Paweł Huelle. Talita

Talita

Spis treści numeru 2/2020

Adamowi Kamińskiemu

Gdyby nie pusta noc przed pogrzebem, pewnie by go odesłała, częstując czymkolwiek na drogę. Ale pusta noc ma swoje prawa.

Maryjka wyjmując z piekarnika aż cztery blachy z kuchą – żałobników miało być wielu – spojrzała przez okno. Przez mostek na Rudance szedł wolno, z lekka pochylony do przodu, w burym habicie przepasanym sznurkiem mnich. Jak z dawnych obrazków. Kostur miał dość długi. Na plecach parciany worek związany rzemieniem. Była teraz sama w domu i opanowało ją lekkie poirytowanie, roboty huk, a tu nagle niespodziewany gość, tak czy siak poświęci mu parę minut. Z drugiej strony paliła ją ciekawość. Żebrzący? Wędrowny? Takich już nie ma. Skąd się wziął?

Wyszła do niego, żeby nie pukał do drzwi. Stanął przy starej studni. Używana już była tylko przy awarii prądu, gdy siadała pompa. Kołowrót, łańcuch, wiadro i drewniany dekiel znajdowały się w najlepszym porządku.

Pierwsze, co ją zdumiało, to jego oczy. Orzechowej barwy. O łagodnym, ale pewnym spojrzeniu. Z lekka pofalowane, długie do ramion włosy. Jakby jakiś hipis wyłonił się z przeszłości. Z zapuszczoną brodą. No i sandały w  opłakanym stanie na nagich stopach – nie na październikowe przymrozki.

– Ojciec czegoś potrzebuje? – zapytała niezbyt pewnie.

– Chciałbym się napić wody.

– To proszę do środka.

– Można tej ze studni?

– Jest taka sama jak w domu – wskazała na kołowrót – jedno źródło.

– A można ze studni?

– Proszę. Przyniosę kubek. Przecież nie będzie ojciec pił z wiadra.

– Poradzę sobie.

– Dobrze. Ja muszę do domu, pilną mam robotę.

– Oczywiście.

– Jak ojciec będzie czegoś jeszcze chciał, proszę wejść bez pukania. Tutaj nie zakluczamy drzwi jak do tej pory.

Sama zdziwiła się swoimi słowami. Jednak było to zaproszenie, a on nie wyglądał na prawdziwego mnicha. Chyba że w miastach byli jacyś nowi, ale nie miała w tym rozeznania. Kręcąc się po kuchni widziała, jak spuszcza wiadro. Powoli i ostrożnie. Tak samo wolno wciągał je na górę. Podniósł je i pił długo. Potem postawił na krawędzi dekla, nabrał wody w dłonie i przemył twarz. Resztką chlusnął na trawę. Zasunął pokrywę, podciągnął poluzowany łańcuch i po chwili wszedł do kuchni.

– Chcę podziękować.

– Bardzo proszę. Może kawałek kuchy? Prosto z piekarnika, jeszcze ciepła, no ale niektórzy lubią właśnie tak. Ojciec też?

Nie pytając więcej, podała mu kawałek na talerzyku i podsunęła taboret. Jadł powoli, małymi kęsami.

– Mamy tu dzisiaj pustą noc. A ojciec to z jakiego jest zgromadzenia?

– Nie jestem zakonnikiem. Ani księdzem. Proszę mi mówić Michał. Po imieniu.

Powinna się tym zaniepokoić, ale o dziwo nie czuła nic takiego.

– Pielgrzymuję.

– Do Częstochowy?

– Do miejsca, które mi wyznaczył ojciec.

Widząc jej zdziwienie, wyjaśnił rzeczowo: – Taki mam warunek odpuszczenia grzechów.

– Ojca grzechów? – Jakoś nie mogła się inaczej do niego zwracać.

– Nie tylko moich. Wędrując, modlę się za wszystkich. Mój ojciec duchowy, pewien prawdziwy mnich trapista, tak rozstrzygnął. A ten strój – wyjaśnił – to żeby mi nie było za łatwo. Już dwa tygodnie idę.

– I jak to jest?

– Zwyczajnie i niezwyczajnie. Gdybym był w adidasach i kurtce, byłoby inaczej. Ale zasada jest żelazna: za wszystko, co otrzymam, nawet bardzo niewiele, mam odpracować. Nie słowem modlitwy – tę odmawiam w marszu – ale, no tak – realnie. Wczoraj zmieniałem koła w samochodowym warsztacie. Przedwczoraj grabiłem ogród. Kiedy indziej naprawiałem oświetlenie w garażu. Wywoziłem gruz taczkami. No, różne rzeczy.

– Skoro ojciec ma gdzieś dojść, w ten sposób nieprędko to się stanie.

– Czas nie jest celem.

