Joanna Clark. Róża wiatrów

Spis treści numeru 4/2024

Róża wiatrów

Tak jak zawsze pojawi się bez zapowiedzi. Jest co prawda kartka, jedna z jej ulotnych kartek z czasem zabawnym, czasem aluzyjnym obrazkiem, jaki gdzieś tam wpadł jej w oko, dwa trzy zdania, że się wybiera, jeszcze na mur nie zdecydowała, może Wyspy Kanaryjskie, może Buchara, Barcelona albo jakaś Babilonia… Tu, że Nowy Jork. Stęskniła się do pewnego domu na Madison Avenue. Którego domu, czyjego, typowo nie napisała. Nic u niej nie jest na mur. Enigmatyczna, nieuchwytna, nieprzewidywalna. Jej żywiołem, tak mi kiedyś powiedział jeden z jej wiernych przyjaciół, jest wiatr. Jest, mówił, jak rozpięty na wszystkie wiatry żagiel, jak szybujący między szlakami huraganów sokół wędrowniczek, jak stepowy rumak urwany ze stada pędzący na oślep byle dalej. Weronika, wolna jak ptak! Od siebie dodam, że kocha konie, jazdę konną, a nawet jej fryzura, niezmienna od lat szkolnych, to tak zwany koński ogon. Bezpretensjonalnie związany czarną tasiemką.

I właśnie na tej kartce jest koń, z jeźdźcem na oklep, całość niewyraźna, bo kartka chyba długo szła, jakby krążyła za nadawcą po różnych antypodach i zblakła po drodze. Plama jakaś przy pysku i grzywie konia, przykro patrzeć, taka skaza na urodzie pięknego zwierzęcia. I mowy nie ma o odczytaniu daty na pieczątce pocztowej, ledwie fragment nazwy miejsca nadania, zapewne Warszawa, choć może Nieszawa, zawsze lubiła małe miejscowości, miasteczka z brylastym ratuszem na rynku, zakładem fotograficznym, barem z banalną nazwą albo bez nazwy. I  one ją lubiły, witały. (Słowo „banalne” pożyczam od niej. Miało u niej znaczenie pozytywne, twierdziła na przykład, że woli osoby banalne od niebanalnych. Może paradoks, ale coś w tym jest.) Pismo na kartce stosunkowo czytelne, łatwo uzupełnić niewyraźne słowa. Cytuję: U  was już od miesiąca wesołe holideje, u nas po wodzie i w tym ulewnym deszczu ludzie miotają się za karpiem. Prawdziwy list dostaniesz na papierze w  kratkę, żeby ci przypomniał szkołę, ale może wcześniej ja przybędę, szykuj konia z rzędem i listę tematów (por. szkoła) do długiej nocnej łajdaczek rozmowy. Twoja kochana Unia.

Unia, zdrobnienie imienia, powstała podczas naszego pierwszego w trójkę, ona, Blair i ja, spotkania. Oboje lubili wszelkie gry i zabawy słowne, dziecinne przezwiska – baby talk. I tak jej imię zostało właśnie wtedy zdrobnione. Wera, Werunia… Unia.

Przypomnę tamto spotkanie, początek naszej przyjaźni, jej długiej historii po obu stronach oceanu. Historia, jakich w tamtych latach wiele, transatlantyckiego romansu Amerykanina i Polki. Amerykanin, przejazdem w Warszawie albo uczestnik jakiegoś spotkania Zachodu ze Wschodem po naszej stronie żelaznej kurtyny, na ogół dziennikarz, poznaje młodą Polkę i oczarowany jej słowiańskim wdziękiem postanawia wyrwać ofiarę totalitarnej szarzyzny na wielobarwną wolność. Oczarowaniu sprzyja jej słaba znajomość obcych języków. Nawykły do gadatliwych rodaczek Anglosas nagle czuje się uważnie słuchany, zamiast przyjmować do wiadomości, gdzie była, co kupiła, jaką ma opinię o każdym bieżącym zdarzeniu – on mówi i Polka, z radosnym uśmiechem, potakuje: yes, yes, of course! Będę twoja.

