Lechosław Lameński. Z ziemi włoskiej do polskiej. Eseistyka artystyczna Jana Władysława Wosia

Spis treści numeru 4/2021

Z ziemi włoskiej do polskiej

Eseistyka artystyczna Jana Władysława Wosia

Jako człowiek w pełni dojrzały – przynajmniej wiekiem, mam już bowiem 71 lat – lubię czytać. Ale nie tak, jak to robią obecnie przedstawiciele znacznie młodszych pokoleń Polaków, czyli przede wszystkim przy pomocy smartfonów i tabletów, lecz w sposób tradycyjny, w bezpośrednim kontakcie z prawdziwą, drukowaną książką, którą po lekturze można ustawić na półce, by cieszyła wzrok swą obecnością w domowym zaciszu. Niebywałą przyjemność daje mi wertowanie stron w poszukiwaniu interesującego fragmentu tekstu, wsłuchiwanie się w szelest przewracanych kartek; zwracam też uwagę na fakturę papieru, jego grubość, a nawet kolor. Lubię czuć specyficzny zapach farby drukarskiej nad świeżo opublikowaną książką; radość sprawia mi kontemplowanie starannej szaty graficznej. Dotyczy to zwłaszcza albumów poświęconych sztuce lub też wydawnictw o charakterze bibliofilskim, wysmakowanych w każdym szczególe i detalu.

Publikacja, którą tym razem pragnę polecić, to tom esejów Jana Władysława Wosia Wystawy. Nie jest ona specjalnie efektowna pod względem graficznym. To nieduża książka, łatwa do utrzymania w dłoni lub schowania w kieszeni marynarki, wyjątkowo skromna wizualnie, pozbawiona całkowicie materiału ilustracyjnego (z wyjątkiem reprodukcji przejmującego obrazu El Greca Św. Sebastian na okładce), niemniej jednak bez wątpienia zasługuje na chwilę refleksji zarówno przez wzgląd na osobę autora, jak i jego interesujące przemyślenia.

Jan Władysław Woś, urodzony w Warszawie w 1939 roku, od 1967 roku mieszka na stałe we Włoszech. Ukończył studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim, a następnie we Włoszech, Belgii i Niemczech. To profesor uniwersytetów w Pizie, Heidelbergu, Trydencie i Wenecji, historyk, pisarz i eseista, wydawca źródeł do historii Polski oraz do dziejów Kościoła, badacz stosunków polsko-włoskich, a także ceniony bibliofil i kolekcjoner. Jest autorem licznych prac naukowych w językach obcych, wydawanych głównie we Włoszech, które stały się jego drugą ojczyzną (od 1987 posiada obywatelstwo tego kraju). Czytelnikom polskim znany jest dotychczas przede wszystkim z dwóch książek: Ze wspomnień ucznia Liceum Kołłątaja w Warszawie (1954-1958) (PIW, Warszawa 2011) oraz zawierającego dwa teksty autobiograficzne zbioru Sympozjum w Cassino i inne opowiadania (Wydawnictwo Test, Lublin 2012). Ale kto wie, czy nazwisko Jana Władysława Wosia nie jest bliskie wielu Polakom głównie dzięki lekturze jego pozbawionych tytułów felietonów, publikowanych jako „Korespondencje” z Rzymu, Londynu, Nowego Jorku czy Florencji, które chętnie zamieszczały na swoich łamach zarówno wrocławska „Odra”, warszawska „Twórczość”, jak i lubelski „Akcent”, a także londyńska „Gazeta Niedzielna” czy „Rocznik Polskiego Towarzystwa Naukowego na Obczyźnie”.

