Jarosław Nowosad. Charon

Spis treści numeru 4/2015

Charon

 

– Czy widział pan mojego synka? – spytał posiwiały mężczyzna zza blatu, przy którym siedzieliśmy na wysokich barowych stołkach. Wraz ze słowami doleciała mnie woń przetrawionego alkoholu.

– Czy widział pan gdzieś mojego synka? – powtórzył. Obdarty, nieogolony i chyba dawno niemyty, patrzył smutnymi oczami znad szklanki taniej whisky.

Popatrzyłem wokoło, ale z pewnością mówił do mnie. Byliśmy jedynymi klientami przydrożnego baru o trzeciej nad ranem. Bufet stał za daleko, by wypowiedziane półgłosem słowa mógł słyszeć barman.

– Nie wiem, chyba nie… – Nie przypominałem sobie, abym widział tam dzieci. – Jak wygląda pański syn?

– Niewysoki, czarnowłosy, z czarnymi oczami… jak moja kochana żona. Odkąd umarła, tylko on mi został na świecie… Ale twarz ma moją! – zaznaczył dumnie pijak.

Wyglądał na pięćdziesiąt lat, a może przepite czterdzieści? Zaczerwienione od alkoholu oczy spojrzały na mnie z nadzieją.

– Niestety, nie widziałem pańskiego syna.

– Szkoda… – zwiesił smutno głowę – ale mówi się: trudno i szuka się dalej. – Obdartus opróżnił do końca szklankę, wstał i wyszedł.

Zjadłem trzy ostatnie frytki, dokończyłem rozpuszczalną kawę.

– Co to był za gość? – spytałem barmana, odnosząc pustą tacę. – Pana też pytał o syna?

– Kto? – zdziwił się zaspany facet za ladą. – Nikogo nie widziałem.

„Raczej nie chciałeś widzieć” – pomyślałem, wychodząc w zimny mrok. – „Zgoda, przyjemnego widoku nie dostarcza – zakonkludowałem, sadowiąc się w szoferce mojego pikapu – ale duchy mu whisky nie sprzedały”.

Z pobocza skręciłem na zniszczoną szosę. Czekała mnie wielogodzinna jazda przez pustkowie. Dopiero koło południa miałem dotrzeć do następnego miasta na mojej mapie. Dobrze, że trafił się ten bar… Jechałem na tyle szybko, na ile pozwalało zmęczenie. Czasami jakiś wybój czy pęknięcie w jezdni otrzeźwiło mnie wstrząsem. Dodawałem wówczas odrobinę gazu – na parę minut, nim senność kazała mi zwolnić… Reflektory oświetlały przede mną pas zbielałego ze starości asfaltu i skrawki żwirowych poboczy. Reszta otoczenia skrywała się w półmroku, a dalej w mroku, lecz i tak wiedziałem, że nie ma tam nic prócz dzikiej roślinności, na zmianę z pustynnymi enklawami piachu.

Wówczas to na desce rozdzielczej zadzwonił telefon. Zadzwonił, a potem… odebrał połączenie!

Jako sprzedawca obwoźny, muszę być stale w kontakcie z wieloma ludźmi. Dlatego zawsze, gdy prowadzę, moja komórka tkwi w uchwycie zestawu głośnomówiącego. Mimo to na samoczynny odbiór nie nastawiam jej nigdy! Nie wszyscy dzwoniący są jednakowo ważni. Sam wolę decydować, czy odbiorę telefon zaraz, czy też oddzwonię na postoju. Ten numer był nieznany – i wyraźnie stacjonarny. W trakcie jazdy zignorowałbym go. Tym razem jednak telefon połączył się sam!

– Weź mnie stąd – zadźwięczał głos wysoki, jakby dziecinny. – Zabierz mnie stąd…

– Jak mam cię za… – W pierwszej chwili myślałem, że to moja najmłodsza córka znowu miała zły sen. Ale nie, nie znałem tego głosu. Brzmiał zresztą chłopięco. – Kto mówi?

– Jestem w domku przy drodze – odpowiedział głos – tam, gdzie stoi stara ciężarówka…

– Bez głupich żartów! – żachnąłem się, nim pacnąłem klawisz rozłączenia. To musiał być mój siostrzeniec, kawalarz jeden!

