Lekcje martwego języka
Buty szczelnie wypełniają dwie półki ustawione pod ścianą. Rozlewają się po podłodze, wciskają pod gablotę z pamiątkami, pocztówkami i turystycznymi folderami. Pokrywają sześć metrów kwadratowych przedsionka, pozostawiając wąskie przejście. Sandały – brązowe damskie z cienkimi paskami i czarne męskie z grubej skóry – sportowe pumy, podróbki adidasów i białe tenisówki, japonki i dziecięce sandałki, damskie czółenka, a nawet pantofle na obcasie, obok znoszonych, czarnych mokasynów…
Gdy wewnętrzne drzwi się otwierają, w przedsionku wrze. Ci, którzy od razu próbują założyć buty, blokują przejście pozostałym. Inni boso przepychają się ku wyjściu, kolejni sięgają nad schylonymi grzbietami w poszukiwaniu swoich par. Ktoś zatrzymuje się przy półce z pamiątkami. Na wychodzących napierają oczekujący przed wejściem. Kolejka do meczetu jest długa. To pierwszy maja, środek długiego weekendu – w Kruszynianach na Podlasiu jest tłoczno, na jedną tatarską rodzinę przypada dwustu turystów. Ich gwar tłumi wszystko, w taki dzień nic tu nie można zobaczyć.
Wracam nazajutrz, wczesnym poniedziałkowym rankiem, drogą z Krynek. Rzeczka Nietupa raczej ulega kopcom niskich wzgórz niż się przez nie przedziera i je kształtuje. Wąska szosa krąży między pagórkami. Najpierw Trejgle, potem – na prawo – Nietupy, Kundzicze, Ciumicze i dalej Żylicze, a na lewo: Białogorce i Ozierany, wciśnięte pod granicę z Białorusią. Rano, kiedy mgły unoszą się ponad doliną, nazwy melancholijnie przywołują ruskiego bojara Nestora, który pięćset lat temu otrzymał te ziemie i przy pomocy ruskich oraz litewskich osadników karczował puszczę. Ziemie są słabe. Powierzchnia górzysta, grunt żwirowaty i kamienisty – zapisał na początku XIX w. w statystyce guberni augustowskiej Ignacy Lachnicki. Dzisiaj z gospodarki trudno się utrzymać, miejscowi narzekają, że ziarno i kombajn kosztują więcej, niż potem zwraca się za zboże. Niektórzy mówią, że krów nie mają, bo Unia wymaga zapewnienia dostępu do zimnej i ciepłej wody – powinna się znaleźć w każdej oborze, a przecież jeszcze niedawno w ich domach nie było bieżącej wody. Pola i łąki, które pięćset lat temu w pocie czoła karczowali Nestorowi osadnicy, wśród nich Narko Growszin, Januz Nargielewicz i Maczyas Radziwiłłowicz, ponownie zarastają. Z lasów wychodzą dziki i wykopują gospodarzom ziemniaki, a za straty nadleśnictwo płaci marne odszkodowania.
Przed wjazdem do Kruszynian zatrzymują mnie krzyże. Najpierw, przed zieloną tablicą wyznaczającą początek miejscowości, dwa katolickie. Pierwszy drewniany, szary ze starości, z rozłożystymi ramionami; towarzyszy mu prosty, stalowy, wciąż pełen młodzieńczego wigoru, ogrodzony metalowym płotkiem. Kilkadziesiąt metrów dalej – prawosławne. Ten ogromny wysokością dorównuje pobliskiej lampie ulicznej i góruje nad pierwszym domem we wsi. Właściwie nie byłoby w tym nic dziwnego, podlaskie wsie obfitują w takie symbole, jednak tutaj, u wrót Kruszynian, wydają się nie na miejscu. Zaskakują. A może nie? Może tylko zapowiadają to, co widać za pierwszymi domami? Te stoją nierówno rozrzucone po obu stronach drogi. Małe, drewniane chatki. Kilka zadbanych obejść, których odnowione szalówki graniczą z łuszczącymi się ścianami sąsiadów. Oto rozpadający się domek w cieniu wysokich drzew – dach dawno się zapadł, zostały resztki słomy, tylko szczytowa ściana i dwa małe okienka wciąż trzymają pion. Asfalt drogi popękał, z boku kruszy się całymi płatami, widać, że od dawna nie był remontowany. Wielkie lipy wznoszą się wysoko ponad betonowymi słupami energetycznymi. Drzewa, zielone świeżą wiosną, ożywiają wieś, uśpioną w ten poniedziałkowy poranek, kiedy nie ma turystów szukających polskich Tatarów.
Dworki, wsie i końce tatarskie na Litwie zamieszkiwało dziesięć tysięcy potomków tatarskich murzów i sołtanów. Najwięcej z nich osiedliło się w XV w. i przez sześćset lat spolszczyli się, zasymilowali, chociaż zachowali islam i resztki ordyńskich zwyczajów.
