***
Martwa otchłań
przerażenia ostatecznego
rozwiera się w nocy nad czaszką.
Mroźna cisza czarnej pustki
lat świetlnych
ogłusza.
Jeszcze czepiam się kontaktu,
książki,
szklanki herbaty,
chwilowej ciepłoty innych…
Jak swoje metr siedemdziesiąt dwa
pięćdziesiąt siedem kilo,
lat góra pewno z osiemdziesiąt
z nieskończonością zmierzyć?
Jak przelotność:
ciepły podmuch wiatru w liściach,
zapach siana, smak szarlotki
tchnąć w kwaśny pot umierania?
Czy uda się zmiażdżyć ogrom
w maleńkie ziarenko grozy,
a w ciemności cień od wahania
dostrzec?
Dalej jasność.
Oczywistość opatrzności
Ja dzień w dzień
przechodzień
w maju
raju
mijam
w sekundę
(śnię?)
wiśnię
w roztargnieniu
niepotrzebne już gubiącą płatki
w pośpiechu do owoców
owo – cud!
i jabłonkę
jeszcze w różowości stuloną
najskromniej
tyleż dobroci ci
drobne piąstki pędów paproci
widzę li chwilkę
rozpierzchnięte po gałązkach listki –
– powieczki sadu mrugają:
otwórz oczy
(i zielenią błękit uchylają)
patrz
w mgnieniu – znikaniu
razem
po wieki
Ewa
Ukamienowana do mięsa tłuczkiem,
spalona w mikrofali,
rozpięta na szczotkach,
wyssana odkurzaczem do ostatniej zwyczajności,
żyje kobieta.
Jednak.
To ona mnie zwiodła – spycha winę Adam.
Niech kurz go przysypie.