Kwiaty i pistolety
To są pieśni pochwalne, hymny ku zjednoczonej sieciami dróg Europie, hymny ku Europie rozbitej na mniejsze, która nigdy się tak naprawdę nie zjednoczy, bo zawsze ktoś kogoś wydyma, zawsze niemiecki kapitalizm zawładnie naszymi tandetnymi budami, gdzie sprzedawane są warzywa i tanie wietnamskie kurtki. To są hymny na cześć Stanów Zadowolonych, jak napisałby Bohumil Hrabal, tego całego gówna, które ma na odwrocie made in USA, fast-foodów, grunge’u, zdeptanych trampek, Kerouca i the Doorsów. Skórzanych, kowbojskich kapeluszy, shake’ów za mniej niż pięć dolców, najlepiej truskawkowych, bo taka też jest nasza krew, jeansów z dziurami, przez które wpada chłodny wiatr, gipsowych płyt i marketów, telewizyjnych głupkowatych seriali i tak dalej. To są elegie na cześć Polski, która to całe amerykańskie i zachodnioeuropejskie gówno zbiera, która jest taką mega dużą, żółtą śmieciarką z napisem Transformens; elegie dla gór i lasów, rozpadających się fabryk i zakładów włókienniczych, no i oczywiście asfaltowych dróg w opłakanym stanie, przy których prężą się cykorie i maki, i zardzewiałe zboża, i kłujące metrowe trawy, w których notorycznie się kochamy.
Wreszcie, to jest nagrana na płytę DVD i wpuszczona w obieg przez internetową stronę mitologia słońca, które dla nas ma kształt plasterka cytryny oblepionego grubą warstwą cukru, które jako jedyne funkcjonuje sprawiedliwie, zalewa słodkim syropem twarze meneli, dziwek, urzędników, lekarzy, rolników, kolejarzy, górników, bezrobotnych, dzieci i starców, i całej rzeszy świrów: studentów, masochistów, kobiet, ekshibicjonistów, filantropów, schizofreników, misjonarzy, turystów i reszty nie do ogarnięcia, bo choć mój język klei się do wszystkiego, wciąż jest za krótki i zdolności jego receptorów przerasta wielość smaków i zapachów, i całe to zajebiste zróżnicowanie… kurwa, jak ci to powiedzieć? Wkładam ciepły język do twojego ucha, we wnętrzu którego znajdują się kropelki słonego potu, a potem wtulam się w ciebie i zasypiam, bo muszę trochę odpocząć, bo inaczej pęknie mi od tej miłości skołatane serce, które dziś wali z prędkością 64 bitów na sekundę, tak samo jak piosenka Alice in Chains, tak przynajmniej napisane jest na podświetlonym, niebieskim ekraniku odtwarzacza. Good night sweet Babe, jesteśmy już zbyt nawaleni, by cokolwiek zdziałać.
Świat widziany z okna jaskrowożółtej taksówki, której siedzenia są miękkie jak zjedzone przed chwilą roztopione lody o smaku wanilii: na prawo rząd kamienic blado oświetlonych ulicznymi lampami, na lewo błyszczący biurowiec, kebab bar i kino z zielonego szkła. Znów jedziemy, choć nie wiem, skąd mamy na to pieniądze, bo o ile się nie mylę, jak jeszcze wczoraj przeliczaliśmy kasę, to w naszych zniszczonych portfelach było w sumie kilka zmiętych poszarzałych banknotów, jeden niebieski i jakieś monety.
– Ej, kto zapłaci za tę taksówkę – w końcu pytam, bo nie wytrzymuję, nie pamiętam nawet, jak i gdzie się tak urządziliśmy, jakim cudem dostaliśmy się do tego żółtego cacka, w którym pachnie papierosami i ciężkim dezodorantem kierowcy, i jak to jest, że prujemy nocą po oświetlonym mieście, które mieni się jak rybki w akwarium albo telewizor: tysiące iluzorycznych barw otacza nas i promieniuje, odbija się od kałuż z brudną wodą, rozprasza w wilgotnym powietrzu i na pomazanych deszczem szybach.