Jednak nie należy uogólniać, bo każdy przypadek mógł być inny, nie każda Polka gotowa była natychmiast pakować walizkę, żegnać się na zawsze z krajem lat dziecinnych. I ja nie byłam tak z punktu gotowa – mój Amerykanin zarzucał mi, że z braku wyobraźni. A może strach? Zawsze się bałam zmian, wędrówek w nieznane, obcych miejsc. Nowy świat, a ja wolałam od nowego stare, nie mnie potrząsać nowości kwiatem… Co ja tam będę w Ameryce, ojczyźnie praktycznych przedsiębiorców, robiła, jaką znajdę ze swoim bezużytecznym socjologicznym wykształceniem pracę? Co prawda tu ją właśnie straciłam; instytut badania opinii społecznej, w którym miałam skromny, ale pełen życia kącik w dziale kontaktów z ankieterami, został zreorganizowany, cały zespół od dyrektorskiej góry do obsługi powielaczy (mogli nielegalnie kolportować wyniki badań!) poszedł w odstawkę, bezrobocie bez zasiłku. Co prawda dla odstawionych – bądź to Polska przecie! – znajdowały się jakieś ciche zajęcia, tzw. chałtury, byle doczekać następnej fazy złagodzenia reżimu… Jednym słowem, wahałam się. Samotna matka małego chłopczyka – co będzie, jeśli Amerykanin okaże się złym ojczymem, pełno tego przykładów w literaturze, śnił mi się po nocach David Copperfield wysłany do fabryki pasty do butów, mali wynędzniali gazeciarze, sceny jak z filmu Czterysta batów… Rodzina i  znajomi namawiali. Co ty się, głupia, zastanawiasz, co cię tu trzyma? Gość z klasą, Nowy Jork, przegapisz taką okazję i będziesz przez resztę życia żałowała, tragała te siatki z kapustą i kartoflami. Odpowiadałam, nadrabiając miną, że nic lepszego niż młoda kapusta z młodymi kartofelkami, i zsiadłym mlekiem. Tylko moja starsza siostra była przeciw: że dziecko, jej ukochany siostrzeniec Tomeczek, się wynarodowi, bo na mój patriotyzm nie można liczyć. Straszna przepowiednia!

Blair Clark nie dawał za wygraną. Pisał długie listy (listonoszka machała już zza furtki kopertą Air Mail), wreszcie kupił bilet, leci do Warszawy. Przed odlotem postanowił poradzić się obecnej już od kilku lat w Nowym Jorku Elżbiety Czyżewskiej zamężnej z dziennikarzem czołowej gazety, jaką przyjąć strategię, jak przekonać oporną rodaczkę. Elżbieta natychmiast zdecydowała, że trzeba całą sprawę postawić na innym torze. Kto ona jest, nikt jej nie zna, szkoda takiego atrakcyjnego kandydata na męża dla jakiejś cizi z jakiegoś Grójca (w rzeczywistości Brwinowa), dajmy mu kontakt do paru fantastycznych koleżanek ze środowiska – któraś się na pewno zainteresuje, z korzyścią dla obu krajów. (Środowiskiem było towarzystwo znających się nawzajem artystów teatru i filmu, także poetów i pisarzy, którzy spędzali wolne od pracy twórczej wieczory w lokalu SPATIF-u w Alejach Ujazdowskich i Elżbieta bardzo do tego niemającego w Nowym Jorku odpowiednika tęskniła.) Atrakcyjny kandydat, też dziennikarz, rutynowo zapisał numery telefonów, zapakował zgodnie z radą Elżbiety rolkę papieru toaletowego i żyletki marki glück, sporządził (jak mi później powie) nowy testament.

Jest! Czwartego lipca, Fourth of July, w słonecznej pogodzie ląduje na Okęciu srebrno-niebieski samolot Pan Am, pojawia się na schodkach niewątpliwy Amerykanin, Gary Cooper z filmów W samo południeMiłość po południu, przewieszony przez ramię płaszcz trencz, głowa do góry, ja z galeryjki na dachu powiewam wykonaną na ten cel (przez sąsiadkę z parteru) amerykańską chorągiewką – bach-bach kobiece serce. Pierwszym i do końca jedynym problemem okazał się hotel. Nie pamiętam, kto zrobił rezerwację w hotelu MDM na placu Konstytucji, ale gość ledwie wszedł do pokoju, spochmurniał. Łóżko jest za krótkie. Udaje się zmienić MDM na Europejski, już nie łóżko, a łoże, kandelabr, fotele. Zostawiam zmęczonego transatlantycką podróżą amanta, wracam z Dworca Śródmieście do Brwinowa, do dziecka.

