Jerzy Święch. Jak się pisze o Annie Frajlich

Spis treści numeru 4/2018

Jak się pisze o Annie Frajlich

Jest rzeczą trudną dla recenzenta prześledzić, choćby z grubsza, a następnie zreferować, choćby ogólnie, treść książki poświęconej dorobkowi pisarza, który właśnie w tym roku obchodzi sześćdziesięciolecie swojej twórczości, cieszy się nieprzerwanym powodzeniem wśród czytelników i na którego temat istnieje już wcale bogata literatura przedmiotu… Trudność dodatkowa tkwi w tym, że chodzi o książkę zawierającą aż trzydzieści jeden szkiców krytycznych napisanych przez przedstawicieli wielu środowisk polonistycznych z kraju i zza granicy. Jakby reprezentanci różnych, często skłóconych w swej orientacji środowisk połączyli się w uznaniu dla dzieła wybitnej pisarki, bez której obraz tego, co się dziś dzieje w literaturze polskiej poza krajem, byłby niepełny. Tom jest pokłosiem konferencji, jaka na temat twórczości Anny Frajlich odbyła się niedawno na Uniwersytecie Rzeszowskim, jakby więc ostatecznym wyrazem uznania dla niej była zgoda wśród badaczy zajmujących się słowem pisanym. Okazuje się, że Frajlich po wielu latach budzi zainteresowanie nie tylko ze strony zwykłych krytyków bieżącej twórczości (cokolwiek takie określenie mogłoby znaczyć), ale i grupy ekspertów. Sprawić to powinno pisarce satysfakcję, gdyż sama, przebywając w Ameryce, od lat była aktywna na jednym z prestiżowych uniwersytetów i dobrze wie, na czym polega opinia znawców (pracom naukowym autorki poświęcone są dwa szkice: Jacka Hajduka i Ronalda Meyera).

Warto już teraz powiedzieć, by do sprawy nie wracać, że celem organizatorów sesji rzeszowskiej było ukazać działalność Anny Frajlich na wielu polach, nie tylko poezji, która stanowi jej gatunek koronny, ale też prozy (Ewa Kołodziejczyk) oraz krytyki, gdyż pisarka wypowiadała się całkiem po prostu na temat poszczególnych książek, które ją zainteresowały, często głównie ze względu na czytelnika, do którego były adresowane. Historyk życia literackiego i kulturalnego na emigracji znajdzie w tej publikacji wiele ciekawych informacji na różnorodne tematy (Anna Wal, Jan Wolski), choć najbliższe autorce pozostaje środowisko emigracji „pomarcowej”, wywołanej przez wydarzenia roku 1968, których jubileusz właśnie obchodziliśmy. Wszystko to znajduje swój wyraz w omawianej książce, ale wobec mnogości tematów i spraw szczegółowych wydaje się uzasadniona selekcja zagadnień pod kątem poezji, gdyż to właśnie na tym obszarze ukrywają się najbardziej istotne problemy dla recepcji twórczości Anny Frajlich. Dyskusje dotyczą tego, jak się ową twórczość czyta, komentuje, interpretuje, reklamuje itd.

A zatem – powtórzmy – poezja staje się polem batalii o uznanie, ona decyduje ostatecznie o tym, kim ta pisarka jest dzisiaj dla publiczności. Poezja Frajlich komentowana jest w ścisłym związku z jej biografią, co można powiedzieć o każdej poezji, ale w tym przypadku relacja ta zdaje się nabierać charakteru intymnego, osobistego, niemal prywatnego, skoro tak często o tym mowa, skoro sama autorka podsuwa czytelnikowi odpowiedni trop interpretacyjny, zaopatrując swoje wiersze w daty. Ale jeśli jest to tak oczywiste w odniesieniu do Anny Frajlich, to równie oczywista jest inna prawda, że w poezji mówi nie ona, lecz zawsze jej poetycki sobowtór, postacie, którym udziela głosu. Gdy się czyta wypowiedzi na temat wierszy Frajlich, przychodzi na myśl klasyczny esej Eliota z roku 1953 o trzech głosach poezji, gdyż wszystkie owe głosy: do siebie, do innych, włożone w usta tworzonej persony, odzywają się też w tej poezji.

