Pejzaż wysnuty z kamieni. Rozmowa z Krystyną Rudzką-Przychodą – artystką malarką

Spis treści numeru 4/2021

Rozmowa z Krystyną Rudzką-Przychodą – artystką malarką

Eliza Leszczyńska-Pieniak: Tytuł wystawy: „Stąd świat oglądam okiem słońca” zaczerpnęła Pani z wiersza Tadeusza Różewicza. Twórczość poety była też ważnym motywem Festiwalu Stolica Języka Polskiego w Szczebrzeszynie. W jaki sposób inspiruje Panią Różewicz?

Krystyna Rudzka-Przychoda: Interesuje mnie to, co mówi o świecie i człowieku, jego refleksje obecne w poezji są bliskie temu, co odnajduję w malarstwie Zdzisława Beksińskiego. Lubię szczególnie te jego obrazy, które namalował w ostatnim okresie, pokazują człowieka jako część przyrody. A to jest temat, który zgłębiam od lat w swojej twórczości. Przyroda ożywiona i nieożywiona fascynuje mnie i skłania do wielu przemyśleń. Wiersz Różewicza przywołuje słońce, bez którego nie byłoby życia na ziemi. Ono jest najważniejsze, gdyby świeciło mocniej, nie moglibyśmy przetrwać. Myślałam o tym utworze długo i uznałam, że ten cytat wyraża to, co czuję.

Mięsożerny, lubi nie tylko muchy
Mięsożerny, lubi nie tylko muchy

E. L.-P.: Czy Pani obrazy są wynikiem przeżyć wewnętrznych i emocji, czy raczej efektem zimnej, intelektualnej dedukcji?

K. R.-P.: Uczucia są dla mnie bardzo ważne. Kiedyś zwrócono mi uwagę, że pierwsze moje obrazy miały ciemną tonację, ale z biegiem lat zaczęłam stosować jaśniejsze barwy, ta zmiana odbyła się niezależnie ode mnie. Kolory wyrażają emocje, więc można uznać, że szłam w stronę słońca.

E. L.-P.: A jakie kolory są Pani bliskie?

K. R.-P.: Często sięgam po ugry, zielenie, brązy, kolory związane z ziemią i przyrodą. Przyroda jest stałym elementem moich prac, współpracuję z geologiem, dzięki niemu mogłam zobaczyć zdjęcia mikroskopowe kamieni. Zaskoczyły mnie, bo wyglądały jakby przedstawiały pejzaż, ale też zainspirowały do malowania. Dzięki nim zaczęłam przyglądać się strukturom wewnętrznym organizmów.

E. L.-P.: Czy może Pani opowiedzieć o momencie przełomowym, który wpłynął na Pani twórczość?

K. R.-P.: Dużą zmianę przyniosło zainteresowanie prozą Marii Kuncewiczowej, szczególnie podobały mi się Dwa księżyce, to zbiór opowiadań, każde dotyczy uczuć, jakie przeżywa człowiek. Tłem książki jest Kazimierz nad Wisłą. Kiedy zaczęłam malować, nie myślałam jednak o zilustrowaniu tych tekstów, chciałam opowiedzieć o swoich refleksjach w sposób metaforyczny. Na obrazach nie ma postaci, są jedynie zarysowane.

E. L.-P.: A jak wyglądają zmagania artysty z obrazem?

K. R.-P.: Obraz jest niespodzianką, kiedy zaczynam pracę, stoję przed wielką niewiadomą. Obraz maluje się całościowo, nie chodzi jednak o to, by stworzyć kompozycję, rozłożyć na płótnie plamy barwne, dać tło i skończyć. Obraz to oddzielny organizm, trzeba go jednak tak namalować, by oddziaływał na odbiorcę i wyrażał to, co zamierzył artysta. To jest bardzo trudne i zależy od wielu czynników. Bardzo ważna jest technika, ona jest tym, czym dla literata „abecadło”. Mówimy i piszemy po polsku, ale poeci i pisarze potrafią to zrobić genialnie, posługują się językiem w sposób szczególny. Mają tę zdolność, o której mówił Juliusz Słowacki: Chodzi mi o to, aby język giętki, powiedział wszystko, co pomyśli głowa… Podobnie jest w malarstwie, artysta musi znaleźć swój język i dostosować do tego technikę, bo tylko wtedy jego twórczość będzie interesująca. Sposobów jest wiele – można malować fakturowo, dużą plamą, można tworzyć dzieła monochromatyczne lub operować mocnymi barwami.

