Lodziarnia
Czuję się tak, jakbym kradła tę opowieść Weronice, bo należy ona w całości do jej świata, do jej dziadków w domu z wielkim, cienistym ogrodem i kamiennym tarasem, do srebrnych łyżeczek, starych szaf, pościeli z monogramem i sukienek pachnących naftaliną. My z matką mieszkałyśmy w lokalu z przydziału, gdzie podłoga wykładana była sinymi płytkami pcv, w pokoju lśniła meblościanka i ława przykryta wąskim bieżnikiem, a na półkach leżały przedmioty identyczne jak u sąsiadów i znajomych, takie same talerze, kryształy, zabawki. Nie miałam niczego, co pochodziłoby z przeszłości i wiązałoby mnie z jakąkolwiek przeszłością. Ale jednocześnie oddaję Weronice tę opowieść z całą magią, która była dostępna tylko dla mnie, bo ja zaledwie mogłam podpatrywać i musnąć ten świat, w którym Weronika poruszała się w naturalny sposób i w którym nie widziała nic nadzwyczajnego. Jej rodzina pochodziła ze Lwowa, baśni o nazwie gładkiej niby balsam, poprzedzonej staroświeckim „ze”, drobnym jak oczko nicianej firanki. Ja miałam pochodzenie urzędnicze i niepełne. Moja rodzina wydawała mi się tworem niedawnym, powojennym, bez żadnych ścieżek biegnących wstecz. Matka niewiele opowiadała o swoich rodzicach, pracowali na roli, niczego jej nie zapewnili, sama doszła do wszystkiego, do miasta, urzędu, mieszkania w bloku, skromnego, ale uczciwego życia, w którym nikomu nie była nic winna.
Natomiast dziadkowie Weroniki posiadali lodziarnię. Lodziarnia – jakiż przepych krył się w środkowej sylabie, szerokiej i rozłożystej jak salon. W tym słowie rozsiadały się zadowolone kobiety w letnich kapeluszach, wiatr unosił im brzegi sukienek, spienione morskie fale uderzały w drewniane molo. Mężczyzna w białym, lnianym garniturze kłaniał się elegancko dziewczynce w moim mniej więcej wieku, a ona śmiała się zawstydzona, zasłaniając usta dłonią. Grała muzyka, świeciło słońce.
W kwietniu, kiedy robiło się ciepło, zielono i niespokojnie od nadmiaru powietrza i zapachów, zaczynałyśmy z Weroniką coraz częściej wracać do domów po lekcjach dłuższą drogą. Przechodziłyśmy drewnianym mostkiem nad zarośniętą trawami rzeką, mijałyśmy osiedle prywatnych willi o zaniedbanych ogrodach, w których coś szeleściło niepokojąco, a stare siatki ogrodzeniowe chyliły się i mdlały pod ciężarem pnączy. Zieleń kończyła się nagle i wchodziło się prosto w centrum miasta zalanego słońcem i dziurawym asfaltem. Tu właśnie znajdowała się lodziarnia Słodowiczów, w dobrym punkcie przy głównej ulicy, między barem kawowym Parzyńskich a sklepikiem z mydłem i powidłem Rożka, gdzie można było kupić farbki do ubrań, gwoździe, firanki czy plastikowe imitacje glazury. Sklepy, warsztaty, lokale usługowe w małych miasteczkach nie mają nazw własnych, do ich rozróżniania służą nazwiska właścicieli. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych zaczęły pojawiać się pierwsze skromne ulotki reklamowe, widniały na nich owe nazwiska, a mi automatycznie przychodziły do głowy związane z nimi chwytliwe teksty marketingowe. Pizza Milczyński – nie tracimy czasu na gadanie, Delikatesy u Wieczorków – otwarte do późna, Fryzjer damski S. Mokrzyk – mycie wliczone w cenę. Nikt z dawnych właścicieli nie myślał zapewne o budowaniu wizerunku marki, ale nazwiska-marki przeżyły niekiedy ich samych i nadal są w użyciu. Bo choć „stary Noblewicz” na przykład dawno nie żyje, wiadomo, że tylko u niego kupi się zwyczajną pastę do lastryka. Niekiedy tym, którzy pamiętają sklepikarza, wydaje się nawet, że jego duch wydostał się z grobu, wrócił do sklepu i wstąpił w panienkę za ladą, bo jest równie ponura i nieuprzejma.