Odzywają się łącznie – powtórzmy – z tym, który ten klasyk nowoczesności cenił najbardziej: wtedy gdy mówi postać wyposażona we własny głos, by móc nawiązać dialog z domyślnym, niewyrażonym wprost głosem autora. Autobiografizm, o który zwykle posądza się Frajlich poetkę, ukazuje swoje prawdziwe oblicze jako pewien „styl lektury”, o jakim przed laty pisał Michał Głowiński; styl, który ogranicza zawartość utworów poetyckich, staje się metodą, zwłaszcza tam, gdzie wypowiedzi autorki na własny temat traktuje się jako komentarz do wierszy. To pokusa, jakiej czasami trudno się oprzeć współautorom omawianej książki, choć przecież nawet jeśli autorka mówi wszędzie o tym samym, to nie mówi wszędzie tego samego. Komentarz biograficzny – jakkolwiek ważny i potrzebny – jednocześnie spłaszcza trochę sens wypowiedzi, prowadzić może do niedocenienia wagi słów pod kątem wieloznaczności, sugestii, metafory, ironii, paradoksu, czyli tego, co znów – by wrócić do Eliota – bywa nazywane dykcją lub głosem poety. Nie przypisuję bynajmniej tego błędu współautorom tomu, wszak chodzi o ludzi wtajemniczonych w ten proceder, krytyków na co dzień obcujących z poezją nowoczesną (Zbigniew Trzaskowski, Wojciech Ligęza, Kazimierz Adamczyk i inni), ale w szczegółowych przypadkach przychodzi ochota, by pewne prawdy przypominać i zobaczyć, jak w poezji Frajlich działa cały ten teatr mowy i jak nadaje słowom inne znaczenie; jak o wszystkim decyduje kontekst, z którego słowa owe zostały gwałtem wyrwane, aby być z osobna oglądane jako osobliwość; jak działa mechanizm cenzury wewnętrznej w doborze słów, w ich konstrukcji, by nie ulec pokusie zbyt jednoznacznej lektury.

Wiąże się z tym druga sprawa, a mianowicie, że operowanie w stosunku do poezji takimi określeniami jak „dokument”, „zapis”, „notatka”, „dziennik” ma sens jedynie jako metafora, czego oczywiście wszyscy są świadomi, ale nie zawsze wyprowadzają stąd wnioski, które nadałyby „dziennikowi” i „notatce” właściwy sens, oddając honor pisarce jako artystce. Należałoby wrócić do sprawy fundamentalnej: co nadaje słowom w poezji ten wymiar znaczeniowy, który wciąż umyka, nie pozwala się przygwoździć obiegowym określeniom, eksploduje czymś, wobec czego czytelnik staje nagle bezradny, nie pozwala znaleźć synonimów. Decyduje o tym idiolekt poety, jego własna mowa, to, co tak chętnie podkreślają przy wielu okazjach współautorzy książki, kiedy piszą, że poetka manifestuje swoją osobność (s. 12), że chodzi o świat poetycki naprawdę własny (s. 41) itp. Najwyższym komplementem dla poety bywa orzeczenie krytyków lub czytelników, że posiada on ten rodzaj talentu – i taki też jest przypadek Anny Frajlich.

Ale jeśli czasami czegoś mi brakuje w tych ciekawych interpretacjach, to zdania sobie sprawy z kwestii absolutnie pierwszoplanowej: na czym polega idiom poetycki autorki, na jakich wartościach języka się wspiera itd. Piszący te słowa pozwala sobie wyrazić swoje stanowisko w tej ważnej, choć niewypowiedzianej do końca sprawie, że w obecnych czasach, które ogłoszono jako zerwanie z awangardą, poezja Frajlich wyrasta faktycznie z jej korzeni, co się wyraża przede wszystkim w położeniu nacisku na walory samej konstrukcji utworów, na to, że między linijkami wiersza jest ostatecznie więcej światła niż mroku, choć temat bywa ciemny, że segmentacja wypowiedzi na wersy przydaje każdemu walor samodzielnych orzeczeń, że im mniej słów, tym lepiej i taka diction wyrasta z potrzeby obrony hierarchii znaczeń, roli, jaką pełni tu nieopuszczający poetki zmysł kontroli, z gruntu racjonalny, który nadaje sens rozumowaniu i sens całości. Sygnalizuję tu jedynie myśl, która wymagałaby rozwinięcia. Chodzi mi jednak o to, że bez dookreślenia zjawiska mowy poety, od której zależy jego poetycka wiarygodność, nie da się określić walorów poezji jako dokumentu czy świadectwa. Wiersz Frajlich bywa już na oko „przybosiowski”, co wcale nie znaczy, by tym samym przypisywać poetce zależność od jakiegoś wzorca, choć z pewnością Przybosia ona ceni, podobnie jak innych przywoływanych poetów: Mirona Białoszewskiego, Tymoteusza Karpowicza, nie wspominając o Miłoszu. Ale to, co ukrywa się za sposobem mówienia w poezji, jakie wartości za tym stoją, na czym – powtórzmy – wspiera się cała konstrukcja, jest pytaniem najważniejszym. Jest wiele powodów, dla których dziedzictwo awangardy, w tej postaci, w jakiej znane jest u nas, traktuje się jako fazę zamkniętą, ale idee ładu i porządku mają dłuższy żywot i Frajlich – naszym zdaniem – gotowa jest ich bronić, tak jak konieczna jest obrona człowieczeństwa przed inwazją złych mocy.

