Aleg(l)oria wędrówki
Do przeczytania książki poetyckiej Wasyla Machny Wędrowcy nakłoniły mnie nieliczne, ale za to dość przekonujące powody. Po pierwsze – z różnych prozaicznych przyczyn znalazłem się w mieszkaniu Bohdana Zadury. A mieszkanie to, jak się okazuje, jest dobrym miejscem na drodze do śladów zostawionych przez Wasyla Machnę. Wkrótce siedziałem w pokoju, wśród półek szczelnie wysadzonych książkami. Pociekła mi ślinka na widok niektórych nowości, choć biła z nich już niepierwsza młodość, podobnie jak i z biograficznych notek ich autorów. Tak się złożyło, że do tej grupy należał też Wasyl Machno, ukraiński poeta, który jak na ukraińskiego poetę przystało, urodził się na Ukrainie, a jak przystało z kolei na kosmopolitycznego wędrowca mieszka dziś w Nowym Jorku i w pokoju Bohdana Zadury, który w niczym Nowego Jorku nie przypomina, i pewnie jeszcze gdzie indziej. Być może nie sięgnąłbym po ten zbiór poezji, gdyby nie przeczytane wcześniej dwa wiersze z elektronicznej poczty, która tak samo jak wiara, góry i oceany przenosi. I to jest właśnie po drugie. Machno przysłał Zadurze „Nowojorską kartkę dla Bohdana Zadury”, na co ten odpowiedział mu „Kartką dla Wasyla Machny”. Oba teksty ukazały się w grudniowej „Twórczości” (12/2003). Po lekturze tych wierszy doszedłem do wniosku, że Wasyl Machno jest chyba poetą, który ma coś ciekawego do powiedzenia, więc nie zaszkodzi poznać go z innych kartek. I nie zaszkodziło.
Wracając do wspomnianej korespondencji, trudno oprzeć się urokowi tej wymiany zdań na tematy reminiscencyjnie poruszone przez Machnę, a potem zweryfikowane przez Zadurę. Motyw mostu Brooklińskiego, splatający oba wiersze, staje się przedmiotem rozważań nad niewybudowanym mostem w okolicach Puław, który buja w obłokach programów wyborczych i dlatego nie może być mostem Brooklińskim. Nie może być nawet brooklińskim obłokiem. Wiersz Machny, choć nie pozbawiony ironicznego dowcipu, na który pozwala sobie dusza emigranta, sprowadza się do umiarkowanie poetyckiego opisu zmian zachodzących w Ameryce. To jednak pretekst tylko, by zadać pytanie, skąd się bierze emigracja. Odpowiedź może być dziecinnie prosta: emigracja jest kwestią granic. Granice zaś wyznacza zawsze ludzkie myślenie o świecie. Można zatem wyemigrować do Ameryki, można na drugą stronę ulicy. Emigracja jest pojęciem tyle kosmicznym co codziennym, dotyczy kroków dużych i małych. Zabawne jest jednak to, że kiedy się już wyemigruje, to potem się (samo) mimochodem wraca (przynajmniej pamięcią). Wraca się do opuszczonych miejsc samochodem poezji albo po prostu wyobraźni. Wraca się.