Było w jego tonie coś stanowczego, choć mówił łagodnie. – Może jest filozofem – pomyślała – bo na pewno nie przypomina mędrków z telewizji.

– Proszę powiedzieć, co mam wykonać. Zrobię i pójdę dalej.

– A jak nic? Łyk wody i kawałek kuchy to niewiele.

Uśmiechnął się.

– Czasami to dużo. Powiedzmy, że właśnie teraz bardzo dużo.

– Mówiłam już – dzisiaj mamy pustą noc. Będzie wielu ludzi, spore zamieszanie. Już niedługo. Nie mam nic dla ojca do roboty.

– To pójdę do drewutni. Nie palicie węglem. Piec pewnie jest w piwnicy. Widzę grzejniki z termostatem, no proszę.

– Dobrze – powiedziała Maryjka – jak ojciec chce. Palimy drzewnym groszkiem, ale jak zatnie się maszyna podająca, drwa są potrzebne.

Wyszedł i po chwili z drewutni dobiegał mocny, monotonny odgłos uderzeń siekiery. Właściwie natychmiast o nim zapomniała. Stół w dużym pokoju rozsunął wczoraj Franek, ale trzeba było znaleźć większy obrus, położyć trzydzieści kilka talerzyków, serwetek, filiżanek, łyżeczek, widelczyków, no i przygotować małe, te najmniejsze kieliszki do wódki. Na wszelki wypadek, choć czasy, gdy paru członków chóru wyszło nad ranem mocno upojonych, należały do przeszłości. Właściwie wszystko należało do przeszłości. Ileż to było chandryczenia się ze szpitalną kostnicą, żeby ciało zabrać do domu na tę ostatnią noc. Proszenie, zezwolenia, pieczątki. Dawniej śmierć była przy rodzinie, teraz w rękach pogrzebowych firm. No i szpitala. Jakby nie należała już do bliskich. Ale Franek się uparł i koniec. Maryjka podziwiała szwagra. Takie nieszczęście, jedyne dziecko, zupełnie – jak się zdawało – niemożliwy wypadek. A on zachowywał w swojej rozpaczy powściągliwość. Pocieszał Reginę, kiedy zapadała się w milczący niemal szloch. Rzeczowo wydawał polecenia i wszystkie sprawy pogrzebowe włącznie z księdzem i grabarzami wziął tylko na siebie. Prawdziwy mężczyzna. Nigdy nie mówił za dużo, ale nie był ponurakiem. Każdemu zawsze pomocny. Przystojny do zakochania. Regina była szczęściarą. Maryjka zaraz jednak skarciła samą siebie za taką myśl. Jakie to szczęście stracić jedyne dziecko? I to w taki sposób. Jakiś fatalny zbieg okoliczności. Gdyby Bernatka nie wybiegła tamtego popołudnia z domu, gdyby nie napotkała nad brzegiem Rudanki zbłąkanego psiaka, wszystko byłoby inaczej. Wróciłaby z pękami narwanego wrzosu. Regina lubiła układać go w małe bukiety do wazoników i stawiała je po całym domu. A więc to wrzos był winien? Regina, że wysłała Bernatkę samą? Zbłąkany kundel? Nie, musiała odpędzić takie głupie myśli, które prowadzą donikąd. Oczywiście zapomniała o świecach. Tych do mniejszego pokoju, gdzie palić się miały całą noc u wezgłowia trumny. Wysokie i grube jak gromnice. Nie mogła ich znaleźć. Regina wspomniała coś o kredensie, ale tam ich nie było. A tu mieli nadjechać już niebawem. Przeszukała szafki kuchenne, też nic. Zwykłe świeczki przy zarku? Tak nie powinno być. Ale co być powinno? Kto używał dzisiaj tego słowa? Wszyscy mówią – trumna. Kiedy żegnali matkę jeszcze w drewnianej checzy, na miejscu której stał obecny dom, to leżała w zarku, nie trumnie. Choć śpiewy zostały te same, jak różaniec. Poszła na piętro. Nie wiedzieć czemu cztery gromnice spoczywały w sypialnianej bieliźniarce, nad którą wisiała duża fotografia pary młodej. Franek z kwiatem w butonierce, Regina w welonie. Chyba byli szczęśliwi przez te lata. Trzynaście od ślubu. Dwanaście od narodzin Bernatki. Dopiero na dole, ustawiając gromnice i kwiaty, znów usłyszała dźwięki siekiery z drewutni. Powinna była mu powiedzieć, że może porąbać przez kwadrans, dwadzieścia minut, nie dłużej. Czy nie zrozumiał, kiedy mówiła o pustej nocy? Zdenerwowana wybiegła do drewutni, by natychmiast przerwał, ale on jakby czując jej intencje, właśnie odłożył siekierę.

Fragment opowiadania tytułowego z tomu, który ukaże się nakładem Znaku.

Dalszy ciąg w tradycyjnym wydaniu „Akcentu”.