Wszyscy piszący na temat Frajlich kiedyś i obecnie podkreślają (jeśli słowo „podkreślać” coś tu w ogóle znaczy), że poezja jest dla niej przede wszystkim formą samopoznania. Słowo „tożsamość” w tych komentarzach należy do najczęstszych, a wiadomo, że o tożsamości mówi się najchętniej, kiedy jest zagrożona. Tak się dzieje w przypadku wygnańców wszelkiej maści i orientacji. Całkiem słusznie tedy sprawa ta urasta do głównych w sytuacji, gdy pisarka – i to niezależnie od nacisków, jakie płynęły z zewnątrz – musiała samej sobie odpowiedzieć na pytanie, proste, ale i najtrudniejsze: „kim jestem?”. To pytanie umieszczone zostało już w samym tytule książki, a jest to cytat z jednego z wierszy: „Tu jestem / zamieszkuję własne życie”. Warto przypomnieć, że dokładnie od takiego pytania rozpoczynają się dwie książki Miłosza, będące rodzajem jego duchowej autobiografii, Ziemia Ulro i Widzenia nad zatoką San Francisco: „Tu jestem. Kim byłem? Kim jestem teraz” – książki poety, któremu Frajlich oddaje hołd, świadoma, ile ją z nim łączy. Jest więc nadal tak, jakby nie można było niczego ważnego powiedzieć na temat twórczości Frajlich bez stanowczej odpowiedzi na to pytanie. Czy faktycznie? Niewątpliwie, ale zarazem nie bez zastrzeżeń, bo kiedy jedna z autorek (Agnieszka Nęcka), mówiąc o „miniaturach prozatorskich” Frajlich, twierdzi, że są one swego rodzaju dopełnieniem i uzupełnieniem poezji, to zakłada, że z zestawienia poezji z prozą – a dotyczy to też innych wypowiedzi poetki na własny temat – wypływają identyczne wnioski, a tak przecież nie jest. W poezji, będącej koronnym gatunkiem twórczości Frajlich, owszem, wracają te same sprawy, tematy, motywy, te same słowa, ale znaczą inaczej, za każdym razem otwierają perspektywy na inne odczytanie, które z poprzednim może wchodzić w otwarty konflikt, a nawet być sprzeczne.

Polska tożsamość autorki jest bezdyskusyjna w świetle jej wyznań, spowiedzi, do jakiej bywa zmuszana, i nie mamy powodu, by nie wierzyć w prawdziwość słów chętnie cytowanych niemal przez wszystkich. Ale kiedy mowa o tym w wierszach, słowa niespodziewanie nabierają innego znaczenia, stają się jakby bezradne wobec natłoku skojarzeń, opuszczone przez inne, które mogłyby ich sens dookreślić. I tak dzieje się w każdej prawdziwej poezji. Wszelkie deklaracje na ten temat stają się ubogie i puste wobec przypomnianych słów z popularnej w swoim czasie piosenki, zapamiętanej jeszcze ze Szczecina, o białych mewach. Tylko poezja dowodzi, że tożsamość poety jest ostatecznie ugruntowana w języku, jakiego używa w wierszach i z pewnością też na co dzień. Tylko w jej świetle możemy się dowiedzieć, jak głęboka więź łączy Frajlich z krajem, który zmuszona była opuścić, bowiem jedynie poezja operuje takim potencjałem znaczeń, którym wszelkie „uzupełnienia” i „dopełnienia” nie pomagają, a często wręcz szkodzą.