– Ej, kurwa, słyszycie mnie? – powtarzam, ale znów na darmo, śpisz wtulony w wojskową kurtkę, to samo Trabant i chyba Maryśka, choć tego nie jestem pewna, bo widzę tylko jej lewe ucho i tył głowy, i słuchawkę, którą ma w uchu i z której dobiega jakaś rąbanka. W końcu po kilku minutach zaczyna do mnie mówić kierowca taksówki, co ciekawe mówi łamaną polszczyzną i że zaraz będziemy w tureckiej knajpie, gdzie podają najlepszy w mieście gyros, a ja mu przytakuję, choć ni chuja nie rozumiem, o co tak naprawdę mu chodzi, przecież ja wcale nie chcę jeść, i reszta raczej też nie, i w ogóle skąd on zna polski, przecież granicę polsko-niemiecką przekroczyliśmy jakieś dwanaście godzin temu. W końcu zatrzymuje się z piskiem opon przed jakimś barem, nad którym miga do nas czerwony szyld, potrząsa ramieniem Trabanta i mówi mu, żeby nas obudził, że jesteśmy na miejscu, a potem wciska mu w dłoń zwitek banknotów i mówi, że za godzinę wróci i odwiezie nas do hotelu.
– Trabant, co to za kolo? – pytam, gdy siedzimy już przy czerwonym stoliku w kebab barze, gdzie mienią się reklamy różnego rodzaju bułek z gyrosem i innym syfem, coca-coli w półlitrowych kubkach, jakiegoś brązowego gówna na frytkach i tak dalej, czyli jak we wszystkich takich knajpach. No i oczywiście wszechobecny plastik, ściany pokryte jakimś ciemnoróżowym strukturalnym tynkiem, na ścianach tandetne obrazki, „dobrze, że nie mają tu jeszcze plastikowej palmy”, myślę sobie z ulgą, „albo jakiegoś gipsowego greckiego kota”, a potem zaczynam sobie przypominać wszelkie barachło, jakie można spotkać w takich miejscach, gipsowe fontanny i kolumny, i zaczyna mi się to miejsce podobać, to, że jest takie małe i nikt go nie zeszpecił tanią dekoracją.
– To mój kuzyn.
– Jak to?
– No tak, mieszka tu od piętnastu lat, jest taksówkarzem, a jego żona jest w połowie Niemką, w połowie Turczynką, i pracuje w tej knajpie. Zresztą myślisz, że skąd mielibyśmy pieniądze na taksówkę?
No tak, teraz wszystko jasne: to nocne zwiedzanie roztopionego w światłach miasta przy łagodnym buczeniu silnika taksówki, ten kebab na plastikowych talerzach polany trzema rodzajami sosów, ten pikantny smak na języku i kobieta z grubym kokiem, która uśmiecha się do nas zza oślepiającej, turkusowej lady. I że Trabant też się uśmiecha, a nie wygląda na spłoszonego psa, jak zwykle gdy nie mamy forsy, a chcemy coś zjeść, i ze spoconymi dłońmi szukamy czegoś taniego, co nadaje się do konsumpcji i najlepiej nie smakuje jak dworcowa i prawie już wystygła, choć dopiero co wyciągnięta z mikrofalówki bułka, wypchana syfiastym mięsem wieprzowym, po którym mamy mdłości albo sraczkę. Ze strachu, że umrzemy, zanim na betonowym niebie zabłyśnie pomarańczowe słońce, w którym moglibyśmy się opłukać z tych cząsteczek kurzu, które są na nas, które drażnią spojówki i wciskają się pod powieki, że nie możemy zasnąć. Bo, jeszcze raz, jesteśmy bardzo głodni. Nieomal fizycznie.
Edi, bo tak nazywamy kuzyna Trabanta, choć naprawdę ma na imię zupełnie inaczej, zupełnie inaczej miał również jakieś piętnaście lat temu, kiedy był jasnowłosym mieszkańcem Mazowsza, bo teraz to jest jakimś ogolonym na łyso Helmutem czy Holsteinem, podjeżdża pod nasz obskurny hotel około szóstej rano, by móc od siódmej zacząć robotę. Zwlekliśmy się z łóżek z niemałym trudem, przyznaję, zresztą nic dziwnego po trzech godzinach snu plus że mamy cholernego kaca, a teraz pakujemy się do błyszczącej żółtej taksówki z naszymi brudnymi buciorami, z naszym łupieżem i nadreaktywnymi gruczołami potowymi, tylko co my możemy na to poradzić, że jak nam się coś podoba, to zaraz zaczynamy się pocić, oblizywać wargi, ślinić jak wściekłe kundle?
