Paweł Kozioł. Dorzuć do mojej prowizji lwa i taczki

Spis treści numeru 4/2020

Dorzuć do mojej prowizji lwa i taczki

Zmiana mojego położenia nie uszła uwagi Pedra, który kręcił się koło mnie jeszcze w czasach, gdy sprzedawałem na ulicy noże, najpierw te tępe, do masła, a potem prawdziwe. A wymawiał to słowo z błyskiem w oku, podobny w tym do wyrafinowanego pisarza, który mnie na ten proceder namówił. Pedro rzecz jasna nigdy o Borgesie nie słyszał, Borges natomiast znał kilku podobnych, więc przepływ opowieści zachodził w jedną stronę. Załatwialiśmy razem jakieś sprawy, z reguły dziwne, pilne i bez znaczenia. On mi naganiał klientów do szachowej kawiarni, ja kilka razy przy jakichś zawiłych i nie do końca legalnych negocjacjach handlowych robiłem za obcokrajowca, który nie znał języka, ale pod koniec rozmowy nagle się odzywał w zupełnie przyzwoitym hiszpańskim. Bo Pedro miał swoją ulubioną teorię, teorię wstydu, według której klient obmawiający jelenia za plecami, kiedy się zorientuje, że jeleń wszystko rozumie, robi się miękki i chętny do ustępstw. Czy to działało? Pedro był święcie przekonany, że tak, bo regularnie zabierał mnie ze sobą.

Długo próbowałem zrozumieć, co to za człowiek. Aż wreszcie do mnie dotarło, że są takie ryby, ślimaki i owady, które wyglądem udają, że są drapieżne albo przynajmniej niesmaczne. Jaszczurki z pozornym okiem na ogonie, muchy osówki, ryby z jasnymi brzuchami, które zlewają się z widzianą od dołu, migoczącą powierzchnią morza. Pedro taki był. Niby drapieżnik, w istocie spec od maskarady, podobny do mnie. Polubił mnie, kiedy pomiędzy jednym a drugim kieliszkiem przyznałem, że tak naprawdę nigdy nie byłem mistrzem Polski, że to sławetne wyzwanie po turnieju w Juracie, którym zdobywca tytułu niespodziewanie zaszczycił mnie, przybysza znikąd, i w dodatku przegrał, że ten wspaniały, westernowy scenariusz w istocie nie miał żadnej oficjalnej mocy. Ot, dwóch mężczyzn w kawiarni, zupełnie jak tutaj. Pedro powiedział: nie szkodzi, od tej pory nazywać cię będę: maestro, bez kraju, bo właściwie jesteś bezpaństwowiec. I tak zostało.

Po roku tej dziwnej przyjaźni w końcu zebrałem się na odwagę i zapytałem go, czy by nie pomógł wydostać mojej żony z getta. Szczerze mówiąc, rozmowę zacząłem nie najlepiej, mówiąc ogólnie o kobiecie z Europy, a Pedro w pierwszym odruchu odpowiedział, że doskonale wie, gdzie trzeba jechać, i że tam takich kobiet jest na pęczki. Albo kogo zapytać. Cwi Migdal policja zlikwidowała wprawdzie ładnych parę lat temu, no ale ludzie, przecież oni nie zniknęli. Zawsze i wszędzie znajdzie się ktoś, kogo można zapytać o kobietę, tylko czasami szukać jest trochę trudniej. Jeśli nie umiem, w co on ani trochę nie wierzy, wówczas on chętnie pomoże. Pedro wie.

Gdy wyjaśniłem, że chodzi o żonę, pokręcił głową i demonstracyjnie posmutniał, przybierając wyraz skrzywdzonej niewinności. A ja mówiłem dalej, że oczywiście bym pokrył wszystkie jego wydatki, bilety i hotele, i co tam jeszcze chce. Może nie od razu, ale to moje i Guimarda przedsięwzięcie (celowo zamieniłem tym razem kolejność nazwisk) rozwija się wspaniale, więc nie będzie problemu. A jemu zawsze łatwiej byłoby dokonać takiej sztuki niż polskim albo żydowskim podludziom.