Tak samo jest z tożsamością żydowską, o czym bezpośrednio mowa w dwóch szkicach (Sławomira Jacka Żurka, Agnieszki Żmudy), z których jeden interpretuje cykl wierszy izraelskich, powstałych późno, jako echo pierwszej wizyty autorki w tym kraju (w roku 1991), czyli stanowiących rodzaj poetyckiego dziennika podróży spisanego przez kogoś, kogo urzekła atmosfera miejsca, jego duch, zabytki itd., a drugi poświęcony jest kwestii żydowskiego pochodzenia rozpatrywanej z uwagi nie tyle na tożsamość Żydówki, ile wygnańca. Opuszczenie Polski w roku 1968 i dalsze losy „pomarcowej emigrantki” są na trwałe i jednoznacznie wpisane w biografię Frajlich, także i poetycką (od nich naprawdę wszystko ważne dla niej jako pisarki się zaczyna), co nie znaczy, by świadectwo poezji było tu wolne od dwuznaczności, zresztą jak wszystko, co podmiot mówiący wkłada w treść zaimka „ja”. Wracając do wspomnianych wierszy izraelskich: może się komuś wydać dziwne, że poetka występuje tu jakby w przebraniu turystki, choć utwory owe skłaniają do znacznie głębszego namysłu nad tym, jak doświadczenie refleksyjnie nieprzeżyte, któremu brakuje konkretów, toruje sobie drogę po latach odosobnienia wśród ludzi. Frajlich sama mówiła o nieprzeżytym dziedzictwie żydowskim, które kładzie się cieniem na życiu, ale i w poezji działa wspomniana cenzura wewnętrzna, by nie powiedzieć za wiele w sprawie obrosłej stereotypami, które dla niej samej stanowią przedmiot ciągłych eksploracji nieukoronowanych jednoznacznym sukcesem. Trudno się dziwić, że piszący o tych najważniejszych dla niej sprawach sięgają do wspomnień snutych przy innych okazjach, do deklaracji, w których poetka stara się ułatwić lekturę swoich wierszy, świadoma, że dostarcza jedynie pewnych punktów orientacyjnych, które nie mogą zastąpić „wniosków”, do jakich po poważnej lekturze może dojść czytelnik.

Słowo „wygnanie” znajduje się w tytule trzech szkiców (Mariana Kisiela, Józefa Wróbla i Agnieszki Żmudy). Podobnie trzykrotną reprezentację ma Nowy Jork, miasto, w którym Anna Frajlich mieszka od roku 1970 i które ma pełne prawo uznać za miasto własne (Joanna Bierejszyk-Kubiak, Katarzyna Niesporek, Kazimierz Adamczyk). Dochodzi tu do analogicznego zjawiska upodobnienia i zarazem odpodobnienia miejsca, które zbyt wiele dla autorki znaczy, by dała się ona porwać pokusie jednoznacznych orzeczeń. Chodzi zresztą nie tylko o Nowy Jork, który stał się dla Frajlich twarzą Ameryki, lecz o kraj, który dla wielu polskich emigrantów był mitycznym miejscem niespodziewanych a cudownych odrodzin do nowego życia, jak Argentyna dla Gombrowicza, a Neapol dla Herlinga-Gudzińskiego, szansą dla nowej poezji, o czym w swoich Notach o wygnaniu pisał przed laty Miłosz, dlatego cytuje się te słowa przy podobnych okazjach nader chętnie.

Ilekroć autorzy szkiców próbują oswoić poezję Frajlich, porównując ją z innymi, co jest zrozumiałe i jako metoda słuszne, tylekroć traci trochę na tym własny głos poetki. Im częściej przypisuje się jej słowom znaczenia, w świetle których wynika, że mówi ona w czyimś imieniu: Polki-Żydówki, Amerykanki, tym bardziej grozi takim konstatacjom, że lekceważą to, co autorka ma do powiedzenia wyłącznie od siebie samej. O Miłoszu ledwo napomknęliśmy, co oczywiście sprawy nie załatwia, bo temat jest szerszy i wymaga szczegółowej uwagi (Janusz Pasterski), gdyż w Ameryce poetka weszła też w środowisko dawnej, wojennej emigracji i rację mają ci spośród piszących na ten temat, którzy stwierdzają, że ceniła i starała się zrozumieć ten kapitał doświadczeń, jaki stał się udziałem na przykład Józefa Wittlina, pochodzącego z tego samego miasta co jej rodzice, z Lwowa (zredagowała tom prac poświęconych temu pisarzowi), ale nie były to przecież jej własne doświadczenia. Dlatego mówiąc o emigracji, a myśląc o Polakach, Frajlich używa tego słowa ze zbyt daleko posuniętą rezerwą, żeby miało stanowić podstawę jej tożsamości własnej; owszem, zgłaszała w trybie luźnych napomknień przynależność do tzw. pokolenia 68, ale nie wysnuwała z tego jakichś ważnych wniosków dla siebie.