– Edi, podwieź nas wpierw pod jakiś market, zanim wyrzucisz nas w centrum – mówi Trabant, ściągając z głowy sprany kaptur, bo Trabant ostatnio zmienił trochę styl i teraz nosi obcisłe materiałowe spodnie, dresową bluzę, skórzaną kurtkę i żółte trampki, i szczerze wygląda jak rasowy ćpun, choć generalnie gardzi chemią i mówi, że nawet w największym dole wystarcza mu Starogardzka. Ale Edi podaje tylko Trabantowi sportową torbę, a w niej dwulitrową pepsi, plastikowe kubeczki, kanapki z tostowego chleba z salami albo z żółtym serem i sałatą, a nam w tym momencie zaczynają błyszczeć oczy i błyszczą jak te szklane biurowce o dziwnych geometrycznych formach, które mijamy, albo czerwone i białe lampy stojących na światłach aut, albo – ale to już tak na koniec – słońce, które wyjeżdża z garażu nocy z bateriami załadowanymi na ful i pełnym lśniącym bakiem.
Na przednią szybę naszej taksówki spada kilka słodkich kropel.
Zwinęliśmy ze sklepu kilka paczek ciastek i najtańszy sok w kartonie o smaku jebanej multiwitaminy i wiejemy – ziemia dostaje fantastycznego przyspieszenia. I migają nam obrazy jak w jakimś filmie sensacyjnym o czarnych gangsterach albo w Nocy na ziemi Jarmusha, stop-klatki widziane w bocznym lusterku: oświetlone czerwono-zielone ulice, przeszklone wieżowce, lśniące niczym wyjeżdżające z myjni auta, cuda współczesnej architektury z żelaza i plastiku układające się w niesamowite geometryczne formy, jakieś zardzewiałe drzewa, poszarzałe betonowe bloki zamieszkane przez emerytów i studentów, kebab bary, pizzerie i rozklekotane budy z fast-foodami. No a srebrna kula wieży telewizyjnej jest księżycem, co nam nawet w dzień sprzyja, i gdy wrak słońca chowa się za chmurami powstałymi z wydmuchanych popielniczek, to on nam wtedy daje po oczach i jest tak, jakbyśmy byli na jakiejś dyskotece w latach osiemdziesiątych, tak przynajmniej to sobie wyobrażam. Ale teraz nie czas o tym myśleć, co przypomina telewizyjna wieża albo niebieściutkie szyby, krzyczysz, które błyszczą, jakby były mokre, i gdy nas suszy po nocnej libacji, zawsze następnego ranka mamy ochotę je lizać. Bo teraz czas wiać, zapierdalać w popękanych i uwierających w kostki trampkach w wysoką trawę, być małym odrzutowcem, messerschmittem i formułą w jednym, bo inaczej – polizei albo armia radziecka, a w jednym i drugim – bicie po nerkach gumową pałą. Tak, sygnał syreny już jest blisko, robi się gorąco, słyszę go za plecami, które są zlane potem, chwytasz mnie mocniej za rękę, krzyczysz „Mała, jeszcze trochę, damy radę!”, ale mnie już zaczyna chwytać kolka i popielate ćmy utkane z dymu latają przed oczami. Trabant wpada na wypchany śmieciami kubeł, przewraca się, coś tam klnie pod nosem na widok krwi, ale natychmiast się podnosi i biegniemy dalej (później będzie przez tydzień wydłubywać drobny żwir ze skóry). Jeszcze jeden skok przez żelazne drabinki, kolejny przez betonowy murek pomazany w kolorowe grafitti, na który musisz mnie podciągnąć za ręce, bo moje trampki za bardzo się ślizgają, a szczerze to tak tylko mówię, bo naprawdę nie daję rady. A potem już tylko pędem przez seledynowy park skropiony cytryną, no bo pojawiły się pierwsze kaczeńce, i w dół, po betonowych schodach, przez aluminiowe bramki. Dopiero w metrze wyhamowujemy na przeciwległych drzwiach, przez które wpadliśmy, siadamy w rogu na plastikowych krzesłach, zaczynamy się nerwowo śmiać.
– Mała, to tak, wejdziesz do tego marketu jak gdyby nigdy nic, zwiniesz do kieszeni jakąś najtańszą szminkę, a potem wyjdziesz, a jak zacznie pipczeć bramka, to spierdalamy. Jakbyśmy się rozdzielili, to spotykamy się za dziesięć dziewiąta przed koncertową halą.