Wszechstronne wykształcenie Jana Władysława Wosia – typowego humanisty o bardzo szerokim spektrum zainteresowań, zarówno tych stricte badawczych, jak i wynikających z jego ogromnej wiedzy, kultury i wrażliwości zwłaszcza na kwestie związane ze sztuką (głównie malarstwem) czy szczególnie mu bliskim kolekcjonerstwem i bibliofilstwem – uczyniło z niego świetnego obserwatora, a także trafnego komentatora najciekawszych wydarzeń, jakie miały miejsce przede wszystkim w życiu kulturalnym Italii, ale przecież nie tylko tam. Nieustająca potrzeba pogłębiania zdobytej wiedzy, natura podróżnika i ciekawość reportera powodowały, że Jan Władysław Woś starał się być wszędzie, gdzie pokazywano coś ciekawego. W efekcie spod jego pióra wyszło wiele niezbyt obszernych, liczących zaledwie kilka stron esejów o charakterze syntetycznym, z których aż czterdzieści cztery, staranie dobrane i zestawione, złożyły się na zawartość książki Wystawy. Autor opublikował je w pierwotnej formie, a więc przed obróbką redakcyjną, jakiej były poddawane podczas przygotowywania do druku we wspomnianych wcześniej czasopismach, przywracając im również oryginalną objętość. Poprawił także zauważone niedociągnięcia i błędy oraz zaopatrzył w tytuły, adekwatne do ich treści.

Tematyka poszczególnych esejów jest bardzo różnorodna, jednak zdecydowana większość z nich dotyczy wystaw malarskich. Jan Władysław Woś pisze z wyczuciem i dużą znajomością tematu, i to nie tylko o – chyba najbliższych mu duchowo i pod względem formy dzieł – najwybitniejszych twórcach nowożytnych (zwłaszcza renesansowych i barokowych), takich jak Leonardo da Vinci, Lorenzo Lotto, Pieter Breugel (starszy), Jacopo Tintoretto, Dominikos Theotokopulos (El Greco) czy Jan Vermeer van Delft, ale również – chociaż w mniejszym stopniu – o najważniejszych artystach funkcjonujących z powodzeniem od XVIII do początków XX wieku, a więc już w epoce nowoczesnej (w tym w dobie klasycyzmu, romantyzmu czy modernizmu), na czele z Antonio Canalem zwanym Canaletto, Franciskiem Goyą, Paulem Gauguinem i Amedeem Modiglianim. Autor zwrócił również uwagę na twórców jego zdaniem nie mniej znakomitych, lecz niesłusznie zapomnianych, jak np. Gustave Caillebotte, francuski malarz z czasów belle époque, znany w Polsce jedynie nielicznej grupie historyków sztuki. Wosia interesowały zarówno „klasyczne” wystawy monograficzne poświęcone poszczególnym artystom, które przygotowywane były nawet przez dziesięć lat, a gromadziły eksponaty ze wszystkich możliwych muzeów i kolekcji europejskich oraz z USA, jak i okolicznościowe ekspozycje problemowe, niemające jednak z malarstwem nic wspólnego, organizowane – jak czytamy w Nocie od Autoraz okazji wielkich rocznic przypominających wybitnych przedstawicieli kultury europejskiej, jak np. dwutysięcznej rocznicy urodzin pisarza i filozofa Seneki, siedemsetnej rocznicy urodzin Giovanniego Boccaccia, pięćsetlecia wydania „Księcia” Machiavellego czy dwóchsetlecia urodzin Winckelmanna (s. 5). Ze względu na odbyte przez Jana Władysława Wosia studia specjalistyczne, w książce nie zabrakło również tekstów dotyczących wystaw kodeksów rękopiśmiennych, rzadkich książek i unikatowych archiwaliów, które można oglądać tylko w wyjątkowych sytuacjach, a które interesują badacza w szczególny sposób.