– Ay, właśnie tego jednego nie mogę dla ciebie zrobić. – Pedro pochylił głowę, obraz skruchy. – Nie żebym się bał tej waszej europejskiej wojny albo polskiego zimnego klimatu, nic z tych rzeczy, tu sobie poradziłem i wszędzie sobie poradzę. O, taki drobny przykład: wiem, ile byś mógł zapłacić, cała ulica mówi, że nie sprzedajesz już noży, tylko ubezpieczenia. Dla ułatwienia możemy nawet przyjąć, że by mi się proponowana suma spodobała, bo w słusznej sprawie mógłbym działać taniej. Tylko jest problem, mały, malusieńki, taki że o nim na co dzień nie myślę, ale akurat w tę jedną awanturę z jego powodu nie wejdę. Nie da się, bo nie wolno mi opuszczać kraju, czekam na proces. Za co? Za niewinność. Ale to dłuższa opowieść, w gardle od niej zaschnie, mnie od gadania, a tobie ze śmiechu, lepiej gdzieś usiąść, byle nie na tych schodach, ale gdzieś, gdzie podają zimne piwo. Chodźmy!

Knajpa była obskurna, ukryta jak gdyby w szemranym magazynie, suterenie czy kotłowni, a w każdym razie ściany miała umazane czymś czarnym. Pod ścianami stały ławy niechlujnie zbite z desek i brudne stoły, a wokół nich kłębili się ludzie. Zdawało mi się, że nie zdołamy nawet wejść w ten gęsty tłum, ale Pedro zamachał tylko do kogo trzeba, a ludzie się rozstąpili i stolik się znalazł. Jeśli opowieść wymagała tyle zachodu, pomyślałem, niech chociaż będzie tego warta.

– Rozumiesz, bracie, ja mam taki barak, w którym trzymam na handel szwarc, mydło i powidło, a czasem, jak mi szczęście wyjątkowo dopisze, to nawet – tutaj westchnął – prohibicję. No, różne rzeczy, za które państwu nie zapłaciłem, kiedy za dużo sobie zaśpiewało, chyba nie muszę tłumaczyć szczegółów, prawda? Jakbyś chciał, kiedyś możesz do mnie zajść, tylko uprzedzam, dzielnica jest podejrzana, i to mnie właśnie wpakowało w kłopoty. Pchali się różni tacy przez ogrodzenie do mojej szopy, kradli, jednego to musiałem wprost pijanego z magazynu wygonić, nawet nie kijem, od razu kawałkiem deski, bo się rzucał. Stróża najmować nie chciałem, bo wiem z doświadczenia, że by się prędzej czy później z tamtymi dogadał, jeszcze nie zapomniałem, jak sam wszedłem w ten biznes, jeżeli wiesz, amigo, co mam na myśli. Pamiętaj: tylko na myśli, bo nie mówię ci nic, a co tam sobie wyobrażasz, świadczy tylko o tobie, wstydź się.

W tym miejscu niespodziewanie klasnął mi tuż przed twarzą, a gdy się odchyliłem do tyłu, zaśmiał się:

– O tak, lepiej nie wkładać nosa w takie śmierdzące sprawy. A tam, w tamtej dzielnicy, to pchają się z całą głową, przez dziurę w płocie, przez okno, przez drzwi do szopy, a jak zamknięte, to próbują znaleźć obluzowaną deskę, taką o której byś nawet nie pomyślał, i wpełzają. Rozumiesz, że mi się to nie podobało. Najpierw kupowałem psy, najlepiej duże i czarne, wołałem na nie El Diablo, cały dzień, głośno, aby wszyscy słyszeli. Ale psy głupie, są na nie sposoby. Jednym wystarczy dać kawałek kiszki, który takiego kundla potrafi zająć na długo, a dwa na jeszcze dłużej, bo się o niego pogryzą. A jak się boisz, to szykuj od razu kiełbasę z tłuczonym szkłem. Podrzucasz dwie godziny wcześniej i jedyny problem, że potem musisz patrzeć na efekty. A jak się u was zabija psy, amigo?

(…)

Dalszy ciąg w wydaniu papierowym „Akcentu”.