Raj dodatkowy
(reportaż magiczny)
Do swojego Santiago de Compostela mam całkiem niedaleko. Ba, wychodzi nawet na to, że mam tutaj od razu swoje San Francisco. Pierwszy krok stawiam zawsze w myślach. Zamykam drzwi mieszkania, odwracam się na pięcie i ruszam w dół po schodach. Ludzie przechodzą obok, jadą samochody, miasto udaje, że żyje, bo tak jakby na razie nie ma innego wyjścia, a ja stoję, zadzieram głowę, baczę na niebo, czy aby jeszcze Franciszek z Ignacym tkwią na swoich miejscach. Gra toczy się o to, żeby nie popaść w tanią ckliwość, nie dać się nabrać na pozorne oczywistości.
Codzienne przemierzanie tej samej trasy służy tylko i wyłącznie próbom udowodnienia, że przedmioty i miejsca nie poddają się działaniu czasu. Skoro wszystko jest tam, gdzie powinno być, być może i nas samych nie dotknie proces rozpadu. Kościół stoi ponad 300 lat. W połowie XIX wieku zawaliła się na nim kopuła. Lokalny patriotyzm nakazuje porównywać ją do tej z Bazyliki św. Piotra z Watykanu. Ma wezwanie św. św. Franciszka Ksawerego i Ignacego Loyoli. Mnie to nie boli. I tak powszechnie mówi się „Franciszek”, czasami „św. Franciszek”. I wszystko jasne. Przynajmniej dla miejscowych.
Krasnystaw okalają łagodne wzgórza. Szczególnie od strony Zastawia wyglądają jak grzbiety zastygłych przed milionami lat ogromnych stworzeń. Takich, które leniwym krokiem przemierzały pustkę świata, zanim zagarnął go człowiek. Centymetr na tysiąc lat, aż przybyły w te strony, i ze znużenia padły. O nietypowych porach roku wyglądają jak zafrasowane oblicze Stwórcy, który marszczy metafizyczne czoło w trakcie Genesis. Milczące fałdy brużdżą dziewiczą przestrzeń na horyzoncie. Chwila zwątpienia, a potem podskórna pewność, że tak trzeba.
Rzeka uchodziła w niebo, niosąc połów rybich snów. Łagodne wiry zasysały przez tysiąclecia meandrujące cienie. Zaścielały dno mulistym osadem. Od strony zachodu nadciągała powoli kołdra snu. Wieś zaczepiła na kołku kufajkę, zzuła chodaki, przetarła spocone oblicze i wyszła na drogę, szukając zabawy. A potem zapomniała, jak wygląda słońce. Nie podnosiła głowy wyżej niż na wysokość kolan. Dzień upadał na kolana przed nocą niczym staruszka, która ujrzała przydrożnego świątka.
Prawdopodobnie przeszłaś wtedy na skroś mnie, przeniknęłaś jak rentgen kliszę, wryłaś się w każdy zakamarek mej duszy. Zapisałaś się brajlem na mojej świadomości. A ja po prostu nałożyłem cię metafizycznie na siebie, tak jak się naciąga w dzieciństwie ulubioną kołderkę albo ubranie, w którym czujemy się jak w domu. Powinienem ciebie wtedy objąć i wiekuiście przytulić.
Swoją drogą, taka absorpcja-osmoza musi być dogłębnie intrygująca – tak tylko leżeć obok siebie i czekać, aż atomy zrobią wszystko za nas. Przelezą przez cielesne powłoki, poprzenikają się nawzajem, przenicują jak szewc stare zelówki. A potem już nie wiadomo, kto kim w kim.
Coraz częściej łapię się na takiej wizji, że jestem wolny i mieszkam sobie w chatce na Zastawiu. Piszę książkę życia, a w przerwach siadam na progu albo na huśtawce i czekam na ciebie… Pachniałbym starym domem, przejrzewającym latem, dorastającą jesienią i krnąbrną zimą. A wiosną nigdzie bym cię już nie wypuścił.
Domek babki pachniał jaśminem, jakby kto jego garściami bryzgał o ściany. Noce niechętnie poddawały się dniom. Skapywały ospale z poranną rosą, marudząc przy ześlizgiwaniu się z liści i traw. Nasączały pierwsze krople świtu niepokojąco delikatnym kirem rozstania. Czas nie miał tutaj właściwie nic innego do roboty, jak tylko przesypywać się w ludzkich stawach, piastach wozów, zębatkach rowerów. Były chwile, kiedy czułem się jak władca udzielnego księstewka na usługach carskiego informatora. Spotykaliśmy się za ostatnim krzakiem bzu we wsi. Psy ujadały za nami straszliwie, węsząc zdradę na niespotykaną dotąd skalę. Przekazywałem mu tajne informacje mogące zmienić losy wszechświata. Nie wiem, dlaczego dwór nie brał ich kompletnie pod uwagę. Obawiałem się, że przy takiej skali ignorancji będę musiał przejść ze służby u cara pod opiekę króla i cesarza. Noc dyktowała spiskowcom reguły gry. Stawialiśmy kołnierze na sztorc, przyciskając do piersi raporty i papierowe ruble. Rozglądając się niepewnie, przestępowaliśmy miedze, sadzili przez pola, omijali lasy, zataczali koncentryczne kręgi przez wzgórza. W mroku nasze oczy przypominały wypalone mogilniki. Porozumiewaliśmy się tylko znanymi sobie symbolami. Przypominały taniec godowy nieistniejących gatunków żurawi. Obchodziliśmy się na czworakach, obwąchując zelówki i plecy. Nie mieliśmy nigdy umówionego hasła. To znacznie utrudniało całą operację, ale uspokajała nas okoliczność, że nikomu o tej porze nie przyszłoby do głowy wychodzić na rozstaje. Moje informacje były na wagę złota. Rzadko kiedy otrzymywałem w nagrodę jego równowartość. Zawsze chciał mi zabrać klucz do domu wiszący na szyi. Nie pozwalałem mu na to. Na koniec wypalaliśmy po cygarze na zgodę. Nasze misje uważaliśmy za udane i rozliczone.