Wiersz Machny ulega temu emigracyjnemu prawu. Most Brookliński zaprowadza Machnę bowiem w gruncie rzeczy nie na Manhattan (podobieństwo nazw własnych zupełnie przypadkowe), lecz do Brunona Schulza, a docelowo do rodzimego Tarnopola, tam gdzie miejsce jagód na żydowskim cmentarzu. Och, mogłem podać coś o wiele bardziej charakterystycznego. Tak czy inaczej ten mimowolny powrót to istna emigracja emigracji. I kto wie, nowojorczycy są być może w stanie najwyżej intrygować (bo mają najwyższe budynki), ale to wschodnio brzmiące nazwy (Buczacz czy Tarnopol właśnie) same niejako szukają autora, aby splótł melancholijną metaforę i wycisnął ze swojego wiersza sok jarzębinowy. A jednak dusza wędrowca każe mu się dalej wahać. Do momentu, w którym dopada go powinność podjęcia tak zwanej męskiej decyzji. Przynajmniej dla zaspokojenia zwykłych przyjacielskich potrzeb. Ostatecznie Machno kończy propozycją spotkania w Greenwich Village, by spróbować poczytać tam wiersze w inny sposób, niż czynią to zwykle znudzeni światem poeci-rutyniarze, wiersze warte więcej niż guma do żucia w ich ustach. Odpowiedź Zadury jest zdumiewająco prosta. Sprowadza się bowiem do myśli, że nie trzeba być skończonym wędrowcem, żeby być nieskończonym emigrantem. Myślami autor Ciszy jest przecież w stanie zawrócić z każdego miejsca i każdy pożądany kawałek świata objąć słowem. Wędrowiec natomiast to ktoś, kto jest skazany na stąpanie po obcej ziemi (co jest szczególnie przykre), a na dodatek nie może się do niej w zupełności przekonać. Kartka Bohdana Zadury niejako kontruje prostoduszną i zrazu romantyczną postawę Wasyla Machny. Ojczyzna znajduje się tam, gdzie przynajmniej czytanie poezji nie idzie na marne. A most Brookliński to, jak mniemam, tylko błogie niezdecydowanie między jednym i drugim wierszem, to ta przerwa między pisaniem. Dlatego jest mostem.
Nie bez powodu więc może książka, którą mam przed sobą, nosi tytuł Wędrowcy. Nie ma chyba w tym tomie ważniejszego słowa-klucza do świata, który kryje się w wierszach poety. W odróżnieniu jednak od poetyckiego zwisu nad mostem Brooklińskim, tutaj wszystko wydaje się tłumaczyć czarodziejska kurtyna wyobraźni, za którą pojawia się Hamlet i ocean, mrówki i Afryka i wszystkie metamorfozy, przez które przechodzą strofy, naznaczone potrzebą wędrowania. Tak więc przeglądam jeszcze raz te miejsca, przeglądam je za autorem, przeglądam, i ani śladu w nich Ameryki. Znajduję za to w wierszach Machny religijne wręcz oddanie historii (w liczbie pojedynczej). Odwracając kota ogonem, historia w takim ujęciu jest religią przeszłości, rezerwuarem czasu, miejsc i postaci, obowiązkowych i nieobowiązkowych lektur, które przerzuca się i odkurza, by znaleźć w nich przejście do własnego świata. Machno jest bardzo wyczulony na wszelkie przejawy migracji i ich sens widzi we wskrzeszaniu znajomych obrazów, a potem układaniu z nich namiastek historii (tym razem i w liczbie pojedynczej, i mnogiej).
Sygnał pierwszych wędrówek znalazłem już w początkowym i nie zatytułowanym utworze książki, ale za to zaczynającym się od słów: „zda się iż długo przyjdzie ci szukać miejsca w załodze Odysa”. Dalej jest trochę tak, jakby autor poczuł się nagle niczym Mickiewicz w Sonetach krymskich, choć maczanie palców w romantyzmie w wielu miejscach wiersza kończy się zdaniem sprawy z tego, że język współczesnej poezji od romantyzmu raczej trzyma się z daleka. Bo przecież mamy już dwudziesty pierwszy wiek i cały romantyzm jako taki zawarł się dzisiaj tak naprawdę w braku wędlin w dziale mięsnym albo w romantycznej komedii na Polsacie. Romantyzm, który w dziewiętnastym stuleciu uchodził przecież za chleb powszedni literatury, był jednocześnie wtedy po prostu dziewiętnastowieczną współczesnością. Teraz jest tym samym, choć zmienił się mniej więcej tak, jak zmieniła się rzeczywistość. Tyle że ona zmienia się nieustannie, jak motywy w bachowskim preludium, w którym wciąż przychodzi nowe i nowe. Preludium to nieustanna teraźniejszość, walka z przeszłością i starością zarazem, walka muzyki z rezygnacją w imię łacińskiego carpe diem. A potem, gdy przychodzi zanucić tak dobrze zapamiętany fragment, a może nawet cały taniec z suity na wiolonczelę, czujemy, że przede wszystkim zajmuje się nami chwila, którą akurat mamy w ustach, owa teraźniejszość w roli jedynej ważnej epoki, z którą można wziąć się za bary i poczuć jej gwałtowny dotyk. Zrobić krok i pozwolić sobie zamoczyć buty w na pozór płytkiej kałuży. Dlatego muzyka, którą słyszymy choćby w samochodowym radiu, rządzi nami jak woda w basenie na 3,80 m, choć wydaje się, że jest odwrotnie. To teraźniejszość, popularna jak Britney Spears, zrywna niczym sportowy model ferrari, smaczna jak kawałek pizzy. Teraźniejszość na czterech nogach, podsuwająca nam pod nos jakiś nowy smrodek, zachowująca się jak zwierzę przebiegające po naszej twarzy, po której dawno nikt nie przebiegł. No i to zaskoczenie, bo na „teraz” nigdy się nie czeka.