Znów spokojnie jechałem starą asfaltową drogą, którą chyba rzadko kto podróżował – nie przypominałem sobie, by mijał mnie choć jeden wóz. Chciałem przyspieszyć… gdy reflektory oświetliły coś w oddali. Charakterystyczny kształt… Długa maska, stercząca szoferka, wydłużony tył… Stara ciężarówka! Zwolniłem. Przypadek? Nie, tam było coś jeszcze… coś większego! Szopa, magazyn lub…

Musiałem szybko odpowiedzieć sobie na pytanie, kim był mój telefoniczny rozmówca. Dzieciakiem w potrzebie? A może członkiem gangu młodzieżowego? Lecz wówczas dzwoniłby raczej z komórki; telefon domowy wskazuje na stałego mieszkańca… A w ogóle, ktokolwiek to był, skąd znał mój numer? Skąd wiedział, że akurat przejeżdżam?

Zatrzymałem wóz. Skoro zdecydowałem się pomóc, należało przedsięwziąć pewne środki ostrożności. Ostatecznie ten ktoś mógł dzwonić z pobliskiego miasteczka lub nawet z tamtego baru. Wydębił mój numer od firmy, by zdalnie wciągnąć mnie w zasadzkę…

Wraz z latarką wyjąłem ze schowka moją czterdziestkę piątkę – nieraz już ratowała mi skórę. Wysiadając, odbezpieczyłem broń z głośnym szczęknięciem – niech wiedzą!

Patrzyłem w ciemność, próżno starając się dostrzec jakikolwiek ruch. Nagły wiew przeszył mnie chłodem. Ustał – wróciła cisza… Miejsce wyglądało na bezludne.

W snopie światła latarki – trzymałem ją w lewej dłoni, by prawą mieć wolną – przyjrzałem się najpierw ciężarówce. Stary chevrolet, najpóźniej z lat pięćdziesiątych, ewidentnie wrak – złuszczony lakier odsłaniał rdzę, ze sparciałych opon dawno uszło powietrze. Od lat nikt nie jeździł tym wozem… i nikt już nie pojedzie. Przezornie zajrzałem do kabiny, na pakę, wreszcie pod spód. Nie znalazłem nic prócz kawałków starego żelastwa. Wówczas, po ciemku, wziąłem je za odpadłe części podwozia.

Budynek prezentował się nie lepiej. To, co z daleka przypominało starą szopę, kiedyś musiało być małym, lecz schludnym drewnianym domkiem. Ludzka nieobecność uczyniła z niego walącą się ruderę. Dwa spróchniałe drągi ledwie podtrzymywały zwieszony ganek, w rozeschłych framugach tkwiły resztki popękanych szyb. Zaświeciłem w okno – i tam nikogo; obok pochylonego ze starości stołu błyszczała pusta butelka…

Za moimi plecami rozległ się szmer. Zrobiłem zwrot na pięcie. Wskazujący palec wszedł w kabłąk rewolweru.

– Myślałem, że nie przyjedziesz – powiedział dziecinny głos… ten sam, który słyszałem przez telefon!

Spod ciężarówki wylazł chłopiec – jak on się schował, że go nie znalazłem? Niski brunet, najwyżej dziesięcioletni… Oświetlony latarką stał i patrzył.

– Jesteś tu sam?

Chłopak przytaknął.

– Najpierw mamusia odeszła, potem tato… Zostałem sam – powiedział smutno. – Zabierzesz mnie stąd?

– Dobrze, ale dokąd? – zapytałem rzeczowo. – Masz rodzinę? Znajomych? Kogoś, do kogoś możesz pójść?

– W miasteczku ktoś na mnie czeka. – Pokazał przed maskę mojego auta. – Pięćdziesiąt mil w tę stronę.

– Tam nie ma żadnego miasteczka. Na mojej mapie…

– Jest – uparł się dzieciak. – Na mapie go nie widać, ale jest.

Nie wyglądało, żeby kłamał.

Posadziłem go na wolnym fotelu obok kierowcy. Tak, jak mam w zwyczaju, zaraz po silniku włączyłem radio. Z głośników buchnęło Anybody Seen My Baby Rolling Stones – szlagier sprzed jakichś dziesięciu lat. Chłopak tylko się skrzywił.

– Bez Briana Jonesa to już nie to – zawyrokował.

– Znasz Stonesów z Brianem? – zdziwiłem się. Dzieciaki w tym wieku, o ile nazwa The Rolling Stones w ogóle im coś mówi, w najlepszym wypadku sądzą, że na drugiej gitarze od początku grał Ron Wood!