Grabowiec uspokaja. Nie ma się tutaj właściwie za bardzo do czego przyczepić. Majaczy wśród wzgórz, kiedy przychodzi mu na to tylko ochota. Swą potrzebę istnienia uzasadnia koniecznością dania wiary starym chronologiom. Z braku lepszego zajęcia wyrasta jak kalejdoskopowa fatamorgana w błyskawicznym zamku horyzontu. Przesuwa przed oczyma wędrowców hologramy zdarzeń sprzed kilku stuleci. Nie ma w tym z góry uporządkowanego plenum, hierarchii, która uspokajałaby co do sekwencji wypadków, że każda przyczyna pociągnie za sobą skutek, dobro zostanie ukarane, a zło rozpleni się po studniach i korytarzach. Podłymi drogami, po kocich łbach, wykrotach i jarach, spływają deszcze, pełgają smugi kurzawy. Piach przenika w fałdach ubrań do centrum, skąd dalej, w siatkach zakupów, na spodzie torby listonosza, szuka uparcie wolnej klepsydry. Wczepiony we włosy niespecjalnie przepada za wodą. Pasuje mu symbioza z wiatrem. Ulotne celebrowanie materii wonią.
Zdarzają się takie noce, kiedy Franciszek z Ignacym wyglądają, jakby pozbyli się kamiennej cielesności swych postumentów, i suną majestatycznie przed siebie, gdzieś w niebo. Pewnie kierować ruchem na Mlecznej Drodze. Ale czy słowo „jakby” jest tutaj zupełnie na miejscu?
W ostatnią sobotę sierpnia 2011 roku wracałem nocą z kawaleryjskiego capstrzyku na Wzgórzu 255, na styku gmin Sitno i Komarów-Osada. Specjalnie nie brałem ze sobą żadnego źródła światła – poza telefonem komórkowym. Chciałem być sam na kamienistej drodze, pod niebem wypluwającym kolejne konstelacje i galaktyki. Powietrze przewodziło symptomy nieuchronnego zamierania kolejnej pory roku. Jesień wbijała powoli, niezauważalnie zgniły kolec w pulchne fałdy usypiającego lata. Rozłożyło się śród pól i lasów wygodnie, spaśnie. Wcale nie chciało ustępować. Niczym rozkojarzony bachor, broniący się rano przed pójściem do szkoły, naciągało kołdrę mgieł na sczochraną łepetynę stogów, aby zrazu nieopatrznie odsłonić przydługie nogi tyczek chmielowych.
Uchanie nie dają mi spokoju. Coś mam z nimi do wyjaśnienia. Nie wiem jednak dlaczego. I to chyba coraz bardziej sprawia, że nie mogę zasnąć. Będę szedł do nich późnym wrześniem i wczesnym październikiem. Zapadnę w Działy Grabowieckie. Poczekam, aż mnie przygarną. Jak mrówka na dnie wąwozu przylgnę do jego runa. Ogarnie mnie sytość spełnionego żniwa, a babie lato zaplącze nogi, drogi. W połowie trasy wypuszczę z plecaka powietrze, które zabrałem z domu. Poczuję ulgę i próżnię. W to miejsce zacznę zbierać grzyby i kamienie. Nie mogę przyjść do Uchań z pustymi rękoma. Bezczynność wyczerpuje bardziej niż maraton. Odbiera wolę życia. Przychodzi najmniej spodziewanie, w momencie, w którym wydaje mi się, że wszystko mogę osiągnąć. Kiedy wystarczy jedynie wystawić nogi za próg, coś mnie powstrzymuje. Niepewność zaczyna przechylać szalę na swoją stronę. Z jej karafki sączą się krople obawy, tworząc po drodze strumyki panicznego strachu. Upajam się nimi, bo nic innego nie jestem w stanie sobie zaoferować. Ale tym razem musi być inaczej. Uchanie czekają na mnie, schodzącego z któregoś z okolicznych wzgórz. Są niczym stare psisko wyglądające nadejścia pana. Nie mają co prawda ogona, którym mogłyby zamanifestować swą radość. U ich napowietrznych bram wyłożę grzyby i kamienie. Usiądę na miedzy. Odetchnę ździebko wśród tarnin i traw. Poczekam na werdykt – czy mogę pójść dalej. Dopełnię aktu oblaty łykiem bimbru wyplutego na ziemię. Dam się potem zapisać do ksiąg grodzkich, których już nikt nie prowadzi. Kiedy poczuję słońce na plechach, wstanę powoli, nie chcąc zmącić zbyt nagłym ruchem powietrza, pamiętającego być może ostatnie zapachy czasu uwięzionego pomiędzy wskazówkami najstarszego zegara w osadzie. Przywołam Uchanie do nogi. Bez nich nie ruszę się choćby na krok, w przestrzeń i noc.
_________________
16 października mija pierwsza rocznica śmierci Mariusza Kargula, który odszedł tragicznie młodo w wieku 36 lat.