Jacek Łukasiewicz. Trzykrotne oczy krótkowidza

Spis treści numeru 1/2008

Trzykrotne oczy krótkowidza

 

 

Wykorzystuję książkę Julio Cortazara „Gra w klasy” (w przekładzie Zofii Chądzyńskiej, Kraków 1974). Biorę z niej magiczne imię. Nie piszę „pożyczam”, bo pożyczone trzeba zwrócić, a jakże tu mówić o oddawaniu.

I

Miała platynowe włosy, nudziły ją muzea, pierwsza Maga. Siedzieli w pizzerii, patronka, gruba sycylijska Żydówka kazała im czekać. Jej mąż toczył wtedy wino – ciemne, cierpkie, stawiał je przed nimi, na gołym stole, w chłodnych karafkach. Potem przynosił arkusz pakunkowego papieru, co oznaczało, że będzie jedzenie. Wystarczyło przyjść tu parę razy, by stać się znanym i uznanym, a nawet przedmiotem pewnego zaciekawienia. Aż do wieczora. Regularnie o siódmej lokal zapełniał się młodzieżą, chłopcy i dziewczęta przychodzili tu na kolację i nie można juz było siedzieć dłużej przy samym winie. Starzy sycylijscy Żydzi zwijali się wtedy w pośpiechu.
Trzeba było przejść przez most, jeden, drugi, minąć wyspę. Prawie rytualnie się pocałować w portyku świątyni Diany i czterokrotnie w każdym z rogów bramy Tarkwiniusza. Było ciemno. Maga miała włosy platynowe, spadające rodzajem grzywki na szerokie czoło i na oczy krótkowidza, trochę zamglone, widoczne to było nawet tutaj, gdy zdejmował jej okulary. Była świadoma dokładnie tego wszystkiego, co robi, może dlatego, że lubiła to robić nade wszystko. Cala była erogenna, fizycznie i psychicznie, nie była to jednak erogenność histeryczek, gwałtowna, niespodziewana, przemijająca szybko. Jej erogenność udzielała się także jemu – a też wszystkiemu, co pozostawało na zewnątrz nich. Wszystko rodziło pożądanie. – One udają – mówiła o kobietach z pornograficznych zdjęć – zdradzają udawanie oczy, one nie mogą tego udawać. Czy jej oczy nigdy nie udawały? H. nie mógł na to odpowiedzieć z całą pewnością. Być może dlatego, że były to oczy krótkowidza i rozkosz mieszała się z przyrodzonym ich omgleniem. Nie był więc istoty tego omglenia pewny, wiedział jednak, że ona lubiła „robić miłość” nade wszystko. I tędy – ale tylko tędy – rzeczywiście trafiała do świata. Nic innego jej się robić nie chciało, nie z lenistwa, ale z braku prawdziwego zainteresowania; posiadała tylko jeden klucz. Jej klucz był falliczny i wyglądało na to, że ona, właśnie ona a nie on, chce tym kluczem otwierać świat – gdy w ciemności siedzieli na ławce w długiej alei rzymskiego cyrku. Krążyły koty i samotni mężczyźni, trawieni niecierpliwością, chodzący, skradający się, pojawiający się na ich drodze, tropiący, niby obojętni, chcący podpatrzeć, nasycić się tym, ale tęskniący i nienasyceni. Rzymskie koty i rzymscy mężczyźni, w płaszczach i szalikach mimo późnej wiosny, wychodzący niby to na wieczorną przechadzkę. Maga nie lubiła tego. Do sztuki miała ten sam klucz – falliczny. W muzeach oglądała najchętniej akty kobiet, ale nie te starogreckie, proporcjonalne i hieratyczne. Najbardziej z rzeźbiarzy podobał jej się Bernini. H. specjalnie zaprowadził ją do Villa Borghese, gdzie Prawda przeżywa orgazm, a ciała kamienne są jak żywe, naturalne. Ten fanatyk cielesności z brązu i marmuru w tym kierunku, i tylko w tym, łamał przeszkody. Żywe ciała z metalu – nie było żadnej sztuczki.
„Ach, mówiła, oddzielam łóżko od wszystkich innych moich spraw”. Odpowiadał, że to niepotrzebna hipokryzja, że właśnie powinna od tego wychodzić, wszystko, co robi, także tworzy, musi być przedłużeniem tego, co się lubi najbardziej, najgłębiej.
Trochę zwiedzali Miasto, ale to zwiedzanie szybko zmieniło się w szukanie miejsc dogodnych na miłość. Jakby Maga miłością ożywiała cegły i kamienie. Taką miał Magę, z tego co o sobie mówiła – leniwą i samolubną.