Latem drzwi lodziarni Słodowiczów były szeroko otwarte, w niedziele kolejka klientów wychodziła aż na chodnik, brzęczały nad nią słodkolubne osy. Na parapecie okna wystawowego stał dzbanuszek z zakurzonym bukietem sztucznych konwalii. Ściany pokrywała żółta farba olejna, a wysoką ladę obito drewnianą, błyszczącą boazerią. Wydawało mi się to szczytem dobrego smaku i oznaką bogactwa. Za ladą stała chuda kuzynka Zonia, według szeptów Weroniki pochodząca z gorszej odnogi rodziny, stara panna i dziwaczka, oraz dziewczyna do pomocy, obie w okropnych poliestrowych fartuchach w kwiaty i białych czepkach przypiętych do włosów wsuwkami. Zonia pobierała pieniądze, wrzucała je do szuflady i wydawała resztę, a pomocnica nakładała gałki do wafli specjalną metalową łyżką, maczaną w misce z mętną wodą. Porcje były ściśle odmierzone, okrągłe od góry, od dołu spłaszczone, wyrównane o brzeg pojemnika z masą lodową. Kobiety nie uśmiechały się, nie dziękowały, nie rozmawiały ze sobą. Od czasu do czasu któraś piskliwym głosem ponaglała klienta, który niedostatecznie szybko wyciągnął rękę, a ich „proszę” nabrzmiewało pretensjami i żalem.
Weronika była dumna, że w lodziarni jej dziadków nie stosuje się nowoczesnych składników w proszku, ale prawdziwe jajka i owoce, przez co lody mają wspaniały smak, zdecydowanie najlepszy w mieście i słynny na całą okolicę. Ludzie przyjeżdżali z daleka, żeby ich spróbować, i gdy inne zakłady świeciły pustkami, tu zawsze ustawiał się krótszy lub dłuższy ogonek. Cztery czy pięć rodzajów, truskawkowe, waniliowe, kakaowe – taka różnorodność oszałamiała. Gałki były twarde, mocno zmrożone, wyczuwało się w nich okruchy lodu. Trzeba było lizać w pośpiechu, aż bolał język, bo wafel zaczynał szybko przeciekać i lepka masa płynęła po palcach.
Wchodziłyśmy do lodziarni pewne siebie, wybierałyśmy po trzy albo cztery gałki lodów – a trzeba wiedzieć, że z taką ilością niewiele dzieci miało wówczas do czynienia, z reguły dostawały skromne dwie kulki, a te młodsze zaledwie jedną, która wpadała głęboko na spód wafla i wydawało się, że prawie całkiem zniknęła. Ale nie sam fakt posiadania lodów dawał mi największą przyjemność, ta się dopiero tak naprawdę zaczynała, gdy przechodziłyśmy obok lady, obok kuzynki Zoni i, odprowadzane zdziwionym i zazdrosnym wzrokiem klientów, kierowałyśmy się na zaplecze. Tam w niewielkim pokoju pracowały maszyny mieszające, wielkie kotły, w których przewalały się góry kolorowej masy. To tu właśnie wydarzył się horror, o którym Weronika opowiadała z lubością każdemu, kto chciał słuchać. Pewna młoda pracownica nie wkładała ochronnego czepka, gdyż twierdziła, że źle w nim wygląda. Któregoś razu, gdy pochyliła się nad kotłem, jej włosy dostały się pod mieszadło, szarpnęło i, słuchajcie teraz, zerwało jej skalp, czyli włosy razem ze skórą. Miała nauczkę, choć wszystko jej potem odrosło. Oczywiście zmarnowała się cała porcja lodów i przez to ta dziewczyna została zwolniona. Nie liczył się realizm historii, ważny był dramatyzm. Idąc dalej korytarzykiem, dochodziłyśmy do stromych drewnianych schodów, prowadzących do skarbca pełnego bogactw, świątyni niezależności, na pięterko.