Nic więc dziwnego, że książkę Wystawy otwiera esej o znakomitym typografie i bibliofilu polskim Samuelu Fryderyku Tyszkiewiczu (1889-1954), działającym zawodowo na terenie Italii, we Florencji. Z eseju – napisanego z okazji wystawy zorganizowanej w Bibliotece Miejskiej w Weronie z okazji pięćdziesiątej rocznicy śmierci Tyszkiewicza, w 2004 roku, a poświęconej prezentacji druków, które wyszły z jego oficyny w latach 1928-1954 – czytelnik dowiaduje się o wielu mało znanych faktach i wydarzeniach, przedstawionych przez autora w ciekawy, zachęcający do dalszej lektury sposób1. I tak, wszyscy zainteresowani tematem mogą przeczytać nie tylko o ciekawej i burzliwej historii oficyny, której Tyszkiewicz nigdy nie traktował jako maszynki do zarabiania pieniędzy, ponad zysk przedkładał bowiem przede wszystkim wysoką – bibliofilską – jakość edytorską publikowanych książek (głównie tomów poezji), ale także o swoistych smaczkach wydawniczych, dzisiaj już niemal zupełnie zapomnianych, spotykanych sporadycznie, tylko w publikacjach tworzonych przez najbardziej zagorzałych miłośników pięknego druku. Mam tu na myśli m.in. kolofon, ważny element druków Tyszkiewicza, znajdujący się – jak pisze Jan Władysław Woś – na osobnej stronie na końcu każdej książki, stanowiący swego rodzaju metrykę publikacji i zawierający szczegółowe informacje o: wielkości nakładu, ilości egzemplarzy numerowanych liczbami rzymskimi i arabskimi, typie czcionek użytych do druku, rodzaju papieru, a także nazwiska ewentualnych współpracowników. Niekiedy kolofon zawiera również informacje dotyczące okoliczności powstania książki oraz datę zakończenia druku, którą bardzo często określano przy pomocy kalendarza liturgicznego Kościoła katolickiego (s. 10).

Autor pisze również o faktach nieznanych ogółowi polskiego społeczeństwa, w tym o tym, że kilka dni po śmierci Tyszkiewicza pojawiło się w jego florenckim domu niespodziewanie dwóch pracowników ambasady PRL w Rzymie (zapewne pracowników SB), którzy wykorzystując trudną sytuację materialną żony zmarłego wydawcy, Wiktorii Lenzi, zaproponowali jej natychmiastowy zakup całej korespondencji znajdującej się w archiwum oficyny. Bez wątpienia był to łakomy kąsek dla służb specjalnych PRL, ponieważ Tyszkiewicz utrzymywał regularne stosunki epistolarne z przedstawicielami wielu środowisk emigracyjnych. Mimo protestów ze strony Eleny, starszej siostry Wiktorii Lenzi, transakcja niestety doszła do skutku. Co dalej stało się z listami, które wypełniły zawartość aż 14 pak, nie wiadomo. Przetrzebione w ten sposób archiwum, będące jednak w dalszym ciągu kopalnią wiedzy na wiele tematów, po śmierci żony Tyszkiewicza nabył od rodziny zmarłej florencki antykwariat Gozzini, skąd z kolei zostało wykupione w lutym 1988 roku przez Jana Władysława Wosia. Autor zamierzał skatalogować je i opracować naukowo, ale – z braku czasu – dopiero po przejściu na emeryturę. A ponieważ został emerytem kilkanaście lat temu (w 2008 roku), znając jego niebywałą aktywność naukowo-badawczą i rzadko spotykaną pracowitość, mamy prawo przypuszczać, że prace w tej materii są już bardzo zaawansowane.

Aż dwa eseje Jan Władysław Woś poświęcił Janowi Vermeerowi van Delft (1632-1675), genialnemu malarzowi holenderskiemu. Ten niezwykły artysta namalował przez całe życie zaledwie około pięćdziesięciu niedużych obrazów, z których do naszych czasów zachowało się niecałe czterdzieści, przy czym jedynie dwadzieścia jeden sygnowanych, a tym samym uznawanych przez badaczy za autentyczne dzieła mistrza ciszy, skupienia i światła. Polski badacz przywołuje najciekawsze fakty z życia Vermeera, który starał się funkcjonować z powodzeniem na rynku artystycznym i utrzymać liczną rodzinę (miał piętnaścioro dzieci), jednak dochowywanie wierności własnej koncepcji malarstwa sprawiało, że malował bardzo wolno (z reguły jeden, dwa obrazy rocznie), przez co cały czas borykał się z problemami finansowymi. Uwagi Jana Władysława Wosia są bardzo trafne, świadczą, że rozumie on i czuje twórczość artysty, o którym pisze jak o najbliższym przyjacielu, podkreślając, na czym polega fenomen jego malarstwa. Od pierwszego spotkania z twórczością Vermeera, które nastąpiło, gdy Woś miał zaledwie 17 lat, po wiek dojrzały, kiedy to uzyskał możliwość oglądania dużych, przekrojowych wystaw artysty i zajął się studiowaniem coraz obfitszej literatury jemu poświęconej, polski badacz jest niderlandzkim malarzem niezmiennie zauroczony. W prowadzonym przez Wosia od lat dzienniku nazwisko Vermeera pojawia się wiele razy.