– Tata miał dużo starych płyt. Nie mieliśmy telewizora ani radia, tylko adapter i te płyty…

Tym razem zabrzmiało to jak kłamstwo.

*

– …Nie chodziłeś do szkoły?

– Kiedyś tata mnie zawoził – chłopiec ruchem głowy wskazał kierunek przeciwny do tego, w którym zdążaliśmy – ale potem, gdy mama umarła, zaczął pić i…

W świetle budzącego się brzasku spostrzegłem, że mój pasażer nie tylko włosy, ale i oczy ma ciemne. Rysy jego dziecinnej twarzy zdawały się kogoś przypominać… Kogo? Zanadto byłem zmęczony, aby prawidłowo kojarzyć fakty. Zresztą musiałem skupić uwagę na prowadzeniu wozu, raz po raz skaczącego na nierównościach drogi.

Mijaliśmy kolejny pas jałowego piachu. Pejzaż nie zmieniał się aż do najbliższej aglomeracji. Na przemian chaszcze i ten piach… Wstający znad horyzontu świt nadawał mu różową barwę, subtelnie odrealniając widok za oknami.

Gdzie to miasteczko?! Właśnie osiągaliśmy pięćdziesiątą milę…

– To tutaj – powiedział nagle chłopak – Możesz się zatrzymać.

Zahamowałem… Popatrzyłem wokoło, ale widziałem tylko piaskowe wydmy, żadnego miasteczka.

– Przecież tu nikogo…

– Jest – przerwał mi, wskazując prawe okno. – Przyjrzyj się, a zobaczysz!

Popatrzyłem uważniej – istotnie, w cieniu pobliskiej wydmy ktoś stał… Kobieta. Brunetka. Na oko trzydziestoparoletnia. Niezbyt wysoka. W kraciastej sukience, jakich od czasu dzieciństwa nie widywałem nawet na zapadłej prowincji…

– Barry! – usłyszałem zza szyby jej głos. – Barry!

Chłopiec, nie pożegnawszy się nawet, odpiął pas, wyskoczył z auta i pobiegł do niej. Widziałem, jak padają sobie w objęcia.

Kim mogła być ta kobieta? Mieli podobny kolor włosów, może ciotka? Mniejsza o to, zrobiłem dobry uczynek… ale i ten dzieciak mógłby zrobić coś dobrego, na przykład zamknąć za sobą drzwi! I to nieistotne, zatrzasnąłem je sam… A gdy spojrzałem powtórnie, jego ani jej nie było już przy wydmie.

*

Usiłowałem jechać dalej, nie potrafiłem jednak skoncentrować się na prowadzeniu wozu. W zaspanej głowie powoli zaczynałem układać rozsypane puzzle.

Nareszcie dałem za wygraną i zawróciłem. Musiałem to sprawdzić…

*

O świcie dom i ciężarówka wyglądały jeszcze gorzej niż w nocy – ostry blask odarł je z tajemniczości, obnażając każdy brak i skazę… Lecz wpierw moją uwagę przykuło wyschłe drzewo, którego czerń ginęła przedtem w czerni nocy.

Jako osoba większość życia spędzająca za kierownicą, przywykłem po patrzenia raczej w dół niż do góry. Od razu więc rzucił mi się w oczy sczerniały krzyż z desek. Ktoś wbił go krzywo w mały pagórek wyschłej ziemi, koło suchego pnia. A tuż obok coś bielało. Podszedłem… Były to kości. Kawałki ludzkiego szkieletu rozsypane bezładnie w zetlałej trawie. Wśród nich walała się butelka po jakiejś podłej whisky… brakowało natomiast czaszki. Dopiero wtedy uniosłem wzrok – a czaszka wisiała w koronie drzewa, kołysząc się na wietrze w pętli z przerdzewiałego drutu. Niedługo dołączy do reszty szczątków…

Tknięty jakimś przeczuciem zajrzałem pod wrak ciężarówki. Żelastwo, które wziąłem za część podwozia, było rowerem… zżartym rdzą rowerem zmiażdżonym przez koła samochodu.

*

– Czy widział pan mojego synka? – powtarzał w pijanym transie obdartus w przydrożnym barze. – Czy widział pan gdzieś mojego synka?

– Chodź! – Pomogłem mu wstać. – Chodź! Zawiozę cię.

 

Więcej opowiadań w papierowym wydaniu „Akcentu”.