– OK – odpowiadam cicho, bo zaczynam się denerwować i moja ślina jest gęsta jak waniliowy shake, a dłonie i policzki zaróżowiają się, i bije ode mnie, jakbym była neonem. Ale nie mam innego wyjścia, bo tak wygląda nasze jebane bohaterstwo, jesteśmy gwiazdami komiksu, który sami rysujemy przy użyciu kilku kolorowych kredek, jesteśmy brudnymi dziećmi, które różnymi, pokrętnymi sposobami ratują się przed braniem dragów, gdy żarówka słońca na skutek awarii elektrowni nagle gaśnie. Bo to nie jest tak, że chcemy kogoś okradać, tłumaczyłam ci pewnej nocy na tylnym siedzeniu pożyczonego od ojca forda. Nam tylko chodzi o to, by ziemia nagle przyspieszyła, byśmy mogli na niej się bujać żując gumę zmieszaną z seledynową trawą, robiąc z tej gumy gigantyczne balony, które – podobnie jak te wypełnione azotem – pociągnęłyby nas w górę, w stronę przeszklonego nieba, z którego srają gołębie. Z reguły i tak to co zwiniemy, po kilku dniach oddajemy, zastanawiam się czasami, co myślą sobie o nas ci goście, którzy oglądają te sklepowe nagrania, i nagle widzą, jak ktoś otwiera plecak, a potem wyciąga z niego, powiedzmy, gąbkę albo paczkę chipsów i odkłada na półkę. Wbrew pozorom dla nas to też nie jest łatwe i trochę czujemy się jak debile, no ale akcja filmu wtedy tak fantastycznie przyspiesza, że jak wychodzimy z takiego marketu, to czujemy się jak pijane anioły, sikamy ze śmiechu po nogawkach. No, a teraz wy pójdziecie pod kiczowaty zielony pomnik, przedstawiający jakiegoś robokopa, a ja wejdę do marketu i wyjdę nie zabierając nic, bo właśnie wyciekł z nieba żółty jak fanta strumień światła i nas połaskotał, i zabłysnęło, jakby ktoś włączył olbrzymi, panoramiczny telewizor.
– Widok z dachu siedmiopiętrowego budynku w środku nocy jest naprawdę zajebisty! Kurwa, zajebisty jest! – wykrzykuje Maryśka, oblizując sobie wargi, które przed chwilą posmarowała truskawkową pomadką. Otwieramy piwo w puszce, paluszki z sezamem i obserwujemy fantastyczny performens, jaki odbywa się na dole, spektakl kolorowych i rozmazujących się świateł, wsłuchujemy się w orkiestrę na kilkaset buczących silników, kilka klaksonów, basy dobiegające z nocnego klubu i krzyki ludzi. Tak, fantastyczne kino, myślę sobie, brakuje tylko rozkładanych czerwonych foteli i budki z popcornem, bo na niedostatek reklam nie narzekamy. Co chwilę nasz wzrok obija się o jakieś oświetlone billboardy, neony migające w tempie, w jakim przechodnie pośpiesznie przechodzą przez ulicę, banery i plakaty oklejające to miasto szczelnie, jak przezroczysta folia psujący się towar w markecie. Tak, już kiedyś o tym czytaliśmy, myślę sobie, i że jazgot ulicy nie kłóci się z muzyką symfoniczną, a teraz tylko się w tym utwierdzamy, bo to Trabant z podartego plecaka – na którym ma naszyte flagi amerykańskie, niemieckie, bułgarskie, czeskie, portugalskie, ukraińskie i inne, w tym dwie, których nie znam – wyciąga discmena i malutkie srebrne głośniki z czarnymi i drżącymi jak rynny tego bloku membranami. No i włącza jakąś muzykę poważną, taką gigantyczną orkiestrę, gdzie goście wywijają na skrzypcach, wiolonczelach, klarnetach, trąbkach, tubach, fletach i tak dalej, nie wiem dokładnie, co to jest, wiem tylko, że to nie jest Metallica. A po kilku minutach ty wpadasz na pomysł, wyciągasz z kieszeni kurtki pogiętą łyżkę i zaczynasz uderzać w odstający kawałek zardzewiałej blachy. A potem Maryśka prosi mnie do tańca, no i tańczymy, wpierw tango, potem twista, choć nogi nam się trochę plączą, a potem taki taniec, jaki widzieliśmy w filmie Tarantino, z nurkowaniem i tego typu bajerami. I zanurzamy się coraz bardziej w gęstej jak czekoladowy budyń nocy. Coraz bardziej w tym prześwietlonym powietrzu.