Swoją fascynację Holendrem autor Wystaw przekazuje z pasją, podkreślając fakty i kwestie jego zdaniem ważne i ciekawe, chociaż nie zawsze znane. I tak, dowiadujemy się, że po blisko dwustu latach zapomnienia Vermeera odkrył i przypomniał francuski krytyk i historyk sztuki Étienne Joseph Théophile Thoré, znany bardziej pod pseudonimem William Bürger. Ze względu na rosnące uznanie krytyków sztuki i badaczy w miarę upływu czasu obrazy artysty stały się towarem niezwykle chodliwym, poszukiwanym, a także prowokującym do „produkowania” falsyfikatów. Jedno z najciekawszych płócien – Alegoria malarstwa – zachwycało Adolfa Hitlera, który zakupił je w 1940 roku od spadkobierców hrabiego Johanna Rudolfa Czernina za ponad półtora miliona marek z myślą o umieszczeniu w planowanym przez siebie Führer Museum w Linzu. Obrazy Vermeera pragnął również posiadać Hermann Göring, wielki znawca i miłośnik sztuki. Człowiek numer dwa w nazistowskich Niemczech rzeczywiście stał się właścicielem płótna Vermeera Chrystus i jawnogrzesznica, dużej kompozycji nieznanej wcześniej najwybitniejszym specjalistom, a teraz bez wahania okrzykniętej przez nich dziełem holenderskiego mistrza – tyle że po zakończeniu II wojny światowej okazało się, iż jest to falsyfikat, znakomicie namalowany przez genialnego fałszerza Hansa van Meegerena, holenderskiego malarza, który będąc niedoceniany przez krytyków, postanowił z nich zakpić i wyspecjalizował się w tworzeniu obrazów w typie swego wielkiego rodaka z XVII wieku.

O tym wszystkim, a także o wielu innych ciekawych faktach dowiaduje się czytelnik z książki Jana Władysława Wosia, która nie nuży nadmiarem suchej faktografii, lecz – napisana żywym, prawdziwie literackim językiem – raczej zachęca do dalszych studiów. Ze względu na niewielką objętość poszczególnych esejów (pierwotnie – korespondencji) autor rzecz jasna nie wyczerpuje kwestii, o których pisze. Ale robi to na tyle interesująco, że niejeden czytelnik chętnie sięgnie po literaturę przedmiotu, aby pogłębić swoją wiedzę na dany temat. To samo dotyczy materiału ilustracyjnego, którego książka Jana Władysława Wosia jest – niewątpliwie z ograniczeń ekonomicznych – pozbawiona. Ale sposób, w jaki eseista mówi o obrazach – mimo że nie są to pełne ani klasyczne opisy ich formy i treści – pozwala wrażliwemu odbiorcy odczuwać te same emocje i fascynacje, jakie były udziałem autora. Sądzę zresztą, że Jan Władysław Woś liczył, iż w dobie powszechnego dostępu do internetu każdy zainteresowany tym lub innym obrazem, o którym mowa w książce, bez trudu znajdzie jego znakomitą reprodukcję na oficjalnych stronach poszczególnych muzeów i galerii.

W krótkim, zaledwie kilkustronicowym omówieniu tej wartościowej książki nie sposób odnieść się do wszystkich zamieszczonych w niej – czterdziestu czterech – esejów. Niemniej na koniec chciałbym zwrócić uwagę czytelników na trzy teksty, których lektura sprawiła mi ogromną przyjemność.