W długich, szarych ruinach Ostii, wśród domów bez dachów (ale nie robiło to przykrego wrażenia), ulic i podwórek. Pewnego dnia do portu przestały tu przypływać statki ze zbożem i wszelkimi darami świata, więc i mieszkańców powoli ubywało. I odkopano to miasto nie po kataklizmie – jak Pompeję – ale bez trupów, wcześniej wyludnione, z domami i świątyniami. W tej Ostii ryzykowali, że wejdzie na nich któraś z wycieczek, krążących po tym płaskim obszarze. Maga „robiła miłość” w Mitreum. A robiąc to, otwierając świat na swój sposób, nie myślała o dawnych rytuałach. Świat przystosowywał się wtedy do niej, wszystko wklęsłe miało być wypełnione wypukłym, i jeśli ją fascynowało ciało innej kobiety, ciało posągu, to jako trudność: aby w niej, w jej ciele to co wypukłe wypełniło tamto wklęsłe i aby to, co w niej wklęsłe, wypełniło się tamtą wypukłością. Świat odbierany zmysłami, tylko zmysłami, zabawa wielkich obłych psów. Był psem. Inaczej począł patrzeć na swoje ciało, jako na coś własnego i potrzebnego Madze. Jako na coś w każdym szczególnie naturalnego. Powtarzała: powiedz, co lubisz, chciała tego, co on lubi. Mówiła prawdę, częściej niż mu się to z początku wydawało. Przyjął ją początkowo jako naczynie kłamstwa, ale ona taka nie była. Pogrążała się we wspólnej miłości, z dnia na dzień. Potem – wiedział – szybko jej to przejdzie, ale teraz to ją tylko obchodziło, to zachwycało, tego chciała: jego, ich wspólnego, przelotnego zachwytu. Jak w tym hoteliku we wspaniałej scenerii, z którego nie wychodzili prawie, tylko na chwilę, żeby coś zjeść, odetchnąć, zobaczyć jeden ze słynnych tutaj ogrodów – i wracali, i działo się to, co ważne. Szła do łazienki, on czekał nagi, owinięty w purpurową kapę z łóżka – jak w płaszcz.
Unikała słów ordynarnych, gdy szło o sprawy płci, wolała, żeby on narzucał terminy. Sądził, ze świadczy to o jej, Magi, inteligencji. Zmieniało się to w chwilach szczytu. Kiedy inne kobiety powtarzają najczęściej imię partnera, odwołują się do niego, albo jękiem dają to do zrozumienia, Maga krzyczała wulgarną modlitwę falliczną. Pierwszy raz uderzyło to Horatia, nie jego miłość własną (do tego się nie przyznawał), ale jego poczucie estetyczne. Nie chciał taniego bluźnierstwa, miłość nie powinna być czarną mszą. Potem się przyzwyczaił, gdy Maga siedziała na nim, rozkraczona, z uniesioną głową, ze wzrokiem, którego nie można pomylić, zapatrzona w swoje wnętrze, rozdrażnione do krańca, krzyczała swoje grube słowa, których tu na szczęście nie rozumiano. Kiedy indziej krzyczała je w poduszkę. Zawsze jednak w takich chwilach on był bezosobowy, jakby był tylko narzędziem. Czy o tym myślała, gdy mówiła o oddzielaniu związku erotycznego od innych form związków? Czy krzycząc to w chwilach rozkoszy, niszczyła osobę, depersonalizowała każdego kolejnego partnera? Gdy się spełnia, ważne jest tylko narzędzie, stające się istotą, nie człowiek, lecz członek. Osobnik musi zginąć w tym momencie, trzeba zniszczyć zaklęciem, utożsamić z fallusem, aby nic nie było podwójne, aby było jedno – całość. Ona – leniwa, zwycięska i pełna.
Była tak nienasycona, że kiedy czasem nie przychodziła albo się spóźniała, podejrzewał, że leży w łóżku z jakimś młodym Włochem, których tylu się po jej domu kręciło, lub że chce wypróbować któregoś z mężczyzn-kotów stąpających, tropiących, penetrujących ruiny zamienione w parki.
Horatio, którego dusza – jak sądził – miała naturę raczej religijną, miał odrazę do pogaństwa włoskiej sztuki, drażniła go zmysłowość wprowadzana do świętych przedstawień, ich pretekstowość. Według tego ustawiał swoje hierarchie. Teraz żył jak pijany, zaczynał patrzeć Magą, przez nią, jej czuciem, do którego dostosowywały się jego oczy. Odpowiadała mu ta zmysłowość, zarazem leniwa i aktywna. Odpowiadała jego naturze, choć była dla niego za trudna, pewnie dlatego, że – w przeciwieństwie do Magi – nie potrafił oddzielić zmysłowości od pornografii. Że takie zawładnięcie przez własną zmysłowość i własną zmysłowością, jakie było u Magi, dla niego stanowiło ideał nie do osiągnięcia.

