Maciej Bieszczad
– nieustające zaproszenie
Od czasu debiutu na łamach łódzkiego „Tygla Kultury” (nr 10-12 z 2004 roku) wiersze Macieja Bieszczada przykuwały moją uwagę. Ta poezja była mocna. Obrazy kreślone pewnie, zdecydowanie, wyraziste i wbijające się w pamięć. A jednocześnie takie zupełnie obce. Z symboliką, która wymagała odszyfrowania, namysłu, przyjęcia innego punktu widzenia, innej wrażliwości lub pozostawała nieodgadniona, niczym hieroglif. Tak właśnie w myślach nazywałam początkowo te utwory – hieroglifami. I wiele czasu strawiłam nad nimi, gdy jako redakcyjna recenzentka poszukiwałam do nich kluczy, dzięki którym najpierw sama mogłabym je zrozumieć, żeby potem opowiedzieć o nich czytelnikom.
Banalne sceny z prowincjonalnego miasteczka zastygłego w posezonowej beznadziei jak źle skadrowane fotografie. Flashbacki pozostające na wewnętrznej stronie powieki, bezgłośne filmiki ukazujące drżenie nitki pajęczyny, spadający listek, rozpadającą się kulę dmuchawca. Opuszczone stoliki niewielkiej knajpki, których blaty przykryto odwróconymi krzesełkami – te obrazy dla mnie były smutnym świadectwem pustki. Bieszczad widział w nich chwilową nieobecność, nakazującą cierpliwe oczekiwanie. Oczywiście rozumiałam, że dostrzega coś, co mi umyka, i że domaga się mojej uważności, bo przecież czułam, że jest w tych scenach jakaś ukryta siła, zachwyt, ale i gorycz, może rozpacz.
Bohater liryczny tych wierszy był dla mnie więźniem – mimo że opisywał egzotyczne pejzaże i realia wędrówki – zamkniętym we własnych mitach, a może w nierozstrzygalnych dylematach, usiłującym uciec sam przed sobą i świadomym, że żadna droga nie przyniesie wyzwolenia.
Kolejne tomy ugruntowały moje pierwsze wrażenie. Czytałam je z wysiłkiem, z trudem przedzierając się przez chropawe, celowo „surowe” metafory kryjące w sobie delikatne, ulotne emocje i wrażenia, ale już wtedy wiedziałam, że ten trud się opłaci. Przystępując do pisania o poezji Bieszczada, sama z siebie żartowałam, posługując się metaforą zaczerpniętą od innego poety, że oto pokonuję pewną „nieprzysiadalność”. I dopiero teraz, gdy wspominam swoje wewnętrzne rozterki i niepokoje, widzę, jak w istocie ci dwaj artyści są do siebie w dziwny, nieoczywisty sposób podobni, chociaż różni ich właściwie wszystko – przynależność pokoleniowa, bagaż osobistych doświadczeń, środowiskowe powiązania, światopoglądy manifestowane poprzez poetyckie creda. Za to łączy ich z pewnością indywidualny koloryt, nastrój, a także chropowatość języka. Nieprzejrzystość. Epigramatyczność formy. Mistyczne stany, epifanijne doznania, kontemplacyjny namysł nad z pozoru niedostrzegalnym szczegółem.
I oto kiedy już miałam tego Bieszczada „poukładanego” i oswojonego, ba, kiedy poznałam osobiście jego i jego rodzinę („babciowałam” córeczkom poety, doradzałam przy zakupach, pomagałam organizować wycieczki po atrakcjach Trójmiasta, rozmaitych fokariach, zoologach i koncertach), gdy jako dumna recenzentka z radością przyjęłam zaproszenie na uroczystość wręczenia nagrody „Toposu” – wtedy właśnie otrzymałam od Maćka kilka kawałków dziwnej prozy. Poprosił mnie, bym je przeczytała i wyraziła swoje zdanie. Całkiem prywatnie.