Dzień drugi, równie słoneczny. Koniecznie, i blisko, Stare Miasto, do obiadu wybieram restaurację „Szanghaj” (Marszałkowska przy placu Konstytucji), żeby pochwalić się światową i u nas kuchnią. Niewypał. Warszawskie chińskie jadło, ryż z różnościami, zdziwiło nowojorczyka. Obiecał zabrać mnie do prawdziwej chińskiej restauracji tuż obok jego domu, wymienia, być może głodny po tym ryżu, inne pobliskie restauracje, Irish Pavilion, Italian Pavilion, hinduskie, japońskie, a ja się zastanawiam, czy jeszcze Łazienki, czy wracać do hotelu. Widzę brak entuzjazmu do dalszych spacerów, więc hotel. Love in the afternoon. Wieczorem obowiązek towarzyski i ciekawość dziennikarska, telefony do numerów od Elżbiety. Na pierwszy rzut do sławnej na cały kraj poetki Weroniki S. Pogodny głos w słuchawce: będzie w barku za najwyżej trzy kwadranse, jedzie z Żoliborza, musi coś po drodze załatwić, mogą być korki. Czekając, układam dla Blaira z ułamków mojej angielszczyzny historię dzielnicy Żoliborz. Jakiś Francuz zachwycił się widokiem nadwiślańskiej osady, zawołał: Jolie Bord, co zostało spolszczone. Tam zaczęło się powstanie warszawskie. Ulubiona dzielnica wybitnych postaci życia literackiego i teatralnego… I już, telefon z recepcji. Nie ufając windzie, zbiegam czerwono obitymi schodami. Pustawy barek, kawiarnia przy barku. Wśród nielicznych klientów natychmiast poznaję skromnie ubraną słynną autorkę Kwitnącej tarniny. Nie strój zdobi poetę…

Pamiętną dla całej trójki noc przerwał wczesny letni świt. O czym była przy butelce szkockiej whisky rozmowa, co kto mówił (najwięcej Weronika) trudno jest mi powtórzyć. Na początku imiona, czy ona dobrze wymawia Blair (imię z nazwy szkockiego klanu) – coś pomiędzy Bler i  Blajr – on z Weroniką nie ma problemu. Tłumaczymy mu polską sztukę tworzenia zdrobnień o ileż bogatszą niż w innych językach. Weronika, Weruncia, Werunia… Blair podchwytuje: Unia! Unique Unia! Brawa dla Blaira za wzorowe ń. Po czym Weronika decyduje: Blerski. Toasty: Unia i Blerski! Go girls! Z Biłgoraja do Brooklynu, z Falenicy do Fila-del-fi, z Kasprowego do Kansasu…Królestwo Polskie za konia! Życie krótkie, ars longa, baju, baju będziesz w raju…Po zabawie z imionami i aliteracjami (dwojga bądź co bądź artystów słowa!) pojawiły się nieuniknione akcenty polityczne i tu także inspiratorką i główną oratorką była Weronika. W ferworze mieszała angielski z polskim, wzywała mnie, też niezbyt sprawną, na pomoc, ale zżyta od dziecka z teatrem nie traciła scenicznej werwy. Nasza rzeczywistość jest horrendalna, obrzydliwa, disgusting (znalazła właściwe angielskie słowo), jesteśmy jak rybki w niedomytym akwarium ślepo krążące dookoła sztucznych glonów, rzucą nam garstkę karmy i przez chwilę nadziejka, szybciej ruszamy płetwami, po czym jeszcze głębsza – jak po amerykańsku? – smuta. Doom and gloom – podpowiedziałam.

Blair zaczął się niepokoić. Niby żartobliwie gestykulował w kierunku kandelabra, bugs, podsłuchy, KGB. Jeszcze was obie zaaresztują za wrogą propagandę, kto wie, czy nie współpracę z amerykańskim szpiegiem. I – Sy-birski… Weronika, no to aresztujcie, w kibitki i na Workutę, albo bliżej do szpitala wariatów, Tworki pod Warszawą, ha, ha! Dolała sobie do szklanki bursztynowego płynu, stuknęła w moją ostrożnie traktowaną (czekają mnie nazajutrz liczne obowiązki) szklankę: Na frasunek dobry trunek – niech Blair powtórzy, niech się uczy mądrości naszego ciemiężonego narodu… Ale Blair nie podjął wyzwania. Nie miał ochoty na dalszą naukę słowiańszczyzny i raczej nie zlekceważył, jakkolwiek wątpliwej, perspektywy oglądania mnie przez kratki szpitala dla wariatów, wiedział o takich przypadkach w Rosji sowieckiej tuż za miedzą. (Good bye love in the afternoon!). Łyknął trunku i zadał Weronice parę neutralnych pytań. Wybieramy się do Krakowa, jaki tam radzi nam hotel?

(…)

Dalszy ciąg w papierowym wydaniu „Akcentu”.

Wpłać dowolną kwotę na działalność statutową.
"Akcent" jest czasopismem niezależnym. Wschodnia Fundacja Kultury -
współwydawca "Akcentu" utrzymuje się z ograniczonych dotacji
na projekty oraz dobrowolnych wpłat.
Więcej informacji w zakładce WFK Akcent.