Współautorzy książki dość często odwołują się do takich formacyjnych (wygnanie) i pokoleniowych porównań, ale wartość wszelkich konstatacji na ten temat bywa ograniczona. „Emigracja” i „wygnanie”, choć są między nimi różnice, bywają zaopatrzone w cudzysłów. Jak wyjść z inflacji słów niepotwierdzanych własnym doświadczeniem, skazanych na obsługiwanie sytuacji, w których samemu nie miało się udziału – to pytanie często pada w książce. Tak jest z Holocaustem, faktem, z którego zaledwie echem przyszło się osobiście pisarce spotkać i jakoś wobec niego określić. I kiedy pytamy o rolę Nowego Jorku i Ameryki, czym stały się one dla pisarki, to sprawę, przynajmniej częściowo, wyraża tytuł głośnej w swoim czasie książki innej Polki i Żydówki, Ewy Hofman: Zagubiona w tłumaczeniu (Lost in Translation). O tym „życiu w przekładzie”, czyli na krawędzi kultur, języków, obyczajów itd., jakie było też udziałem Anny Frajlich, należałoby może napisać w tej próbie monografii więcej. Ono nauczyło Frajlich cenić wagę słów, skoro dosłowny przekład niewiele znaczy, kazało dobierać słowa, by nie powiedzieć za dużo, kiedy podjęło się decyzję pisania po polsku – jednym z dwustu języków używanych w Nowym Jorku. Typowe problemy polskiego pisarza emigranta, którym Frajlich nadaje własne znamię. Życie w przekładzie wystawia pisarza na widok publiczny, ale jednocześnie skrywa przed okiem ciekawskich; uczy pokory, a zarazem stanowi kapitał będący wyłączną własnością wygnańca.

„Amerykańskość” wierszy Frajlich to osobny temat, z jakim – moim zdaniem – zbyt rzadko mierzą się współautorzy tomu. Jak każdy wielki temat i ten jest ukryty za masą rzeczy pozornie drugorzędnych; nie chodzi o to, by wyłapywać „wpływy i zależności”, lecz wydobyć istotny wpływ pewnej atmosfery intelektualnej na osobę mającą stały kontakt z akademią, a wiadomo, ile uniwersytet w Stanach znaczy, jakie obowiązują tu standardy, wzory zachowań. Wyznam, że często, gdy czytałem, co się na ten temat pisze w związku z Frajlich, przychodził mi na myśl inny wygnany: opromieniony tytułem Harvardu Palestyńczyk Edward Said, i jego przenikliwe uwagi na temat wygnania jako oblicza kondycji nowoczesnej – myśli, które i polskiej poetce często każą z nieufnością odnosić się do słów-haseł w rodzaju emigracji i jej pochodnych. Wygnanie stanowi dla pisarki tło, na którym określa ona własną kondycję, i dlatego takie słowa eksplodują przy byle okazji mnóstwem nieoczekiwanych znaczeń. Mówimy przecież o jednej z „repatriantek” ze Wschodu, która znalazła się w Szczecinie, uchodźczyni Marca, Żydówce, która do swego pochodzenia i tradycji dopiero wyrasta – wszystko to mieści się, ale przecież nie zamyka, w nazbyt pojemnej formule czucia się wszędzie out of place. Ma ona w przypadku Anny Frajlich, w świetle jej poezji, wymiar doświadczenia, w którym kumuluje się to, co najważniejsze. Dlatego nad tą poezją rozpięta jest od początku gęsta i nierozwikłana sieć znaczeń osnutych wokół pojęć, którym łatwo – gdy cenzura wewnętrzna zawodzi – obsunąć się w stereotyp, gotową formułę, szablon.

