Lubelskie początki i ostatki Nazara Honczara
(…)
Ostatni polski występ Nazara Honczara miał miejsce w Lublinie
Właśnie tego dnia. Tego jasnego, ciepłego i leniwego dnia – jednego z takich dni, kiedy wszystko układa się jak należy, kiedy ma się wrażenie, że żyje się właściwie i że wszystko, co najlepsze i najważniejsze, ciągle jeszcze jest przed nami. Spędziliśmy tu cały dobry dzień, przemieszczając się nieśpiesznie ulicami Lublina w towarzystwie Marcina Czyża i Jarka Wacha, autobusami i pieszo, zahaczając po drodze o kafejki, redakcje i pomnik Marysieńki.
Najpierw występowaliśmy u Marcina Czyża, w bibliotece na Kruczkowskiego. Czytaliśmy wiersze z tomiku Gdybym, to znaczy: nie tak po prostu czytaliśmy, tylko najpierw ja czytałam swoje przekłady, a potem Nazar – zamiast wyciągnąć wersję ukraińską – z wersją polską w ręku próbował odtworzyć swoje oryginały. Pomysł był imponująco brawurowy, tym bardziej że nieprzekładalne wiersze Nazara nierzadko przerabialiśmy, a nawet pisaliśmy po polsku na nowo – wahania więc i pauzy między wersami i wierszami były wiele mówiące, i to rodzenie tekstów na oczach publiczności, powtórne rodzenie przez autora „oryginałów”, „oryginałów” odbiegających już, rzecz jasna, od oryginałów, było czymś naprawdę wyjątkowym. Jeden z wierszy – Apologię obojętności – czytaliśmy nawet w trzech wersjach: ukraińskiej, mojej polskiej, i Nazarowej polsko-o-polskiej, przenoszącej całą sytuację z Ukrainy do Polski. I jeszcze wiersz [ja – migoczę…], do którego Nazar – żeby wywołać migotanie – walił się po głowie swoim polskim tomem (w zastępstwie pustego kartonu po soku jabłkowym). Na okładce tego tomiku jest zdjęcie Nazarowej łysiny, więc zderzanie się oryginału i kopii tej głowy mogło rzeczywiście wywoływać gwiazdy i – jakąś nową artystyczną jakość. A na zakończenie – przystawianie pieczątki (okazało się, że Nazar – jako zawodowy poeta i performer – ma swoją pieczątkę: z tym samym, co na koszulce wierszem wizualnym copydown / copyright – copyleft / copyup) i rozdawanie tak charakterystycznych dla niego, pełnych wywijasów i zakrętasów, niepowtarzalnych autografów.
(Teraz dopiero zrozumiałam, że ten dziwny przyrząd, który przed występem Nazar wyciągnął z plecaka razem z pieczątką, a którego ostatecznie w bibliotece nie użył, to prawdziwy instrument muzyczny – drumla, po ukraińsku nazywana drymbą. [Nazar, oczywiście, tego nie powiedział.] Ilu jeszcze takich rzeczy nie rozumiałam lub rozumiałam opacznie? Ile jeszcze potrzebuję czasu, żeby wyśledzić te wszystkie ważne drobiazgi, które dadzą [dadzą?] jakiś pełniejszy obraz?)
Potem leniwa droga do centrum i dziwnie uroczyste odwiedziny (dziwnie ostatnie odwiedziny) w redakcji „Akcentu”, w którym to piśmie Nazar debiutował w Polsce, w 1997 roku, razem z całą grupą ŁuHoSad, w przekładach Bohdana Zadury. Odkryłam też niedawno, że pierwszy poetycki występ Nazara w Polsce również miał miejsce w Lublinie, w 1991 na KUL-u (rok wcześniej występował w Warszawie, ale jako aktor, razem z Teatrem im. Łesia Kurbasa).
(Czy wszystko to ma jakieś znaczenie? Czy układa się w jakąś całość? Czy dopiero teraz chce się doszukiwać w tym jakichś ukrytych znaków, jakichś tajemnych powiązań? Czy da się przeprowadzić jakąś linię między tym pierwszym a ostatnim występem, między KUL-em a UMCS-em, między Lublinem a Lwowem?)