II

„Prowadzić Magę za rękę, iść z nią w deszczu, jakby była dymem z papierosa, czymś, co jest częścią nas samych, w deszczu” (Gra w klasy, s. 75).
Zaborcza miłość niszczy harmonię, a piękno Paryża polega na harmonii. Druga Maga, szczupła, w swoim płaszczu w kratkę przystawała na ulicy, jak przystają czasem nagle dwunastoletni chłopcy. Spóźniała się zawsze bez powodu i bez winy, jakby miała w sobie wmontowany taki opóźniający mechanizm. Dawała się prowadzić. „Oliveira objął Magę wpół, to także mogło być tłumaczenie; ręka obejmująca czyjąś talię ciepłą i szczupłą; idąc czuło się delikatną grę mięśni, niby język monotonny i uporczywy, jakiś uparty Berlitz: Ko-cham. Ko-cham. Ko-cham”. Tęskniła, martwiła się, gdy nie dostawała ostatniej fotografii rosnącego w odległym kraju synka. Lubiła sentymentalne wiersze. W tym mieście, nie zwracającym uwagi na przybyszów, harmonia wyrażała się w kolorach, w niebie, chmurach, cieniach, tynkach, zieleni. Wszystko zmieniało się w róż lub w ciepły fiolet, którego nie było widać, ale który się czuło. Ujawniał się dopiero na obrazach malarzy, jak prawda świata ujawnia się dopiero po wywołaniu fotografii. Maga poruszała się po tym mieście, jakby była jego częścią, a jednocześnie jakby chciała, aby gotowa już harmonia w nią weszła. Wieczorem parzyła w swoim pokoju dla nich herbatę i broniąc się otwartymi dłońmi, które trzymała blisko piersi, pozwalała się całować. Cała skóra jej twarzy modelowała się z wysiłkiem, coraz to inaczej, dla pocałunków. – To niemoralne, mówił Horatio, zachowujemy się jak dzieci, ale bez ich niewinności.
Tak jednak pozostawało: w napięciu tego miasta, w jego harmonii; wchodziło w sztukę, w ptaki, obrazy, architekturę. Nic nie było bezpośrednie, bo nie było dopełnione. Opisywać można ich relacje tylko mnożąc, jeszcze mnożąc, opisy Paryża. Chodzenie ulicami, wstępowanie do galerii, wynajdywanie ławek w cieniu drzew. Świat był wymodelowany w idyllę; nie jest to jednak – wbrew pozorom – forma najłatwiejsza, wymaga ona bowiem uznania porządku natury oraz przyjęcia, iż nie jest on dostępny. Natura to było ciało Magi, dojrzałe i zapewne, na swój sposób, doświadczone. Kultura to – owa obrona i owe sublimacje. Horatio czuł się dzieckiem i chwilami dawało to poczucie niezwykłego szczęścia. Maga również „była na wakacjach”; zachowywała przy tym swoją względem niego niezależność, taką jaką mogła, jaką umiała – i była z niej dumna.
