Nadberezyński Homer
albo rozmowa między panami Florianem, Witoldem i Tadeuszem
Już pierwsze zdanie dźwięczy konkretem: W głuszy bezkresnych zaberezyńskich lasów, w otoku dwóch rzeczułek chutor włók trzy1. Miłośnicy Tołstoja i Turgieniewa czują od razu, że przysmak ten – czemuż by nie porównać go do potrawy ze słowiczych języków serwowanej przez Trymalchiona – dziwnie i tajemniczo zakonserwowany, dla ich literackiego podniebienia będzie ucztą, której już się nie spodziewali.
Zaraz na pierwszej stronie możemy sobie uświadomić, w jakim świecie jesteśmy – podobnie jak fizjonomiści (i niektórzy portreciści) dostrzegają przynajmniej kilkanaście odmian zwyczajnego na pozór ludzkiego nosa, tak tutaj słyszymy o „murogu”, rodzaju łąki o twardym, suchym, niebagnistym gruncie przeznaczonej na wypas dla owiec i koni. A już na stronie drugiej uderza nas to, za czym od dawna tęsknimy w literaturze, bez reszty zajętej samą sobą albo „wątpiami” autora. Znajdujemy się w „czarownym” (a może zaczarowanym?) świecie sprzed odkrycia „szkół pisania”, kiedy jeszcze powieści pisali nieuczeni. A ponieważ tworzyli – trochę niczym w malarstwie prymitywiści – jak widzieli (i nigdy więcej, niż widzieli), szorstki i mięsisty byt zagarnia w tej książce całą naszą uwagę – widzimy „samodziałowe” (kraciaste) spodnie, „kramną” (fabryczną, w odróżnieniu od domowej) marynarkę (czarną) i burą świtkę. Jesteśmy w sidłach kroniki, która uwięziła nie tylko dawny świat, ale też dawnych ludzi z całym inwentarzem. W takim świecie liczą się rzeczy, które można (a raczej – można by) wziąć do ręki. Zapamiętane i przywracane teraźniejszości w skali 1:1. Więc wyszedł z lasu człowiek: do rzemienia od torby przypięta była naprzeciw serca żółta, szerokości dłoni blacha, z wyrytym w języku ruskim napisem: „Lesnoj storoż”.
Jakże przyjemnie dać się znowu prowadzić opowiadaczowi snującemu historię, która się wydarzyła i dlatego już się nie wydarzy – w odróżnieniu od historii, jakie podobno wydarzają się zawsze i wciąż na nowo albo mogłyby się wydarzyć, choć się nie wydarzyły. Słuchać człowieka, który widział, dotknął i zatęsknił do czegoś, co kiedyś znał i kochał; tego, kto swoje życie przeżył, a nie poddał „narracji”, kogoś, kto – na szczęście – nie dowiedział się nigdy o istnieniu Rolanda Barthesa, który wiedział o powieści wszystko, chociaż nigdy żadnej nie napisał.
To jedno z najdziwniejszych zjawisk literackich w XX wieku – dwaj Polacy, prawie rówieśnicy, na drugim krańcu świata, w Argentynie, niemal równocześnie pisali dzieła, z których jedno całe było z wieku XIX, a drugie zapowiadało wiek XXI. Z całą pewnością w polskiej literaturze XX stulecia nie znajdzie się dzieł równie antypodycznych, jak powstałe o miedzę – w Argentynie! – Nadberezyńcy i Trans-Atlantyk. Ich autorzy kompletnie jakby nie zauważyli, gdzie są, i opętańczo pisali o Polsce, choć nazwą tą określali rzeczy całkiem odmienne, a w gruncie rzeczy równie sprzeczne – jak oni sami. Polskę A zapowiadał urzędnik z banku, zaciągający z francuska, Polskę B przywoływał rzeźnik, pracujący wcześniej krótko jako policjant; jeden skończył uniwersytet, drugi cztery klasy szkoły powszechnej. I czy to nie paradoks, że w tej rzeczywistej Polsce (zamieszkanej, jak powiedziałby Giedroyc, przez „krajowców”) czytanie literatury tworzonej na emigracji zaczęliśmy od Gombrowicza, jeszcze w opłotkach XIX wieku piszącego dzieła nam współczesne, a kończymy odkryciem pisarza à la Władysław Reymont, który dziś wydaje się nam być rewelacyjnym i intrygującym?
Nigdy się nie spotkali – ale po co mieliby się spotykać? co mieliby sobie powiedzieć? A jednak w braku tego najnaturalniejszego pod słońcem Argentyny rendez-vous jest coś frapującego: dwaj polscy pisarze na wspólnej obczyźnie, myślący o Polsce od poniedziałku do niedzieli, cali nią przesiąknięci, dumni z niej i obolali nią, nie mają – prawdopodobnie, bo któż to wiedzieć może; wiemy tylko tyle, że z pewnością mogli się spotkać, ale się nie spotkali – nic sobie do powiedzenia. Może dlatego, że pan Witold był negatywem pana Floriana, orzeł dla jednego stanowił reszkę dla drugiego, czarne tu znaczyło białe tam. Ale czy to właśnie nie jest najwspanialsze? Czy nie świadczy o żywotności tej idei (Polski), która ma swoje maestoso i swoje capriccioso, dając się chwalić i pozwalając się potępiać? Przecież nie było, nie ma i nie będzie ani Polski Gombrowicza, ani Polski Czarnyszewicza – tak jak istnieje Polska Stasiuka, jak istniała Polska Żeromskiego czy Paska. Interesujące jest może to, że dwaj panowie z Argentyny pokazali, jaka mogłaby owa Polska być – jakiej pragnęli i pragną zwolennicy obu „Argentyńczyków”. A czy naród wydający tak sprzeczne wizje nie poświadcza tym samym swojej szczególnej „woli mocy”? Czy przedstawiciele tzw. filozofii życia nie dowiedli, że fenomen życia polega na tym, iż wypełnia ono sobą koryto teraźniejszości po brzegi, a jednak całe wychylone jest w przyszłość, ponieważ istnieje w nim podskórna siła, jakaś swoista rozumność, każąca mu przewidywać i sposobić się na awaryjne warianty przetrwania w przyszłości; i dlatego każda nagła zmiana warunków, konieczność przelania się do nowego naczynia, nigdy nie zastaje życia niegotowym i w każdą nową szczelinę wlewa się ono hucznie, po królewsku? A więc czyż desperacko musimy się upierać, że dwa projekty „polskości” to zawsze o jeden za dużo?
(…)
______________________
1Cytaty z książki Floriana Czarnyszewicza podaję za – Nadberezyńcy, powieść w trzech tomach osnuta na tle prawdziwych wydarzeń. Wydawnictwo ARCANA, Kraków 2011, ss. 638.