Nie wiedząc, że to ostatnia wizyta, bo robiła wrażenie pierwszej, pierwszej z całej serii kolejnych ważnych wizyt, zeszliśmy ciemnymi schodami w jasną Grodzką i Krakowskim Przedmieściem ruszyliśmy na ostatni występ, na Wydziale Filologii Słowiańskich UMCS. Ale wcześniej jeszcze obiad, wspólny obiad w „Bazylii”, że to będzie ostatni – na to nie wskazywała ani zupa minestrone, ani filet z kurczaka, ani surówka wiosenna, co wszyscy troje (razem z naszym przewodnikiem po tym dniu, Marcinem Czyżem) jednogłośnie zamówiliśmy, ani nawet ostatni wolny stolik w ostatnim rzędzie pod ścianą na to nie wskazywał (choć on akurat by mógł).
Potem ociężali i zmęczeni zasiedliśmy pod pomnikiem i wreszcie był czas, żeby wyciągnąć się na ławce, wyciągnąć tomik i porozmawiać chwilę o przekładach. Po raz nie wiem który zapytałam wtedy o ten tajemniczy niby to wiersz, wykonywany przez Nazara w sposób mistrzowski: na jednym oddechu, z gwizdaniem, chrapaniem, gulgotaniem i innymi niezidentyfikowanymi dźwiękami. I po raz pierwszy otrzymałam na to pytanie odpowiedź, konkretną odpowiedź: Nazar pokazał mi wiersz, na który wcześniej nie zwróciłam uwagi, a może zwróciłam, tylko z miejsca uznałam za nieprzekładalny, wiersz Poetycka arche-meta-etymologia, który wtedy, tego słonecznego dnia w Lublinie, pod pomnikiem Marii Curie-Skłodowskiej, wydał mi się jak najbardziej przekładalny i który później przetłumaczę, zaraz po powrocie do domu, Nazar to przejrzy i naniesie poprawki, a teraz już wstajemy i idziemy szukać naszego piętra i naszej sali w Nowym Humaniku, bo zaraz się zacznie (zacznie i skończy, ale o tym nie mamy pojęcia, a przynajmniej – ja nie mam pojęcia).
(Dlaczego wypełniona energią tego dnia uwierzyłam, że na wszystko jeszcze będzie czas, dużo czasu? Dlaczego nie wykorzystałam tych chwil – na ostatnią rozmowę, na ostatnie wspólne przekłady? Dlaczego nie zauważyłam w ogóle słowa „ostatni”, krążącego gdzieś tam pewnie wokół nas, czającego się może za każdym rogiem? Dlaczego błędnie odczytywałam je jako „pierwszy”? Dlaczego widziałam dopiero początek drogi, skoro już gdzieś rysował się jej koniec?)
Z tego występu najbardziej utkwi mi w głowie autoportret w zupie, utkwi tam, zostanie i nie da już spokoju. Czytaliśmy cykl auto Nazara: autoportret w autobusie, autoportret w tramwaju, autoportret przed telewizorem, autoportret na patelni i Marcin Czyż powiedział wtedy: Nazar właśnie jest, jakby go nie było, na przykład jedliśmy przed występem razem obiad i Nazar niby jadł zupę, ale jakby się w niej przeglądał. – Może układał autoportret w zupie, zażartował ktoś z sali i żart ten przyklei się do mnie. Pierwszy raz też przeczytaliśmy świeżo przetłumaczoną Modlitwę Nazarecką, która już miesiąc później zabrzmi tak, że ciarki po plecach będą przechodzić. Było też oczywiście gulgotanie i świstanie, jakżeby inaczej, Nazar nawet powiedział parę słów na temat tego wiersza, dosłownie parę słów, resztę już sama sobie doszukałam i doczytałam, ale muszę to odnotować, bo takie szafowanie komentarzami u niego to coś naprawdę niespotykanego. W ogóle tego dnia Nazar był wyjątkowo – jak na niego, oczywiście – rozmowny, a oba te występy (których obawiałam się lekko, prawdę mówiąc) były chyba najbardziej luźne, a jednocześnie najbardziej zgrane ze wszystkich naszych występów – prognozy na przyszłość, na przyszłe przekłady i prezentacje, wyglądały jak najlepiej i jak najjaśniej. Tak jak jasne i słoneczne były ulice, którymi wracaliśmy z UMCS-u: Krakowskie Przedmieście i Grodzka, aż do rynku, do ogródka „Akwareli”, gdzie na spotkanie wyszedł nam Grzegorz Józefczuk i przejął Nazara ode mnie. Gdzie czas powinien się zatrzymać i ja powinnam się była zatrzymać, ale oboje niebezpiecznie pomknęliśmy dalej.