Ksenia
Bachora zrobił mi Czesiek albo Szeryf. Albo Bulion. Cholera zresztą wie, który. Zrobili mi i koniec. Gdzieś w krzakach czy na półpiętrze klatki schodowej. W pośpiechu pijackiego dupczenia, bez durnych słów o kochaniu, o przyszłości.
To nieważne. Był z tego brzuch i potem dzieciak; tylko to się liczyło.
A liczyło się ciągle na wspak. Do minusa. Nie było mnożenia. Samo dzielenie i pieprzone odejmowanie, do usrania. Ja tam zresztą w tym rachowaniu mocna nie byłam i dopiero z czasem pojęłam, że bez kombinowania to daleko nie ujadę, że zawsze będę tyłka dawać.
Na robotę więc poszłam do kuchni, do mlecznego w Trzeciej Alei. Nie to, że gary lubiłam. Podeżreć można było i do chałupy, dla dzieciaka, przynieść. Nie poznała jednak Mała, jak pachną żeberka czy bigos na koźlakach, bo tam, w garkuchni grochowa i leniwe za luksus robiły. Ale krzywdy nie było.
W tym barze to ja się wymowna bardziej zrobiłam. Nieraz bywało, że jacyś młodzi przyszli i dla hecy solą po oczach sypali czy pluli do talerzy. To wtedy kasjerka wołała: Ksenia, chono tu! A ja tak jak stałam, od tych garów, skrobaczek i zmywaków leciałam na salę i pierwszemu z brzegu w kły waliłam. Z piąchy, bez trzymanki. Nie powtarzałam, nie trzeba było. Kasjerka to nawet mówiła, że dobitna jestem.
Raz to się afera zrobiła, bo walnęłam niewinowatego. Ale jakoś uszło, bo był lekko wcięty. A z chłopakami z MO umowa stała, że jak gość napity, to i awanturujący. I takiego prać można było.
Żreć było co, ale za panienki to ja i kaprony chciałam se kupić i kieckę jakąś. A kielicha też lubiłam do poduchy walnąć. Tylko za co? Młoda byłam, to i głupia. Nie to, że pochlać lubiłam, ale że myślałam, że można tylko za swoje.
Myłam kiedyś schody na klatce – sami widzicie jaka głupia byłam – a tu idzie ten ubek Roi. Idzie kutwa dziwnym swoim krokiem, jakby się bał, że mu wypadnie te 50 groszy półdupkami ściśnięte. Gęba blada, jak to u niego, przesłonięta ciemnymi zorkami (też takie miałam na niedzielne spacery po słońcu). No to mu mówię: schody, te se chociaż popiją. I chlast mokrą szmatą o stopień. A ten dupek tylko coś syknął i polazł dalej do siebie, na czwarte. Ale następnego dnia przyniósł mi bełta, na wycieraczce postawił. Tak nosił – bez słowa – raz, dwa razy w miesiącu przez następne 15 lat. Skąd brał i za co dawał – nie wiem. Pewnikiem do kobit słabość miał, ubol jeden. Albo myślał, że ja – niedoczekanie – kapować będę.
Ja tam się do cudzego nie ładowałam w kaloszach, a do swojego nie pozwalałam. Jak trzeba było, to i gipsem złamanej ręki potrafiłam kawę z nosa puścić natrętom. Moje to moje i wara innym od niego.
To moje to byłam ja, no i Mała. Moje było też to, co skubnęłam i co gębą – jazgotem czy biadoleniem – wywalcowałam od innych. Ale do roboty to byłam tylko ja.
Ja dodawałam. Mała odejmowała – najpierw sraniem w pieluchy, rykiem po nocach, później świętoszkowatym, głupim gadaniem. Skąd się u tego dzieciaka brało takie durne kombinowanie? O miłości bliźniego, o dzieleniu się ostatnim gryzem chleba, o miłosierdziu, o równości. W kogo się ta cholera wrodziła? W Cześka, Szeryfa, w Buliona?
Człowiek kombinował jak koń pod górę, a po przyjściu do domu od razu był chrzczony deszczem wody święconej.
