Łukasz Marcińczak. Światłocienie religijności Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, cz. II

Spis treści numeru 4/2021

Światłocienie religijności Gustawa Herlinga-Grudzińskiego

Część II

(…)

Skłonności apokaliptyczne Herlinga są niewątpliwe, lecz jego – zawsze uderzająca – delectatio morosa, upodobanie do cienia, musi niepokoić. W swej osobistej „apokaliptyce” dochodzi on zawsze do momentu gniewu Bożego, zatrzymując się na kolokwialnym rozumieniu terminu „apokaliptyczny”, rozmienianym na drobne przez rozmaite dykcjonarze – jakby rzeczywiście dusza pisarza odbierała świat jako: przeraźliwy, przerażający, zatrważający, straszliwy, złowrogi… A może w słowach św. Jana: A gdy się skończy tysiąc lat, z więzienia swego szatan zostaje zwolniony, Herling dopatruje się jakiegoś swoistego paktu Stwórcy z szatanem? Dałoby się we wszystkich jego tekstach literackich odnaleźć pytanie – wprost nie stawia go tam nigdy – dlaczego Bóg dopuszcza zło i czy tym samym sankcjonuje jego osobną tożsamość, jego byt? Ten mądry pisarz musi przecież doskonale wiedzieć, że istotą Janowej Apokalipsy jest odnowienie, ostateczne obmycie świata z wszelkiego zła, przezwyciężenie istniejącego w nim odwiecznie rozłamu i zaleczenie jego pęknięć, a Herling jako człowiek wydaje się właśnie pęknięty i rozdwojony. Doprawdy nie sposób nie zauważyć, że kontrapunktem tego kluczowego dla chrześcijaństwa tekstu są słowa wypowiadane przez Chrystusa: „Oto wszystko czynię nowe”. Wszakże nie możemy mieć wątpliwości, że Herling pragnie obmycia świata! Pytanie, dlaczego na razie piętrzy trudności przed Tym, którego przyjścia musi przecież wyczekiwać – i jako chrześcijanin, i jako Żyd. A może on podświadomie odwołuje się do chasydzkiej teorii stworzenia, zgodnie z którą Bóg wstrzymuje oddech, cofa się, umniejsza, aby zrobić światu miejsce. Czy Herling niejako powtarza boski gest, robiąc dla Boga miejsce w swojej literaturze: im więcej Zła, tym – paradoksalnie – więcej miejsca dla Chrystusa?

Pouczająca będzie w tym miejscu wyliczanka Ewy Bieńkowskiej – skrzętnie zebrane sukcesy Diabła, które Herling przypisał mu w utworach z ostatnich lat życia: Każe egzorcyście zgwałcić egzorcyzmowaną, doprowadza starego profesora do zabicia kochanej siostry podczas operacji, każe kazirodczemu bratu zabić ukochaną i przechwalać się tym po śmierci, nawet gdy staje się już dostojnym opatem, wciska się w Barabasza, czatuje na niewinne dziecko w rozpadlinie skalnej, popycha londyńskich chuliganów do torturowania i zadźgania kata na emeryturze, podpala Kaplicę Sykstyńską…1 Czy na tym „robieniu miejsca” Chrystusowi polegał ten „manicheizm”, zawsze przez Herlinga podkreślany? Jeszcze na rok przed śmiercią nieco krotochwilnie sam siebie ochrzcił „pisarzem zła”. Bieńkowska zauważyła, że w tym samym czasie w wywiadzie określił się jako „pisarz szczęśliwy”. Dostrzegła w tym smutny paradoks: Herling jest „szczęśliwym pisarzem zła”. Zło złączone ze szczęściem, miłość spleciona z ciemnością, wiara sczepiona z niemożnością wiary – gdzie jest granica tajemnic tego pisarza?

