkiem mu się rozpadły, a jego twarz, widoczna częściowo spod kapelusza z szerokim rondem, była zarośnięta i ogorzała od wiatru i słońca. Drobne kamyczki pryskały mu spod nóg, gdy tak szedł drogą, szurając podeszwami. Gdzieś w oddali zakrzyczał drapieżny ptak, jak gdyby drwił sobie z samotnego wędrowca.

Elizabeth ujrzała go przez okno i powodowana jakimś niewytłumaczalnym impulsem wyszła przed dom, zupełnie jakby właśnie na niego czekała. Uniosła dłoń, osłaniając oczy od słonecznego blasku; nieznajomy podszedł do płotu i stanął, przyglądając się jej wzrokiem, w którym nie było znać żadnych emocji.

– Czy mógłbym dostać wody? – spytał zachrypniętym, przytłumionym głosem. Omiatał wzrokiem chudą postać Elizabeth, jej suknię w drobną czarno-szarą kratkę, biały krochmalony kołnierzyk, twarz o surowych, ostrych rysach i spięte w kok włosy o barwie karmelu.

– Mógłby pan – odparła Elizabeth, nie ruszając się z miejsca.

– Proszę – dodał nieznajomy, a w jego tonie było coś, co skłoniło ją do odwrócenia się, wejścia na werandę, a potem do kuchni, napełnienia wodą dużego blaszanego kubka i podania go nieznajomemu z powrotem przy płocie, a wszystko to z towarzyszeniem pełnego rezerwy oczekiwania.

Wędrowiec pił chciwie; strumyczki wody ściekały mu po brodzie i wsiąkały w spłowiałą bluzę. Oddał kobiecie kubek i wpatrywał się w nią bezwstydnie i śmiało, jak gdyby zaspokajał w tej chwili kolejne pragnienie, innego jednak rodzaju niż tamto.

– Dokąd pan idzie?

– Donikąd.

– Nie ma ludzi, którzy idą donikąd.

– Ja idę.

– W takim razie nie będę pana zatrzymywać.

– Może chcę być zatrzymany.

– Dlaczego miałoby mnie obchodzić, czego pan chce?

– To prawda, nie musi to pani obchodzić. Może nawet nie powinno – zgodził się nieznajomy kpiącym tonem. Patrzył Elizabeth w oczy, rzucając jej wyzwanie.

– Tam dalej jest miasteczko.

– No proszę.

– Niech pan uważa.

– Na co?

– Na ludzi. Nie lubią nieznajomych.

– Ale ja już nie jestem nieznajomy. Znam panią.

– To nie pomoże, proszę mi wierzyć. Wręcz przeciwnie.

– Naprawdę?

– Jak się pan nazywa?

– Thomas Brett Rainier.

– I skąd pan jest?

– Z Missisipi.

– Szuka pan czegoś?

– Zadaje pani dużo pytań – zauważył Thomas Brett Rainier.

– Nieczęsto zjawiają się tutaj nieznajomi mężczyźni, którzy twierdzą, że idą donikąd, a jednak marudzą, stojąc przy moim płocie.

– Na razie to pani wciąż jest bardziej nieznajoma niż ja. Nadal mi się pani nie przedstawiła.

– Nazywam się Elizabeth Stone.

– A gdzie pan Stone?

– Nie ma takiego. Jestem panną Stone.

– I twierdzi pani, że lepiej nie powoływać się na panią w miasteczku?

– Myślą, że jestem niespełna rozumu.

– A jest pani?

– Nie mnie to oceniać – odparła Elizabeth sucho.

Thomas Brett Rainier przypatrywał się jej rozbawionym wzrokiem.

– To się jeszcze okaże – stwierdził.

– Co się okaże?

– Czy naprawdę jest pani niespełna rozumu.

– Dlaczegóż to?

– Co by pani powiedziała, gdybym zaproponował, że będę pracował na jej farmie?

– Powiedziałabym, że nie mogę panu płacić. Nie stać mnie nawet na służącą.

– Nie żądam zapłaty.

– Czego pan w takim razie żąda?

– Miejsca na ziemi – odparł Thomas Brett Rainier. – I czegoś do jedzenia, a będziemy kwita.

Wysoko na niebie kołowała pustułka. Elizabeth Stone doświadczała całego wachlarza uczuć. Oto na jej progu zjawia się obszarpany wędrowiec nie wiadomo skąd, będący nie wiadomo kim, i proponuje, że będzie pracował na jej farmie w zamian na wyżywienie i miejsce do spania. Mogła sobie wyobrazić, co powiedzieliby mieszkańcy miasteczka, gdyby przyszło jej do głowy zgodzić się na takie szaleństwo. Jednak z drugiej strony – od kiedy to obchodziło ją, co powiedzą mieszkańcy miasteczka? I tak wygadywali rozmaite brednie.

A prócz tego było coś jeszcze, coś, do czego zrazu nie przyznała się nawet przed sobą samą (zrobiła to dużo, dużo później), coś, co zobaczyła w jego oczach i co zrozumiała od razu. Zrozumiała, że temu człowiekowi nie jest obcy ten rodzaj bólu, jaki nie był obcy jej samej, i że poznał w życiu taką samą nienawiść, jaką i ona poznała. Jakimś cudem stało się dla niej jasne, że oboje są wyrzutkami i być może mają ze sobą o wiele więcej wspólnego, niż dało się dostrzec na pierwszy rzut oka.

– No to wejdź do domu, Thomasie Bretcie Rainier – oznajmiła. – Nie będziesz przecież tak stał przez całą wieczność przy tym płocie.

(…)

Dalszy ciąg w wydaniu papierowym „Akcentu”.