I w końcu mnie tknęło. Mała podłapała, wstyd powiedzieć, krętka komunizmu. Tego syfa wymyślonego niby dla ludu, przez tych, co to niby też z ludu. Nie mogło inaczej być. Mówiła mi kiedyś z wypiekami na twarzy, jak to razem z Marcepaną przez pięć godzin oglądała w telewizorze jak przemawia Filet Kastro. Ależ chłop miał gadane! I to od niego – ani chybi – tego bladziocha załapała.
Trzeba było działać, by tę arytmetykę odkręcić. Niby za jakie grzechy to ja miałam paść moim chlebem i moim smalcem wszystkie dzieciaki z podwórka? Niby to dla nich łapska sobie urabiałam?
Był u nas taki Kuba, mieszkał w tym starym domu za ogrodem. Chłopak mikry, pryszczaty. Mówili o nim, że żadnej dziewczynie nie przepuści. Pomyślałam, że ten mi się nada, że nada się mojej Małej. Bo złe z głowy najlepiej się wybija waleniem w tyłek. A Małej już prawie piętnasty rok szedł i czym prędzej tego Fileta trzeba było wybić. Łapami Kuby i jego fujarą.
Pryszcz dał sobie radę, Mała niespecjalnie. Ryczała całymi dniami. Chowała się do szafy, nawet żyletką chciała się pociąć. Głupia!
Ale skoro się chowała, to widać mus taki miała. Ciszej w chałupie było. A ja mogłam Santorki posłuchać na kolibrze, na tym, co go Kuba w podzięce przyniósł. Przynosili potem i inni. Ten worek ziemniaków, tamten botki filcowe podprowadzone ze sklepu. Trochę trefne, ale galante. Niech to szlag trafi – cholernie trefne, bo czerwone.
Do Małej przylazł nawet ten ochlaptus Bulion. Mała przecież nie jego (Szeryfa? Raczej Cześka. Cholera wie zresztą którego!). Ten jednak nic nie przyniósł. Przeciwnie. Wyniósł mój tranzystor. I znów nie miałam jak tej Santorki słuchać. Bulionowi zresztą przejechałam się pazurami po ryju, a z łokcia wytrzaskałam mu dwa ostatnie spróchniałki. Przez miesiąc nie mógł nic do gęby wlać. Tak go piekło. Ale radio wcięło na amen.
Mała porykiwała, bladła i milczała. I tym milczeniem doprowadzała mnie do delirki, bo i jak się kłócić z niemotą? W końcu miesiąc po tym, jak jej szesnasty rok minął, w świat poszła. Na swoje.
Przez następne 17 lat to ja już tylko mnożyłam, a ludzie jeszcze dodawali. Gotowania miałam dość, rzuciłam więc tę robotę. Do baru przychodziłam tylko po to, by podjeść to, co dziewczyny z kuchni zostawiły. Później, gdy i one odeszły, zjadałam to, co na talerzach zostawiali konsumenci. Za darmochę.
W niedziele oblatywałam piętra naszej klatki schodowej, trochę pojęczałam, pobiadoliłam i zawsze ktoś zupy ulał i ziemniaków dołożył. A to Pola, która za ścianą męża obijała, a to Malina Kaczkowska (oj, prawdziwie święta osoba!), a to Marcepana. Grosza nie wydawałam i dobra w domu przybywało. Trochę znaleźnego, trochę wypłakanego.
Tak było przez 17 lat, ale się usrało, bo naszło mnie kochanie.
Michasia spotkałam. Tego Michasia, co to go ludzie za pierdolniętego mieli. Może i on nie najmądrzejszy był, z dziećmi lubił się bawić w piaskownicy i na huśtawkach. Na gitarze grać. Ale świata to on poza mną nie widział, tak mu się porobiło. Oj, dobry był ten Michaś. Robotny, niekłopotny. I jadł tyle, co wróbel deszczową porą. A wieczorem i w nocy tak potrafił mnie poobracać, że mimo pięćdziesięciu siedmiu wiosen na karku świat lepszym widziałam i falbanek przy kieckach mi się zachciewało. Niby głupi, a swoje robił. I to jak!
