Motorynka taty
Moje dzieciństwo przypadło na koniec lat czterdziestych i na lata pięćdziesiąte. Mogłam się zapewne urodzić o dziesięć lat wcześniej, gdyby w tym czasie nie było w naszych stronach wojny. Podczas wojny nie ma podziału na dzieci i dorosłych, śmierć wszystkim jednakowo zagląda w oczy.
W czasach mojego powojennego dzieciństwa Tata miał motorynkę. Sam naprawił tę zdezolowaną maszynę i doprowadził do stanu, w którym dało się ją znów nazwać motorem. Był to pierwszy pojazd, którym jechałam. Bo nie wiem, czy miałam wózeczek dziecinny, w którym mnie wożono w czasie walk frontowych, i czy rodzice ciągnęli mnie na wyładowanym tobołami wojennym wózku, kiedy bomba spadła na nasz dom i musieliśmy uciekać; miałam wtedy półtora roku.
Jeździć na rowerze na pewno zaczęłam później, a tramwaj, autobus czy pociąg to było już coś zupełnie innego, poruszały się przecież niezależnie od tego, czy w nich siedziałam, czy nie. I dlatego jazda na motorze była dla mnie tak wielkim przeżyciem. Ojciec jednym kopnięciem uruchomił silnik, usiadł na siodełku, dodał trochę gazu, po czym przekrzykując hałas silnika, z uśmiechem zwrócił się do mnie, która zaciekawiona, ale i wystraszona stałam na krawężniku, trzymając mamę za rękę. Miałam zaledwie pięć lat.
– No, wskakuj na siodełko.
Mama posadziła mnie za tatą. Nie dosięgałam „stopek” dla nóg, więc objęłam ojca w pasie najmocniej jak potrafiłam. Jeszcze ciągle wystraszona, ale już szczęśliwa siedziałam na głośno warczącej maszynie.
Mama żegnała mnie również głośno, przekrzykując warkot:
– Trzymaj się mocno, bo jak ruszycie, motor szarpnie!
Odpowiedziałam bojaźliwie:
– Już szarpie…
– Tak mnie ściskasz, że ledwie dyszę – zaśmiał się tato.
Mój starszy brat, Laci zauważył złośliwie:
– I tak spadnie. Jak tylko motor ruszy.
– Nie spadnę – zapewniałam szeptem.
Mama ścisnęła ramię Laciego:
– Nie mów tak, bo rzeczywiście spadnie.
Tato odwrócił głowę do tyłu:
– No, córeczko, możemy ruszać?
– Tak – wyjąkałam.
– Ale się boi… Na pewno spadnie! – krzyczał ojcu prosto w ucho Lacika.
– Nie krzycz, nie jestem głuchy. To możemy ruszać? – spytał znów tato.
– Jesteś gotowa, Zsuzsika? – Mama najchętniej porwałaby mnie z siodełka.
– Tak – szepnęłam.
– No to trzymaj się!
Motor drgnął, a ja z drżeniem przywarłam do ojca. Kręciło mi się w głowie z przejęcia. Nie byłam przygotowana na to, że ziemia poruszy się pod nami. Ojciec jechał powolutku, z minimalną prędkością, ale pomimo to zakręciło mi się w głowie, gdy zerkając w bok spostrzegłam, że domy, płoty, ogródki i ludzie przesuwają się obok nas do tyłu. Wszystko, ale to wszystko umykało w tył.
O tę jazdę zanudzałam ojca już od wielu dni. A dokładnie od dnia, w którym po raz pierwszy przewiózł na motorynce brata. I oto moje pragnienie spełniło się.
Zanim dojechaliśmy do zakładu ogrodniczego, przestałam wierzyć, że ta męka kiedykolwiek się skończy. Strasznie kręciło mi się w głowie, źle się czułam i tak kurczowo wczepiałam się w ojca, że po zatrzymaniu motorynki nie mógł z niej zsiąść, bo pociągnąłby mnie ze sobą. Nie słyszałam jego słów, trwałam na siodełku trzęsąc się, aż wreszcie dotarło do mnie, że już stoimy. Dopiero wtedy zwolniłam uścisk. Ojciec postawił mnie na ziemi. Zakołysałam się jak marynarz po zejściu ze statku albo jak ktoś, kto za dużo wypił. Przykucnęłam i stamtąd przyglądałam się, jak tato jednym energicznym ruchem nogi wysunął podpórkę, lekko uniósł motorynkę i postawił ją na ziemi. A potem podniósł mnie, przytulił i pocałował.
– Co jest, żabko? Czyżbyś się przejechała motorem?
Kiedy przestało mi się kręcić w głowie i wywołane niezwykłym przeżyciem złe samopoczucie minęło, ogarnęła mnie taka duma, jakbym dokonała bohaterskiego czynu. Od tego dnia siadałam na motorynkę, kiedy tylko udało mi się ubłagać ojca. Początkowo jeszcze w bojaźliwym podnieceniu, ale wkrótce zapomniałam o strachu i złym samopoczuciu, i z czasem rozzuchwaliłam się jak prawdziwa motocyklistka.