To Jan III Sobieski sprowadził ich na polskie Podlasie, ziemią wynagrodził chorągwie, od miesięcy służące bez żołdu, ponieważ brakło na nie środków w państwowej kasie. Wśród obdarowanych znalazł się pułkownik Samuel Krzeczowski, którego Sobieski dobrze pamiętał z czasów wojen z Turcją. Według tatarskiej legendy to Samuel, a nie jakiś bliżej nieznany rajtar, uratował królowi życie w czasie bitwy pod Parkanami. Krzeczowskiemu przypadły Kruszyniany, Łużany i Białogórce, a jego oficerowie otrzymali mniejsze folwarki, w sumie sto włók ziemi, podzielonych między czterdziestu pięciu żołnierzy. Razem z rodzinami ponad dwieście głów. Miejscowi chłopi ustąpili im miejsca: z Kruszynian i Łużan przenieśli się do położonych nieopodal Sannik, a z Białogórców do Trejgli. Król jednak okazał łaskawość i na trzy lata zwolnił ich z ciężarów.
Rodzina Krzeczowskiego panowała w Kruszynianach sto lat. Największy majątek należał do Asi z Łosiów, żony dwóch wnuków pułkownika. Najpierw poślubiła Aleksandra, a gdy ten umarł, jego brata – rotmistrza Samuela. Miała trzy folwarki w Kruszynianach, do jej dworu w pobliskiej Górce przynależało trzynaście domów i karczma, którą wydzierżawiła Żydom. Była również panią Ciumicz z ośmioma domami i całych Łużan, zamieszkiwanych przez sześćdziesięciu czterech chłopów. Dobra przynosiły dwa tysiące osiemset dziewięćdziesiąt złotych dochodu. To był szczyt powodzenia rodu, potem fortuna się odwróciła, Asia wyprzedała folwarki, a po dworze w Kruszynianach ślad szybko zaginął.
Szukam tego, co pozostało po dawnych właścicielach – czegoś innego niż kamienne cokoły na mizarze, zarośniętym tatarskim cmentarzu położonym na wzgórzu, u stóp wysokich sosen. Ostał się dwór w Górce. Chociaż nie ten, który zbudował Krzeczowski – ów spłonął w 1890 roku, a na jego miejscu powstał nowy. Mimo wszystko kiedy skręcam w wąską, brukowaną drogę i dojeżdżam do kręgu wielkich dębów i lip, obok drewnianej stodoły, najstarszego z dworskich zabudowań, czuję się prawie jak w czasach, gdy żyli Krzeczowscy. Duży parterowy budynek pomalowany na ciemny brąz, z dachem krytym brązową blachą stoi na skraju skarpy. Z jego okien widać całą dolinę Nietupy, aż po lasy i pola po drugiej stronie, w pobliżu Ciumiczów. Na pobliskim wzgórzu majaczą zabudowania dawnego PGR-u, w dolince przed nimi straszą podupadłą ruiną czworaki.
Dwór przetrwał, bo po wojnie mieściły się w nim szkoła, biblioteka, Prezydium Gminnej Rady Narodowej i biuro PGR. Na wybory wchodziło się przez główne, reprezentacyjne drzwi do pomieszczenia, gdzie później ulokowano biuro. Teraz dwie trzecie budynku stoi puste, wybebeszone przez robotników prowadzących remont. Można dostać się do środka przez otwór po drzwiach w szczycie dworu albo głównym wejściem, przez ganek. W sieni wąskie schody wiodą na strych, drewnianej balustradzie brakuje połowy szczebli. Obok solidna, drewniana, półkolista framuga prowadzi do dwóch pokoi. W środku jaskółka. Wleciała tam otworem wybitym przez robotników i teraz zdezorientowana krąży po pustym pomieszczeniu. Trzeba wyobraźni, by w tym wszystkim odnaleźć świetność tatarskiego dworu.
Samuel Krzeczowski miał w służbie Rzeczypospolitej wzloty i upadki, największy w czasie rokoszu Lipków w 1672 roku, kiedy trwała wojna z Turcją. To o tym buncie pisał w Panu Wołodyjowskim Henryk Sienkiewicz. Samego Sienkiewicza z Kruszynianami też coś łączyło. W 1929 roku w Wilnie ukazał się Herbarz rodzin tatarskich w Polsce – pięćset dziesięć stronic pieczołowicie złożonych przez Stanisława Dziadulewicza. Tam, na dwóch kartkach pełnych imion, dat i funkcji, Dziadulewicz wywiódł tatarskie pochodzenie noblisty. Jego protoplastą był żyjący pod koniec XV wieku Puwrus, po nim następowali: Lehusz, Alko zwany Hodżą, dwóch Bogdanów i Józef, lub może jeden z Murtozów. Pradziad lub prapradziad Henryka przyjął chrzest i uzyskał szlachecką nobilitację. Dziadulewicz wywód swój poparł wynikami badań antropologicznych profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, który dopatrzył się w budowie ciała pisarza, a szczególnie czaszki, cech mongoidalnych.