Konferencja rzeszowska i dokumentujący ją tom dostarczają wiele okazji do przyjrzenia się temu, jak ważny bywa głos poety w dobie inflacji słów czy kryzysu tzw. wielkich narracji, co niekoniecznie prowadzi do ponowoczesnych wniosków na ten temat, że liczy się osobiste doświadczenie, skoro i ono wyraża się za sprawą formuł ogólnie dostępnych mediom, a przede wszystkim języka debaty publicznej. Głos wygnańca wynoszącego z kraju kapitał, który w przyszłości ma procentować w poezji. Współautorzy tomu, każdy inaczej, próbują rozwikłać tajemnicę, jaką stanowi dla autorki wygnanie, jak dosłowne przeplata się nieustannie z uniwersalnym i metaforycznym, zwłaszcza wtedy gdy wielkie tematy jej pisarstwa zawarte są w tych samych słowach, kiedy słowo „wygnanie”, wdzierając się niespodziewanie do poezji, zadziwia mnóstwem paradoksów i przeciwieństw. Jak to się dzieje, że elegijny ton, który w przypadku polskiej Żydówki miał aż tyle konkretnych uzasadnień, ustępuje pod naporem melancholii, cieniem Saturna, który boleje nad niemożliwością odzyskania straty? Każdej straty. Dlaczego bohaterem elegii Frajlich jest nie Żyd, lecz Polak? To niektóre z pytań mnożących się wraz z postępem lektury.

Przecinają się w tych opowieściach o życiu, a więc i twórczości Anny Frajlich różne punkty odniesień: polski, żydowski, emigracyjny, wygnańczy, pokoleniowy, ale przecież żaden się w nich nie zamyka. To stanowi fundamentalny rys jedności tego dzieła, jaką wyznacza dynamika stałości i zmiany (Bogusław Wróblewski, Wojciech Ligęza). Kiedy patrzymy na słowa-klucze Frajlich, widać, jakim zmianom podlegają zależnie od kontekstu wydarzeń, do jakich się odnoszą, ale nie tracą na znaczeniu jako punkt odniesienia. Na dobrą sprawę, każde „wygnanie” czy „traumę” w tych komentarzach należałoby ująć w cudzysłów z uwagi na przemieszczanie się tych słów z jednego kontekstu w drugi, z drugiego w trzeci itd. Dlaczego zwykły proceder krytyka, o jakim była już mowa – poszukiwanie „wpływów i zależności” – nie mówi więcej, niż sam zakłada? Tom przynosi wiele okazji do przyjrzenia się ambiwalencji, jaka towarzyszy kondycji polskiego emigranta, gdy próbuje się wysnuć z niej głębsze wnioski (i wtedy celowe staje się pytanie o związki tego pisarstwa z klasycznym kanonem emigracyjnym). Ale książka pokazuje też, jak w przypadku autorki żydowskiego pochodzenia, która do swych korzeni wraz z wiekiem dochodzi (niespodziewana gra słów), sprawa tego rodowodu nie jest czymś danym, od początku świadomym, gdyż za każdym razem jest zadaniem dopiero do rozwiązania. Być może to właśnie miała Anna Frajlich na myśli, kiedy w wykładzie na jednym z uniwersytetów swoje doświadczenie Zagłady wyraziła w słowach „the unprocessed Holocaust” (Alice-Catherine Carls).

Ojczyznę wygnańca, co wcale metaforą nie jest, stanowi język, dla Frajlich poetki wyłącznie polski, z całym bogactwem znaczeń, podtekstów, aluzji, symboli, ech, reminiscencji literackich, język, którego obroty śledzi ze znawstwem wielu autorów w książce. Z przekonaniem, że dla ustalenia tożsamości poetyckiej jest to ważniejsze niż poleganie na deklaracjach, których w tych wierszach pojawia się mało. Ma to związek z tą tożsamością także i tam, gdzie pozornie mówi się o czymś innym, „tropach cielesności i feminizmie” (Ewa Bartos) czy „obrazach przyrody” (Alicja Jakubowska-Ożóg) itp.

Szczególnego znaczenia nabierają w tym kontekście dwa szkice omawiające przekłady wierszy Anny Frajlich: na angielski (Arkadiusz Luboń) i włoski (Marcin Wyrembelski) – w drugim przypadku, co czyni tę sprawę jeszcze ciekawszą, są to wyznania samego tłumacza, mówiącego o problemach translatorskich w przypadku poezji pozornie łatwej, która dla znającego dwa języki okazuje się niezmiernie trudna. Piszący te słowa miałby ochotę powiedzieć na ten temat więcej, prowadziłoby to jednak do zachwiania proporcji. Dość przypomnieć prawdę dla znających się na rzeczy banalną, że prawdziwy przekład poetycki ocala poetyckość oryginału w sposób, który nie da się przewidzieć przez podręczniki poetyki. Wymaga śmiałego wtargnięcia w materię ulotną, która kusi mnóstwem scenariuszy.


Tu jestem / zamieszkuję własne życie”. Studia i szkice o twórczości Anny Frajlich. Pod red. Wojciecha Ligęzy i Jolanty Pasterskiej. Księgarnia Akademicka, Kraków 2018, ss. 433.