W wierszach Wasyla Machny przywoływana zewsząd przeszłość wcale nie wyklucza teraźniejszości. Gramatycznym na to dowodem jest oczywiście obecny tu i tam czas teraźniejszy, którym tak cieszą się zawsze rzeczowniki i epitety, bo wiedzą wtedy, że nie zginą z nim, nawet gdy mowa o śmierci. Ta pojawia się w dokonujących się rękoczynach codzienności, gdy coś krzepnie, coś odlatuje albo jeszcze błyszczy ostatkami sił, jak śnieg z wiersza o wolnej nocy. Świat zapisany w czasie teraźniejszym jest światem w zupełności zachowanym, ale nie pochowanym. Dlatego wiersze, w których wszystko pozostaje w trwaniu, mają psychologiczną przewagę nad utworami zamkniętymi w przeszłości, bardziej lub mniej dokonanej. Przyszłość z kolei jest nieudaną, bo odłożoną na później teraźniejszością. Można powiedzieć, że czas przyszły wynika z opieszałości życia. Istnieje dzięki naszemu lenistwu i beztrosce. Dlatego niech żyje beztroska i niech żyje lenistwo.
W poezji Machny wędrowcy uparcie odchodzą w przeszłość, dając do zrozumienia, że jest ona doskonałą kryjówką przed tym, co jeszcze może się z nimi zdarzyć. Czas przeszły nie kłuje tak w oczy jak teraźniejsze „koła papierosowego dymu” z wiersza W barze piwnym Grosser. Przeszłość jest być może światem dużo pojemniejszym i bogatszym, zawsze otwartym na reminiscencje, ale jednak zakonserwowanym w formalinie minionego czasu. Skąd w takim razie bierze się teraźniejszość? Można powiedzieć, że jest wyrwanym przyszłości kawałkiem życia, które jeszcze nie stało się przeszłością. Machno na pewno zdaje sobie z tego sprawę, pisząc o „cieniu złotej kobiety” i o „rzece rozmowy, która się pieni i przelewa przez brzeg okrągłego kufla”, jak i z tego, że dla poety jedyną kryjówką dla świata wartego ocalenia jest wiersz. Ocaleniem dla wiersza zaś jest wyobraźnia. To ona otwiera przed czytelnikiem historię mrówek, którym wydaje się, że zobaczyły cukrowe wzgórza. W rzeczywistości okazała się nimi literatura, książka otwarta na którejś ze stron. Czy mogły się aż tak pomylić? A może poeta ufając swojej wyobraźni zaufał też maleńkiej jak ziarenko cukru wyobraźni mrówek. Wiersz Kronika wędrówek mrówek-bibliofilów staje się w ten sposób alegorią literatury. Iluzja cukru pokazuje, jak poezji blisko do życia, a rozpłaszczenie mrówek przy zamykaniu książki – jak nierozerwalnie związana jest ze śmiercią. Wyobraźnia zaś jest kluczem do światów, z których czytelnik najczęściej nie zdaje sobie sprawy. Ich odszyfrowywanie idzie Machnie całkiem nieźle, zresztą do wyobraźni przyznaje się bez bicia, mówiąc na początku jednego z wierszy: „wyobraźnia orzekła: teatr to akwarium z rybami”. Potem już tylko udowadnia, że po wejściu do któregokolwiek z na poły wymyślonych ogrodów właściwie się już z niego nie wychodzi. Pułapka? Poezja nie pozwala zostawiać się w spokoju (to warunek jej istnienia), choć jednocześnie wiersz zawsze daje coś, co go łudząco przypomina. I starcza tego na długo.