Robił, robił, ale że i głupi był – to pewne.
Podjadłam se raz zupy, coś jakby skiśnięta z lekka była. No i wzdęło mnie jak indorzycę. Poleżę w betach to mi przejdzie – myślę. Ale nie przechodziło. Żurać mi się okrutnie chciało. No to wołam tego ciamajdę Michasia i mówię mu niby przymilnie o tym brzuchu, o tym, że nazbyt pofolgowałam i że za zaraz, już niedługo, za chwilę… Nie dokończyłam.
Przejęty Michaś pognał do Marcepany, do telefonu. I już po chwili meldował w słuchawkę dyżurnej z pogotowia:
– Żona rodzi! Tak, natychmiast! Która ciąża? No pierwsza, chyba. Ile lat? Pięćdziesiąt siedem, tak skończone pięćdziesiąt siedem.
Przyjechali na syrenie i na światłach, a jakże. Przyjechali z noszami, z tlenem w butli nawet. Po schodach, na trzecie biegli galopem. Ale z powrotem to już powoli schodzili, a ryk ich śmiechu po dziś dzień mam w uszach. Na dodatek po drodze gapiom opowiadali o wszystkim. Miesiąc później Krzyś, syn Poli tak wstrzymywał śmiech na mój widok, że gdy już popuścił, powietrze z brzucha wystrzeliło mu nosem wraz z zielonym, półmetrowym gilem. Wargę nim sobie przytrzasnął i pasek od spodni zafajdał. Taki był wypasiony ten gil.
Jak już Michasia pogoniłam, to potem już tylko Łezka była. Poczciwe kundlisko, co to mojego dobra pilnowało. A pilnować trzeba było cięgiem. Wiadomo, ludziska zachłanne są na cudze. Nosiłam więc ze sobą to co najlepsze, najwartościowsze. W reklamówkach, w parcianych siatkach, w skajowych torbach. Mocna w rękach przecież byłam. Śmiali się ze mnie, żem dziadówa. Szemrali, że z chałupy śmierdzi, że robale wyłażą. Wystarczyło jednak warknąć, a cichli. A to, że w domu gęsto, tylko mnie cieszyło. Moje to było. Od podłogi po sufit utkane. Wyrwane, wyproszone, zdobyte. Miejsca mi trzeba było tyle tylko, bym mogła się w telewizor pogapić. W to wymarzone, uciułane pudło z innym światem za szybą. To przy nim se mogłam popłakać, pomarzyć nawet.
I jeśli mi czegoś brakuje w tym szpitalu, to właśnie mojego pudła. Jego dźwięku, koloru, obietnic. Trzymają mnie tu na ryżu i wodziance z marchwi. I wyje mi w kiszkach. Ale nic to, wieczorem se podjem smażonki grzybowej, co mi ją Pola przyniosła w blaszance. Czeka na mnie w szafce, ukryta przed gałami oddziałowej. Ta by mordę darła. Niedoczekanie! Podjem se, moje to przecież.
Z łaski Twej Panie i z przyzwolenia Twego jestem tu, choć mnie nie ma. I widzę – bez oczu – rozpacz mojej Małej; jej plecy skulone, dłonie bezradne. I drżę, choć niebytem jestem, gdy czytam:
Śp. Ksenia Sobieraj
1938 – 2005odeszła w straszliwych cierpieniach ciała
moja najukochańsza Mateńka, o której pamięć
żyć zawsze będzie we mnie.
Bogu Najwyższemu duszę Jej polecam!
Nie szczędź Jej Panie swej miłości!
Córka z rodziną
1938 – 2005odeszła w straszliwych cierpieniach ciała
moja najukochańsza Mateńka, o której pamięć
żyć zawsze będzie we mnie.
Bogu Najwyższemu duszę Jej polecam!
Nie szczędź Jej Panie swej miłości!
Córka z rodziną
I słyszę ten płacz, choć bez uszu. I kocham, kocham, choć serca też już nie mam.
&mnsp;