Pierwszy z nich został poświęcony wystawie obrazów wybitnego wedutysty weneckiego Antonia Canala zwanego Canaletto (1697-1768) i jego europejskim (głównie włoskim) konkurentom. Nazwisko Canaletto jest z całą pewnością dobrze znane wielu Polakom, którzy słusznie kojarzą je z autorem cyklu 26. pięknych wedut Warszawy, namalowanych na zamówienie króla Stanisława Augusta Poniatowskiego specjalnie do wnętrz zamku królewskiego. Ale Canaletto, o którym pisze Jan Władysław Woś, nie jest tym samym, który malował widoki naszej stolicy. To jego wuj, znany i ceniony w swej ojczyźnie, we Francji, Anglii i Stanach Zjednoczonych, podczas gdy „nasz” Canaletto to w rzeczywistości Bernardo Bellotto (1721-1780), popularny dla odmiany w Niemczech, Austrii i Polsce. Wszystkie te zawiłości i nieporozumienia Jan Władysław Woś wyjaśnia z łatwością i z korzyścią dla czytelnika, słusznie podkreślając zarazem, że malarsko Bernardo Bellotto był znacznie ciekawszy (dojrzalszy) od swego wielkiego wuja. O ile bowiem ten drugi malował wyłącznie czyste weduty, o tyle jego siostrzeniec swoje dzieła uzupełniał bardzo interesującym sztafażem (tj. sceną rodzajową na pierwszym planie).

Kolejnym szczególnie wartym uwagi tekstem jest według mnie szkic o Paulu Gauguinie (1848-1903), francuskim malarzu symboliście, a także rzeźbiarzu, pisarzu, artyście lekceważącym obowiązujące normy moralne, dziennikarzu zainteresowanym problemami społecznymi, twórcy własnej legendy, którą świadomie podtrzymywał przez całe życie. I w tym przypadku z eseju dowiadujemy się również o sprawach mniej znanych, można by rzec – wstydliwych. Tuż po śmierci Gauguina na wyspie Hiya Oa na Markizach biskup Martin, zanim wydał pozwolenie na bezimienne pogrzebanie ciała artysty na cmentarzu misji, osobiście dopilnował, żeby obrazy, które uznał za bluźniercze lub nieprzyzwoite, zostały zniszczone. Nie wiemy, ani jakie to były płótna, ani ile ich było. Nikt tego nie zanotował. Miejscowej ludności takie sprawy nie obchodziły. Władze kościelne natomiast nie były zainteresowane upamiętnieniem dzieła zniszczenia. Miejsce pochówku artysty zostało dość szybko zapomniane. 20 lat po śmierci grób odnaleziono i położono na nim prostą tablicę z napisem „Paul Gauguin 1903” (s. 68). O dziwo, świetnie zorientowany w temacie autor, piszący o Gauguinie z wyczuwalną pasją, nie wspomina w ogóle jednego z jego najzdolniejszych uczniów, a zarazem przyjaciela – wybitnego polskiego malarza Władysława Ślewińskiego.

Trop polski pojawia się natomiast w kolejnym eseju, którego tematem jest wystawa 100 obrazów (głównie skandalizujących aktów kobiecych) Amedea Modiglianiego (1884-1920), włoskiego malarza i rzeźbiarza, urodzonego w Livorno w rodzinie Żydów sefardyjskich, otwarta po latach przygotowań w londyńskiej Tate Modern. Modigliani to przede wszystkim autor charakterystycznych portretów i aktów, wielka indywidualność w środowisku paryskiej bohemy przełomu XIX i XX wieku, a zarazem postać tragiczna, pełna sprzeczności – gruźlik, alkoholik, narkoman, często wpadający w depresję. Wyprowadzał go z niej, pomagał jak mógł i wspierał finansowo, kupując jego obrazy, Leopold Zborowski, polski marszand i poeta, urodzony w Zaleszczykach, także w rodzinie żydowskiej.

W gruncie rzeczy każdy z czterdziestu czterech esejów Jana Władysława Wosia zamieszczonych w jego książce to duchowa uczta dla czytelnika, który dzięki inteligencji, wrażliwości i ogromnej erudycji autora ma okazję zagłębić się w świat wielkiej sztuki, poznać najciekawszych artystów tworzących na przestrzeni wielu stuleci, a tym samym powiększyć w znaczący i cenny sposób własne musée l’imagination.

1 Por. J.W. Woś: Gdy wydawca jest artystą. Samuel Fryderyk Tyszkiewicz (1889–1954) i jego oficyna wydawnicza. „Akcent” 2006, nr 2, ss. 100-108.


Jan Władysław Woś: Wystawy. Norbertinum, Lublin 2020, ss. 279 + 1 nlb.