I znowu zmagałam się, zaskoczona, z zupełnie inną formą. Gubiłam wątki, nie nadążałam za postaciami. Drażniła mnie zamierzona przez autora obcość bohaterów, którzy w żadnym wypadku nie mieli być „sympatyczni”. Zanim zrozumiałam – a przynajmniej wydaje mi się, że zrozumiałam – koncept tego, składającego się w całość, zbioru noweletek, czy może raczej obrazków, które dopiero na końcu tytułowa ulewa miała powiązać ze sobą niczym w greckiej tragedii, musiałam całkowicie przewartościować swoje myślenie o epickiej narracji i tworzeniu psychologicznych portretów postaci. Behawioryzm tej prozy wymagał stałego napięcia uwagi, pamiętania o każdym, nawet najdrobniejszym szczególe, jakby to był najbardziej skomplikowany kryminał skandynawski, w którym czytelnik podąża za zespołem śledczych, by ostatecznie, doszczętnie zmylony, odnaleźć rozwiązanie zagadkowej zbrodni tam, gdzie najmniej by się tego spodziewał. Tu zbrodni nie było, ale były suspens, napięcie, tajemnica. Były ukryte znaczenia. Były wręcz kolejne, nakładające się na siebie warstwy znaczeń, maski i gry pokazujące całą komplikację z pozoru banalnych sytuacji i postaci.
Czytałam tę dziwną powieść (zbiór opowiadań) kilka razy, jeszcze w wersji roboczej, zgłaszając – na prośbę Macieja – wszystkie swoje wątpliwości, tropiąc niekonsekwencje, wytykając językowe kiksy (z których część stanowiła jednak zamierzony chwyt narracyjny). Zdaje się, że chodziło nawet o jakieś pilne terminy, trzeba było rozliczyć stypendium twórcze. Ostatecznie powieść została wydana, a ja miałam poczucie, że Bronka, Zbigniew, Marek i Andrzej zaczęli na jej kartach żyć własnym życiem. Polifoniczna, spiralnie układająca się, niespieszna opowieść potrafiła mnie wciągnąć i sprawiła, że niektóre jej sceny zaczęłam śnić. Podróż w czasie – ale nie linearna, tylko meandryczna, w głąb wspomnień, odkrywanie kolejnych warstw pamięci, dekomponowanie i układanie na nowo tych samych puzzli. Wzajemne relacje pomiędzy bohaterami odsłaniają prawdę o nich, skrytą głęboko, czasem nawet przed nimi samymi. Była to bez wątpienia eksperymentalna próba stworzenia nowego typu narracji, właściwie niemal afabularnej, chociaż z wyraźnie zarysowanymi liniami poszczególnych wątków, skupionej na szczególe, momencie, chwili, niczym u Mauriaca, Robbe-Griletta czy Myśliwskiego. I – podobnie jak we wcześniejszych wypowiedziach lirycznych Bieszczada – „gęstość” czasu, intensywność przeżyć podkreślone zostały przez biblijne motywy i nawiązania tworzące dodatkowe możliwości interpretacyjne. Miałam wrażenie, że mimo dobrych recenzji Maciek nie był zadowolony z tej powieści, sam kilka razy podkreślał w rozmowach, że nie wszystko udało mu się do końca przemyśleć i nie osiągnął w rezultacie tego, o co mu chodziło.
Potem stało się kilka rzeczy strasznych i nasze drogi się rozeszły. Telefony zamilkły. Może to moja wina, bo w chwili nieszczęścia, jakie spotkało Macieja, nie potrafiłam znaleźć w sobie dość siły, bo wspomóc go mocniej niż tylko kilkuzdaniowym listem wysłanym za pośrednictwem poczty internetowej. Sama w tym czasie zmagałam się z dużymi problemami zdrowotnymi, czułam się słaba i samotna. Nie miałam z czego odjąć, żeby dać. Później zrejestrowałam na szczęście szereg dobrych nowin, które uspokoiły mnie i sprawiły, że nie musiałam już czuć się winna.
Może więc teraz, pisząc te słowa, na nowo układam sobie w myślach nie tylko moje lektury, ale też coś znacznie ważniejszego? Wiersz jest „miejscem spotkania”, a „pasaże” to różne wyjścia, otwierające ciągle nowe i nowe możliwości dla kogoś, kto „szuka piękna”. Bardzo często wiersz / staje się słyszalny dopiero / w samotności (O doświadczaniu siebie, MS1, s. 28).
(…)
- W przypadku tytułów publikacji, z których zaczerpnięte są cytowane przeze mnie fragmenty utworów Bieszczda, stosuję następujące skróty: Miejsce spotkania (MS), Pasaże (P), Ultradźwięki (U). ↩︎