Katedra w Orvieto wiąże się z najintymniejszym wyznaniem Herlinga-Grudzińskiego. A przecież zajmuję się religijnością pisarza, o której właściwie niczego nam nie powiedział. Zdawkowe wtrącenia mogą uchodzić za zupełnie konwencjonalne – nawet jeśli bywają szczere i żarliwe – jak to dziennikowe z 26 września 1997 roku na wieść o zawaleniu się sklepień w asyskim kościele św. Franciszka: Z psychicznego tężca wytrąca trochę bezgłośna modlitwa. Dozwól, Boże, bym raz jeszcze mógł cały dzień chodzić po zaleczonej Bazylice w Asyżu. Uderzające, że w podobnym kontekście (nazwijmy go próbą nawiązania kontaktu z Bogiem) modlitwa Herlinga znowu, jak ta w Orvieto, pozostaje „bezgłośna”. Czy ze względu na tę niezdolność słów chce on „zrównoważyć” diabła, któremu się uważnie przypatrzył, i którego przede wszystkim docenił – osobą Chrystusa, któremu wciąż przypatruje się taksującym spojrzeniem: jak znosi ból Ten, który tak wiele żąda, a jednocześnie obiecuje człowiekowi? Herling, milczący wobec Boga, i milczący Bóg Herlinga zdają się jednym i tym samym, bo nie trzeba być teologiem, aby wiedzieć, że wiara jest z mówienia i słuchania, a nie z patrzenia, jak pisarz nas przekonuje. Właśnie dlatego spośród niewielu uczynionych przezeń wyznań za najsmutniejsze może uchodzić to: Bardzo często przyglądam się, jak w tej pięknej kaplicy Santa Chiara ludzie się modlą.

Badacz Herlingowego dzieła Włodzimierz Bolecki zwrócił uwagę na niepokojące zjawisko ujawnione w przywołanym już tutaj Don Ildebrando – opowiadaniu o diable, które było przedmiotem dumy Herlinga, ponieważ po raz pierwszy ośmielił się on tam opisać zjawiska niewytłumaczalne (przechodzimy przez życie z jednym okiem nadmiernie aż wyostrzonym, a drugim ślepym, zaciągniętym bielmem). Jak zauważył Bolecki, to jedyny utwór Herlinga „niezrównoważony” – by już trzymać się tego fizykalnego sformułowania – „perspektywą chrystologiczną”. Naciskany przez badacza pisarz stwierdzi bez ogródek, że tym razem zabrakło miejsca, by osobę diabła zrównoważyć osobą Chrystusa. A przyciśnięty jeszcze bardziej, przyzna rację interlokutorowi, że finałem tego opowiadania jest wizja powszechnej zagłady, niczym niezrównoważona. Sam tę sytuację ontologiczną tak skomentuje: Nie ma znaku Boga, jest natomiast Książę Ciemności i [Herling bierze to określenie od Bułhakowa – przyp. Ł.M.] Mistrz Cierpienia. A przecież to są – począwszy od pierwszych opowiadań, a skończywszy na ostatnich – jak gdyby dwa bieguny, pomiędzy którymi Herling porusza się w swoich literackich solilokwiach, jakby dwie szalki wagi, na które ciągle spogląda. W Don Ildebrando pisarz bodaj jedyny raz, chcąc nie chcąc, demonstruje nikłość swoich nadziei w zwycięstwo Dobra.

Dla Herlinga chrześcijaństwo ze swoją „perspektywą chrystologiczną” stanowi panaceum na coś immanentnego, co go dotyka, łapie za gardło, tak jak wtedy, gdy COŚ kazało mu wyskoczyć z okna (Miałem uczucie, że przyciąga mnie ssąca przepaść pod oknem). Dopiero ból w dłoniach desperacko zaciśniętych na klamkach żaluzji uświadomił mu, że oparł się pokusie, tak jak, trzymając się nadziei, wytrzymał w łagrze. Milczący Chrystus stanowi dlań figurę, którą posługuje się jako symbolem stawiania oporu napierającemu Złu, ryczącemu niczym Bestia z Apokalipsy. Jakby to ono zdawało się bardziej rzeczywiste, a „zapory” były czymś stale tymczasowym. Czy to nie jest odwrócenie myślenia chrześcijańskiego, zgodnie z którym tylko Dobro jest realne, a Zło zawsze jakoś fantasmagoryczne?

(…)

1 E. Bieńkowska: Pisarz i los. O twórczości Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Warszawa 2002, s. 64.

Całość w wydaniu papierowym „Akcentu”.