Stanisław Jan Rostworowski. Dysk gorejący. Wspomnienie o Edwardzie Stachurze

Spis treści numeru 4/2001

Dysk gorejący. Wspomnienie o Edwardzie Stachurze

 

Mimo upływu ponad 20 lat od tragicznej śmierci Edward Stachura pozostaje pisarzem znanym, czytanym, a przede wszystkim urasta do symbolu postaci wyzwolonej z więzów i reguł współczesnej cywilizacji. Byłem jego kolegą i w jakimś stopniu współuczestnikiem życia podczas studiów na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Ten okres, który Stachura spędził na studiach romanistycznych na KUL w Lublinie, był dość tendencyjnie pomijany, szczególnie w biogramach pisarza sprzed „Solidarności”.(…)

Uczelnia świadczyła swoim studentom pomoc stypendialną, lecz kierowała ją tylko do młodzieży najbiedniejszej. Sted mógł otrzymać stypendium żywnościowe, nie pamiętam, aby głodował, natomiast nie przyznano mu miejsca w domu akademickim. Nie robił wrażenia człowieka zasobnego. Występował niezmiennie w niebieskim dżinsowym uniformie. Ale było mu z tym „do twarzy”. Był przystojny, o zwartej budowie ciała, emanowała z niego jakaś sprężona, utajona siła.

Na ćwiczeniach „przerabialiśmy” Małego księcia Saint Exupéry’ego. Zajęcia prowadził starszy już wiekiem asystent, mgr Józef Serafin. Sted podczas przerw kilkakrotnie podchodził do niego i grzecznie mu przedkładał, że pragnie się specjalizować w twórczości tego właśnie pisarza, lecz jest za biedny, by mógł sobie kupić choćby za 25 zł książkę w edycji francuskiej. Systematycznie molestowany mgr Serafin w końcu uległ presji studenta i pożyczył-ofiarował Stedowi 25 zł (nie była to wówczas wielka suma). Zaciekawiony pasją naukową Steda, pytałem go, jaką książkę Saint Exupéry’ego w języku francuskim udało mu się nabyć w Lublinie. Zagadnięty odrzekł, że żadną. I że badań bynajmniej nie zamierza prowadzić, a cała akcja miała na celu jedynie skruszenie moralne Serafina.(…)

Mimo braku wylewności w stosunkach koleżeńskich Sted wzbudzał zainteresowanie, w osobowości jego było coś frapującego. Zacząłem go więc zapraszać do domu. Przybywał, kierując się zapewne dwoma względami. Po pierwsze, było bardzo blisko, mieszkałem tuż przy KUL, na ul. Akademickiej 2. A po drugie, moja gościnna żona Barbara podejmowała Steda kolacyjkami, co w ówczesnych czasach, kiedy jeszcze nikt się nie odchudzał, również się liczyło. Sted, przebywając u nas w domu, zachowywał się kurtuazyjnie, mówił niewiele, dziękował pani domu i zbierał się do wyjścia. Poważniejsze sprawy poruszał ze mną, wówczas gdy go sprowadzałem z piętra do zamykanych na dole drzwi frontowych. Pewnego razu wyznał mi, że ma wstręt do pieniędzy, a przede wszystkim do tak zwanego „zarobkowania”. Postanowił korzystać z dochodów płynących tylko z dwóch źródeł, albo z wygranych w pokera, albo z honorariów za publikowane utwory. Pisywał wówczas w miejscowym organie partii „Sztandarze Ludu” lub też w wychodzącym w Lublinie piśmie literackim „Kamena”. Kiedy indziej znów zwierzył mi się, że pragnie mieć syna, co jednak wyklucza to, aby mógł mieć żonę. Życie nie pozwoliło mu zrealizować tych pragnień. Wyrazem swoistej euforii było to, jak Sted opowiadał mi z radością, że bolą go zęby. Twierdził, że ból zębów jest dla niego doświadczeniem błogosławionym, gdyż otrzymywane silne bodźce wzywają go do pisania wierszy. Kiedyś znów oświadczył, że tego dnia wpadło do jego poetyckiej głowy znakomite skojarzenie słowne „wakacje w porcie”. „To jest świetne – mówił. – Każdy z portu odjeżdża, a tu wakacje – paradoks”. (…)

Ja wtedy już, u kresu dekady lat 50. zdecydowanie zaliczałem go do nieumiarkowanych. Odczuwałem, że jest człowiekiem, który pragnie swą egzystencję przekształcić w sposób bytowania tożsamy z żarzącym się w nim samym powołaniem. To on wtedy w Pieśni: Łaźnia pisał o sobie:

Otaczała mnie noc nafta połyskliwa
a cały byłem chodząca pochodnia
a cały byłem dysk gorejący

(…) Kiedyś, może kilka lat od czasu naszych studiów na KUL, szedłem Krakowskim Przedmieściem, główną ulicą Lublina i nagle zobaczyłem Steda. Stał na chodniku odwrócony tyłem do drzwi wejściowych kawiarni „Lublinianka”. Był w swoim niebieskim, uszytym z dżinsu ubraniu. Rozpięta kurtka rozchylała mu się na piersiach. Pod gardłem kłębiły się jakby siwiejące już, porosłe na ciele włosy. Gdy szedłem, wydawało mi się, że mnie dostrzega. Ale, gdy zbliżyłem się, nie zrobił żadnego ruchu w moją stronę. Może jednak nie widział mnie. Mogła to być kwestia słabnącego już wzroku albo zawieszenia uwagi w jakimś zamyśleniu. W każdym razie nie zamieniliśmy słowa. Ja, gnany ważną sprawą, poszedłem dalej, on pozostał jak posąg na chodniku wśród drepczących w pośpiechu ludzi. Edward Stachura, zamyślony, dobierający słowa do swoich utworów, grzejący się przy ognisku swego wnętrza, osamotniony wobec siły swego wezwania – dysk gorejący.

Całość w papierowym wydaniu „Akcentu”.