Roman Chojnacki. Wiersze

Spis treści numeru 2/2023

Jest nas tu coraz mniej

Jest nas tu coraz mniej, bo się umiera, czasem
powoli, czasem bardzo szybko, jak to zwykle
w takich przypadkach bywa.

Nie pisałbym tych słów, gdybym w nocy nie
usłyszał ich bliskich moich ust kroków, i gdyby
dziś rano, a jakże, nie uderzyły mnie w pysk z całą
potęgą swoją, ważnością i melancholią.

Próbowałem opędzić się od nich, ale gdy pełen nadziei
usiadłem w ogrodzie, ktoś w oddali zaczął grać na
grzebieniu, kilka kozłów i saren przysiadło się
do wspólnego stołu zieleni, a wielkie oko horyzontu
przybrało należne mu, nieskazitelnie znamiona.

W godzinę później Pan z siwą głową dołączył do nas,
jak zwykle uśmiechał się półgębkiem, grzebał paluchem
w zębach, a później, już przy kawie, nakazał mi zwrot
Księgi, skupienie się na dacie w sercu i zapisaniu tych słów.

Jaskra

Zacząć muszę od przyznania się, że długo nie rozumiałem,
dlaczego mlecze i pola rzepaku budzą we mnie nieufność
i zwątpienie. Czy dlatego, że mają w sobie bardzo dużo żółci,
czy może dlatego, że żyją po cichu, ot, liche stwory, pozornie
niczyje, które nieprzyzwoicie małpują słońce i kolą w oczy?
A może dlatego, że bywają zakochane z wdzięcznością w
pszczołach i trzmielach, z łatwością uwodzą nastoletnich
kochanków, dorosłych naiwniaków oraz starców i staruszki.

Tamtego majowego dnia czułem się byle jak, wyszedłem
więc z domu, patrzyłem pod nogi, później wsiadłem
w tramwaj, wysiadłem i znów szedłem pieszo. Na placu
Wolności był festyn i jakaś obca kobieta o zimnych oczach,
dużych uszach i szerokich ustach zaprosiła mnie
do tańca, szybko zdjęła swoją długą koszulę i na własne
oczy zobaczyłem jak chciwe słońce dopadło miodowego
w kolorze meszku na jej śniadych ramionach.

Odżyłem, patrzyłem na nią, na słońce myszkujące
w meszku jej śniadych ramion i myślałem: Panie,
jak dobrze jest tańczyć ze słońcem w tej obcej pani.
A ona, czytając pewnie moją pochwałę życia w
meszku słońca na jej ramionach, odsunęła się, szybko
założyła koszulę i nie patrząc na mnie powiedziała:
hej ty, wiem co ci w głowie, ale to nie jest tak do końca,
bo mój świat i ukryte w nim słońce ciała nie jest dla
ciebie, a twoje myśli są byle jakie i niesłuszne.

Odwróciłem się i mając w oczach jej słowa,
kłaniając się każdemu rozkołysanemu w rytm Tych
wieczorów fosforycznych
zaułkowi, poszedłem do
domu. Siedem kilometrów. Oślepły. Ogłuchły. Niemy.

Na drugi dzień ta pani zadzwoniła do mnie około
południa, przeprosiła za wczorajsze zachowanie, a
właściwie nie zachowanie, tylko mylący kąt padania
słońca na jej śniade ramiona. Słuchałem jej przez
chwilę, a w końcu powiedziałem, że chociaż nie wierzę
jej tłumaczeniom, że wydają mi się mówione pod
złym kątem, to jednak dzięki niej zrozumiałem, dlaczego
nie rozróżniam kolorów, czasów i stron świata.

A wtedy za oknem jakiś głos zaczął mówić do mnie
jak nieboskłon, a dom przemienił się w poletko
czarnych mleczy, fioletowego rzepaku i tęczowych
tumanów kurzu.

Więcej wierszy w wydaniu tradycyjnym „Akcentu”.