Nie było to całkiem rzeczywiste, ale i Paryż był nieprawdziwy, jak obrazy impresjonistów. Tym obrazom nie można zarzucić upozowania, ale można na pewno powiedzieć, że tak nie jest, że świat nie składa się z fioletowych cieni i falbanek baletnic. To – nie trzeba się okłamywać – nieprawdziwość. I zasady moralne – nieprawdziwość; i całowanie się w cieniu platanów – nieprawdziwość. I wielbienie witraży i rzeźb romańskich za to, że niby wyrażają ten sam porządek, porządek ich dwojga, Magi i Horatia – nieprawdziwość. I te jej łzy nerwowe, ani łzy rozpaczy, ani szczęścia – nieprawdziwość. Płyta grająca kwartet Beethovena – nieprawdziwość. Maga stojąca na swoich chłopięcych nogach, wyglądały tak, bo spódnica zakrywała uda, a tylko łydki miała bardzo szczupłe – nieprawdziwość. Harmonia wielu dzieł, jakie oglądali tu w muzeach, nałożona była uczciwie na naturę, nadawała jej rzeczywistość w tej mierze, w jakiej rzetelna sztuka, sama śmietanka rzetelnej sztuki z różnych wieków – może nadać naturze rzeczywistość. Ale – myślał Horatio – czy można patrzeć na rzeczywistą harmonię grzęznąc w nieprawości? Smagła twarz Magi, w niej zawsze było pytanie. Szuka we mnie, myślał, oparcia, bo posiada swoje oparcie gdzie indziej, na innym kontynencie, w dalekiej ojczyźnie, więc tu szuka we mnie oparcia w nieprawdziwości. Chodzili po parku w Fontainebleau, trzymając się za ręce, albo też on kładł rękę na jej ramieniu, przesuwał ją potem na małą pierś Magi-czarodziejki. W tym dużym, pięknym i pustawym parku była także, obok innych kwater i gazonów, tego parku miniatura. Można więc było dostosować wymiary do swojej ochoty. Ta miniatura to było oczywiście coś więcej niż pudełko z czekoladkami, ale nie był to model kosmosu, jak uważali niektórzy. Raczej była to dworska zabawka dla wygody wykwintnych rozumów i oświeconych uczuć. Tutaj Maga nie stosowała swojej tarczy z rozwartych dłoni; nie sądziła, aby jej tu mogło coś grozić, przytulała się całym ciałem, podnosiła głowę do pocałunku, oczy miała suche wtedy albo były w nich łzy – to nie miało znaczenia. Tylko jej część oddawała się, żądała opieki od Horatia. Wiedział, że nie jest to część Magi najbardziej opieki potrzebująca.

Całość w tradycyjnym wydaniu „Akcentu”.

Wpłać dowolną kwotę na działalność statutową.
"Akcent" jest czasopismem niezależnym. Wschodnia Fundacja Kultury -
współwydawca "Akcentu" utrzymuje się z ograniczonych dotacji
na projekty oraz dobrowolnych wpłat.
Więcej informacji w zakładce WFK Akcent.