Światłocienie religijności Gustawa Herlinga-Grudzińskiego
(…)
Ciemny, cierpki, ciężarem jakimś przygnieciony – właściwie przy każdej rozmowie o Herlingu-Grudzińskim słyszałem podobne epitety; ciekawe, że każdy zaraz dodawał – jakby szybko się z przyłapania na tym pierwszym określeniu usprawiedliwiając – ale prawy, jak skała jednolity, tak-tak, nie-nie. Światła tam jednak mało, nieprawdaż? Ciemna miłość, tytuł poświęconej Herlingowi monograficznej książki Włodzimierza Boleckiego, to z chrześcijańskiego punktu widzenia oksymoron i właśnie dlatego jest symptomatyczny, ukazując metaforycznie, a jednak precyzyjnie, tajemnicę tego pisarstwa. Mistycy przywołują „noc ciemną” jako konieczny warunek duchowego rozwoju, w efekcie czego dociera się do światła – nie mówią jednak, jak długo należy czekać. A gdyby pobłądzić w tej nocy i gdyby pomimo czterdziestoletniego pieszczenia oczu obrazem słonecznej, najpiękniejszej w Europie nadmorskiej zatoki trzeba było nieść w sobie tę ciemność, cierpkość i ciężar niczym biblijny oścień? Jak klątwę, na którą nie pomagają żadne zaklęcia.
Od głośnego entrée w roku 1951 (dla polskich czytelników dwa lata później) aż do iście bułhakowowskiej demaskacji w Jercewie, stanowiącym już wtedy muzeum Gułagu, a więc przez z górą cztery dekady, zawsze było tak (tak miało pozostać?), jak podaje Bolecki: Urodził się 20 maja 1919 roku w Kielcach jako syn Józefa i Doroty z Bryczkowskich. Tu 27 czerwca 1929 roku, po zdaniu egzaminu, został przyjęty do Gimnazjum Męskiego im. Mikołaja Reja – rok później na patrona szkoły wybrano Stefana Żeromskiego. Gdy inny biograf nadmienił, że pisarz urodził się w rodzinie żydowskiej, Herling zareagował gniewem i na przyjaźni redaktora z autorem położył się cień; twórca Innego świata nie życzył sobie na ten temat żadnych pytań i całą winą za ów redaktorski „lapsus” obarczył badacza swojej twórczości: Nie chcę żadnych Twoich wyjaśnień, tłumaczeń, usprawiedliwień. Tym biograficznym wtrąceniem coś bowiem zostało naruszone w konsekwentnie wypracowanym obrazie o zawsze urwanym początku, gdzie nie zostawiono nawet odrobiny miejsca na dzieciństwo. O całym okresie przedmaturalnym (na świadectwie dojrzałości Herlinga-Grudzińskiego, wydobytym z kieleckiego archiwum dopiero w latach 90., widnieje jeszcze „wyznanie mojżeszowe”) można znaleźć w twórczości pisarza tylko nieliczne wzmianki, jakby świadomie sprowadzone do enigmatycznych symboli: Nasz dom był pogrążony w ciemnościach, odcięty od świata, za stawem i za rzeką szczekały psy. Chętnie za to Grudzieński opowiadał o studiach polonistycznych, konspiracji, aresztowaniu przez NKWD, Jercewie i Monte Cassino. A potem od razu: paryska „Kultura”, emigracyjna bieda w Londynie i Monachium, a niebawem już Neapol – bezpieczna przystań, ośrodek kultu św. Januarego, z upłynniającą się raz do roku krwią patrona miasta, w czym także polski pisarz widział dla siebie znak nadziei, jakby już całkiem stał się neapolitańczykiem.
Tak więc mijały lata, w końcu dziesięciolecia, a on trwał w światło-cieniu; ustawiony frontem do widza całym sobą zasłaniał lampę, przez co wydawał się mroczny, a światło zza jego pleców rzucało cień na wszystko, co tak usilnie starał się rozjaśnić. To obłożenie sekwestrem źródeł swojego życia skazywało go na przedziwne figury intelektualne; będąc de nomine Żydem, zanurzał się w malarstwie z adoracją typową dla konwertyty. Jakby łamiąc starotestamentalny zakaz, chciał stworzyć siebie na przekór przodkom, zaprzeczającym boskości tego Chrystusa, którego prawdziwej twarzy on szukał razem z włoskimi i hiszpańskimi pittori. W pięknym tekście poświęconym Jusepe Riberze, stapiając się z hiszpańskim artystą (takie mieszanki stały się jego specjalnością), wrośniętym w Neapol jak on (kiedy pyta, czy malarz „lubił miejsce narodzenia swojej żony i dzieci”, od razu wiemy, że to pisarz samego siebie o to zapytuje), użył autora Komunii apostołów do wypracowania rozwiązania problemu de facto religijnego. Zwierzył się czytelnikowi, że malarstwo niosło go tam, gdzie nie sięgały modlitwy, w których siła nawyku tak często go drażniła. Modlitwą, prawdziwym pochodem ku rejonom niewidzialnym dla wzroku utkwionego w samej tylko rzeczywistości, była sztuka. A ta przecież nie zawsze potrafiła zaspokoić jego potrzeby, jak zdarzyło się we florenckim San Miniato, gdzie stanął przed Chrystusem razem z modlącymi się chłopcami w komżach: Przez krótką chwilę czułem, że otworzy się we mnie zasypane źródło, próbowałem się skupić, a nawet modlić. Nic. Wyszedłem z bazyliki jak ślepiec, który dotknął czegoś dłońmi i już, już miał się domyślić kształtu, gdy nagle wszystko stało się gładkie, płaskie i bezkształtne.
(…)