W Panu Wołodyjowskim Henryk stworzył najlepszego bohatera całej Trylogii. Ciekawe, że Sienkiewiczowi ciężko przychodziło malowanie pozytywnych postaci. Drewniany Skrzetuski, nierzeczywisty, nieco niepoważny Wołodyjowski. Kmicic udał się lepiej chyba dlatego, że był hulaką, awanturnikiem i trochę łajdakiem. Smutni ci Sienkiewiczowscy rycerze. Dla mnie najbardziej krwistym, chwytającym za serce i gardło bohaterem był Azja Tuhajbejowicz. A tak dokładniej to litewski Tatar, rotmistrz Aleksander Kryczyński.
Co za świat, co za świat! Groźny, dziki, zabójczy. Świat ucisku i przemocy. Świat bez władzy, bez rządu i bez miłosierdzia. Krew w nim tańsza od wina, człowiek tańszy od konia. Świat, w którym łatwo zabić, trudno nie być zabitym. Kogo nie zabił Tatarzyn, tego zabił opryszek, kogo nie zabił opryszek, zabił go sąsiad. Świat, w którym cnotliwym być trudno, spokojnym niepodobna. Tak w Prawem i lewem napisał Władysław Łoziński. W tym niebezpiecznym świecie około 1630 roku urodził się Aleksander Kryczyński.
Kryczyński to potomek Najman-bega, który walczył u boku wojsk litewskich w bitwie grunwaldzkiej, za co książę Witold obdarował go majątkiem w powiecie oszmiańskim i dworem w Wilnie. Syn Najman-bega otrzymał wieś Kryczyn i od niej nazwisko przyjął cały ród. Dwieście lat później ojciec Aleksandra w poszukiwaniu fortuny wyruszył na Wołyń i Podole. Szybko zresztą stamtąd uciekł, podobno aż do Stambułu, i zostawił synka pod opieką stryjów. Młody Aleksander nie ma problemu z wyborem drogi życiowej. Jeszcze jako nastolatek zostaje towarzyszem tatarskim u księcia Dymitra Wiśniowieckiego. Musi być obdarzony talentem i wojennym szczęściem, skoro już w wieku dwudziestu trzech lat zaciąga własną chorągiew. Dołącza do wojsk Stanisława Potockiego i pod Bruchnalem ratuje sędziwego hetmana od śmierci. Uzyskana sława pozwala mu znaleźć się wśród sygnatariuszy konfederacji tyszowieckiej z 1656 roku, zawiązanej w celu walki ze szwedzkim potopem. W 1660 roku ponownie się odznacza, tym razem pod Cudnowem, gdzie jako jeden z pierwszych wdziera się do taboru wojsk rosyjskich i kozackich. Walczy pomimo pięciu ran postrzałowych i kłutych.
Nie zachował się żaden wizerunek Kryczyńskiego, ale być może to jego postać stanowiła inspirację dla ryciny z 1660 roku, która przedstawia rotmistrza tatarskiego. Szczupły, dobrze zbudowany mężczyzna ściąga uzdę, koń dumnie podnosi głowę do góry. Żołnierz w prawej ręce dzierży buzdygan. Spogląda na nas groźnie spod czapki z zawadiackim chwostem. Rysy twarzy mają w sobie coś tatarskiego i polskiego – wyraźnie zarysowane brwi, ostry, prosty nos, ściągnięte w dół kąciki ust. Wydaje się stanowczy, zdecydowany, pełen energii. Bohater spod Cudnowa, wierny stronnik Jana Kazimierza, zaufany wielkiego hetmana Potockiego, właściciel kilku majątków na Podolu i Wołyniu.
A jednak nie jest zadowolony. Uważa, że jego dokonania w walkach z Rosją, Kozakami i Szwecją nie zostały odpowiednio docenione. Upokarza go konieczność zabiegania o prawa dla Lipków, jak nazywano osiadłych na Podolu Tatarów. Podobnie jak wielu jego pobratymców utrzymuje ożywione kontakty z chanatem krymskim, imperium osmańskie też nie jest mu obce. A Turcja szybko dostrzega potencjał tatarskiego rotmistrza. Wiosną 1672 roku, kiedy na Polskę rusza osmańska armia, wśród Lipków wybucha bunt. Pod przywództwem Kryczyńskiego na turecką stronę przechodzi dziesięć chorągwi – dwa tysiące żołnierzy. Turcy przekraczają Dniestr, twierdza w Kamieńcu Podolskim, uznawana w Rzeczypospolitej za niezdobytą, pada po dziewięciodniowym oblężeniu. To w Kamieńcu Sienkiewicz wysadził w powietrze Wołodyjowskiego z Ketlingiem.
(…)