E. L.-P.: Czy wraca Pani do prac już namalowanych, żeby coś zmienić lub poprawić?

K. R.-P.: W Zwierzyńcu wisi obraz, który wydawał mi się skończony – w innym wypadku nie dałabym go na wystawę, ale kiedy podczas wernisażu spojrzałam na niego tzw. świeżym okiem, uznałam, że muszę do niego wrócić. To płótno przedstawia rosiczkę, brakuje mi w nim dopowiedzenia, wydaje mi się, że przekaz nie jest dość czytelny i wymaga domalowania takich elementów, które go skonkretyzują. Tak czasem bywa, każdy artysta zmaga się z tymi problemami. Zdarza mi się odłożyć obraz na kilka miesięcy, zerkam na niego co jakiś czas, aż w końcu w głowie pojawi się pomysł. Ale w pewnym momencie trzeba powiedzieć: „To koniec”, bo jak się ciągle coś poprawia, można obraz „zagnieść”.

E. L.-P.: Czy Pani łatwo rozstaje się ze swoimi pracami?

K. R.-P.: Często spotykam się z pytaniem: „Ile czasu Pani maluje?”, może ludzie chcą przeliczyć moją pracę na godziny i sprawdzić, ile zarabiam? Tego jednak nie da się precyzyjnie określić. Mogę to zrobić w ciągu kilku godzin, ale technicznie muszę go potem wykańczać dłuższy czas. Jedna warstwa farby wysycha, potem nakładam kolejną – to musi trwać. Bywa jednak, że pracuję nad obrazem, ale czuję, że w ogóle nie idę do przodu. To może trwać rok, dwa lata. Zdarza się, że po wystawach ludzie pytają, czy mogę sprzedać dany obraz i dziwią się, że odmawiam. Nie mogę się z nim rozstać nie przez sentyment, jest on często elementem jakiegoś cyklu i wiem, że będę go mogła wykorzystać przy okazji kolejnej wystawy. To oczywiście nie znaczy, że wstawiam do galerii na sprzedaż słabsze prace, a te lepsze zostają w pracowni. Nic podobnego! Za każdym obrazem stoi autor. Jeśli z mojej pracowni wychodzi praca, musi być dobra, a przynajmniej ja muszę ją za taką uznać. Podpisuję się, kiedy wiem, że jest skończona i mogę spokojnie położyć werniks.

E. L.-P.: Podczas wernisażu w Zwierzyńcu widzowie bardzo pilnie oglądali i fotografowali obraz „Pamięć jaworu”. Jak jest historia tej pracy?

K. R.-P.: Dwa lata temu przygotowywałam wystawę pt.: Flora Marii Skłodowskiej-Curie, zwróciłam wówczas uwagę na drzewo, które zasadziła noblistka – to był właśnie jawor. On mnie zainspirował. Jest nie tylko piękny, ma też charakterystyczne nasiona ze skrzydełkami. Pamiętam, że dzieci nakładały je sobie na nos.

E. L.-P.: Od lat działa Pani aktywnie w środowisku plastycznym Lublina, czy dzisiaj łatwiej młodym artystom i artystkom zaistnieć niż kiedyś?

K. R.-P.: Wydaje mi się, że dawniej było pod wieloma względami lepiej. Ukończenie uczelni artystycznej otwierało wiele drzwi, co prawda nie było łato się na nią dostać, ale wysoki poziom nauczania dobrze przygotowywał do tego, by dawać sobie radę na polu sztuki. Teraz obserwuję rodzaj „szumu plastycznego” – czasem wyłaniają się z niego ciekawe osobowości, ale zdarza się, że marketing wynosi na powierzchnię jednostki przebojowe, ale przeciętne. Winę za to ponosi brak edukacji artystycznej, pamiętam, że w moich czasach chodziliśmy z nauczycielami do muzeum, do teatru, na koncerty. Szkoła nie traktowała plastyki czy muzyki z lekceważeniem, przygotowywała młodzież do obcowania ze sztuką. Może nie zawsze chodziliśmy tam chętnie, ale z czasem wykształciliśmy w sobie nawyk obcowania z kulturą, a tylko tak można wykształcić krytycznego odbiorcę.

rozmawiała Eliza Leszczyńska-Pieniak

Pamięć Jaworu
Pamięć Jaworu