Gdyby mnie ktoś zapytał, z czym kojarzy mi się poezja Wasyla Machny, odpowiedziałbym, że z oceanem. I nie tylko dlatego, że słowo to wielokrotnie przewija się przez Wędrowców, choć to już być może wystarczający powód. Ocean znaczy czasem coś więcej, zdaje się szeptać Machno, gdy pisze o czarnej dziurze i tysiącleciach jak o ciężkich drzwiach, przez które się przechodzi z jednego do drugiego wiersza. Mam wrażenie, że u Machny pod słowem „ocean” kryje się każda poetycka dekoracja: ciepły płaszcz, miąższ orzecha, ogród, który szumi, fletnia, powietrzna ryba i tak dalej, i tak dalej. W końcu przecież sam autor pisze w jednym z wierszy, że „wszystko jest oceanem”. I ma rację, zważywszy na uniwersalizm, którym jest on nacechowany. Rzeczywistością u Machny rządzi jednak jeszcze jedna siła, a mianowicie teatr. To ucieleśnienie literatury jest jednocześnie sposobem zaspokojenia wyobraźni i gry z czytelnikiem. W Wędrowcach Machno jest bardzo otwarty na teatralizację życia, a zwłaszcza sztuki i historii. Język i wyobraźnia ożywiają skostniałego Hamleta, poruszając przy tym woń kwiatów i dźwięk harf, dokonując gruntownego remanentu w świecie wymagającym poetyckiej weryfikacji. Oko i ucho Machny dostrzega teatr nawet tam, gdzie toczy się zwykłe życie. Sceną dramatów i komedii jest akwarium z rybami, i jak pisze w wierszu Wyobraźnia orzekła – teatr: „mętna woda – kulisy i kurtyna, krzaczaste wodorosty – to szkice ich losów”. Teatr jest w przypadku wierszy Machny także sposobem na poruszenie pojęcia ojczyzny. Poeta zabiega o nią na każdym kroku, choć przecież ojczyzna nie zając. Z drugiej strony jest nią każdy ulubiony kawałek świata, mówiąca baranim głosem melancholia uchwycona w strumieniu słów. Poniższy fragment pokazuje, że ojczyzna to każde dobrze wymacane miejsce, którym zajął się poeta:
gorzknieją plany ziemi którą lis obwąchał
czyżby to rzeka? Czarne jedwabie powietrza
linia odlotu aniołów przerywa.
Jak widać, kluczy do poetyckich wielogłosów jest w tym tomie wiele. I koniec końców tworzą one zamkniętą niby-całość. Bo i wędrówka pociąga za sobą wątek ojczyzny, i życie staje się scenerią iście teatralną. Można więc powiedzieć, że skoro poezja Wasyla Machno spotkała się z tak ciekawym i swobodnym przekładem, to mogłoby się wydawać, że autor jest Polakiem. Jeśli nim nie jest (przypomnę, że to poeta rdzennie i uparcie ukraiński), to tym większe brawa dla niego i tłumaczy. Bohaterstwo zostaje więc po obu stronach wiersza. Bo skoro mrówkom nie odmawia się zdobywania cukrowych wzgórz, a koniom z obrazu Nikifora przepowiada się przyszłość, jakby chodziło o żywe, nie nauczone jeszcze wszystkiego stworzenia, to znaczy, że poezja przeżywa. To znaczy, że dobrze.
Wasyl Machno: Wędrowcy. Tłum. Andrzej Nowak, Renata Rusnak, Bohdan Zadura. Wyd. Bonami, Poznań, 2003, ss. 61.