Znajdowało się tu mieszkanko, niewykończone, jedynie pomalowane na biało, używane jako magazyn. Na oknach nie powieszono firanek, więc do środka wpadała niesłychana w tamtych czasach ilość światła. Pod ścianami leżały wytłaczanki po jajkach, szary, wymięty papier, czerwone flagi oraz pudła wafli w równych stosach sięgających sufitu. Było bardzo ciepło, bardzo sucho i bardzo jasno. Do tej pory jestem przekona, że tak wygląda, tak pachnie i tak jest odczuwana w gardle pustynia. Siadałyśmy na podłodze wykładanej drewnianą mozaiką, rzuciwszy gdzieś w kąt wielkie, sztywne tornistry, i lizałyśmy lody. W smugach słońca unosił się kurz pomieszany z proszkiem ze zleżałych wafli. Wolno nam było jeść te wybrakowane – lodziarnia dbała o klientów i nie sprzedawano byle czego. Jadłyśmy więc wafle blade i mdłe, pełne zgrubień z niedopieczonego, a potem wyschniętego na kamień ciasta, jadłyśmy wafle ciemnobrązowe, przypieczone i smaczne, niekiedy gorzkie i kruszące się, jadłyśmy wafle połamane w transporcie, wafle niedorobione, bez podwójnych brzegów, bez dna, dziurawe, karłowate, z gigantycznymi naroślami, chore, nieszczęsne, niepotrzebne.
Wypełnione tymi wszystkimi formami wafli, podchodziłyśmy do okien. Patrzyłyśmy z góry na miasto, które jeszcze nas nie znało, miasto, które stwarzało pozory tajemnicy, które łudziło, że za każdym rogiem otwiera się ulica cudów. Po cichu przekręcałyśmy metalowe uchwyty, uchylałyśmy skrzydła i nagle wykrzykiwałyśmy coś szybko do ludzi przechodzących dołem. Zanim unieśli głowy, znikałyśmy skulone przy kaloryferze, szczęśliwe i spełnione. Raz wysunęłyśmy na zewnątrz wielką flagę, wieszaną w czasie świąt państwowych przy wejściu do lodziarni. Półleżąc na parapecie, trzymałyśmy gładki, drewniany uchwyt, a materiał łopotał jak szalony. Może gdyby wiatr był silniejszy, porwałby nas ponad miasto i nasze wewnętrzne uniesienie dopełniłoby się w uniesieniu fizycznym. Przyłapała nas jednak Zonia, ktoś na dole musiał jej donieść, wspięła się na piętro i przerażona konsekwencjami naszej zabawy okropnie na nas krzyczała. Że zobaczymy, że pożałujemy, że nieodpowiedzialnie, że młodość. Kurz unosił się wokół jej głowy jak aureola. Stałyśmy przed nią bez ruchu, a martwa flaga zakrywała nam stopy. W końcu Zonia zaczęła pociągać nosem i zrezygnowana poczłapała na dół. Czasem, w gorszych miesiącach myślę, że jej przepowiednie się sprawdzają, że klątwy dosięgają mnie teraz, kiedy weszłam w wiek Zoni. Małe dziewczynki zapewne szepczą o mnie i chichoczą.
Ostatni raz byłam z Weroniką w lodziarni pod koniec czerwca, w siódmej klasie. Pachniało kasztanami, obozem wędrownym, ukradzioną szminką do ust i dziewczęcym potem. Zjadłyśmy wtedy bardzo dużo lodów – za dużo, zbyt zachłannie, ale tylko ja się rozchorowałam. Matka mówiła, że to nie od lodów, że lody były tylko pretekstem. Teraz przyznaję jej rację.