Notatnik 2001-2002
(fragmenty)
Część I
***
Twarz człowieka, który zasłabł na rogu Krakowskiego Przedmieścia. W momencie, gdy brało go pogotowie. Jak zwierzę, pozbawione ludzkiej maski, z przerażeniem w oczach i pianą na ustach, gdy już wie, że wszystko to gówno, że nie ma sensu i że koniec.
Żyje się w gromadzie, w rodzinie i wśród innych, więc – zaambarasowani różnymi codziennościami – zapominamy. Aż dopada nas ta „córa grzechowa” i wtedy, być może, na ułamek sekundy przypomnimy sobie, jak jest naprawdę. Samotność, jak każdego zwierzęcia, które odchodzi na bok i zagrzebuje się w ściółkę. Jak mężczyzny w szpitalu, za parawanem, który wyzionął ducha, gdy inni z sali oglądali w telewizji mecz.
Wtorek
O potrzebie posiadania Boga i odnoszenia się do Niego. O tym, że – nie konfrontując się z Nim – skazujemy siebie na drugorzędność. Także z Jego brakiem. W kulturze i w historii. I że wtedy może pojawić się trudność z używaniem innych podstawowych pojęć – które jednak nawet jeśliby nie miały dziś mieć zakotwiczenia w metafizyce, to stamtąd – czy ktoś tego chce, czy nie – się wywodzą. Chyba zawsze z religii, a w naszym kręgu z chrześcijaństwa czy wcześniej – z judaizmu.
Nie zaczynając od tego, unikamy rzeczywistości. A co najmniej spójnej koncepcji tej rzeczywistości. I rezygnujemy z gotowych już, wypracowanych przez tysiącletnie kultury archetypów. A jeśli nawet z nich korzystamy, to są one nie więcej niż fabułą. Bajeczką. Literacką bajeczką, bez ostatecznych sankcji.
Więc się tylko bawimy. Jak dzieci, które nie potrafią spojrzeć prawdzie w oczy. Albo jeszcze gorzej: które nawet nie wiedzą o jej istnieniu.
Wprowadzenie takiego tematu pociągnie za sobą konieczność stosowania wszystkich innych kategorii pojęciowych i zmusi do wypracowania pełnego, „wysokiego” języka. Językiem się mówi, ale jest fundamentalne, o czym się mówi. Chodzi o to, aby wprowadzić się w górny obszar myślenia. Wejść w obszar ważnych wyobrażeń i pilnować ich – a język „stworzy się” poniekąd sam. Równoległe do niego odmiany innych będą zawierały ten sam potencjał, tę samą otwartość i wolność, która daje język próbujący uchwycić Boga, czyli największy z Paradygmatów. Nie ten teologii skodyfikowanej (choć wiele w nim), ale na przykład ten z trzech pierwszych wieków, kiedy wszystko mówiono i wszystko wydawało się możliwe. Prawda was wyzwoli, a ponieważ nie sposób ująć prawdę, wyzwoli was wysiłek pogoni za prawdą, która jest jakimś substytutem Boga. Mówmy o Bogu, bo On jest semantyczną wolnością.
***
Wzrastająca wrażliwość na muzykę, ale i taniec. W dzieciństwie poruszałem się jak słoń, próbując nauczyć się tanga „dwa na jeden” – i ani w ząb nie szło. Potem, w krotoszyńskim internacie, usłyszałem Niemena śpiewającego Stoję w oknie – i stanąłem jak wryty. Wychowałem się na nim i edukowałem, jak całe pokolenie. Jak to ujęła jakaś dziewczyna, w jednodnorazowym wierszu: słuchaliśmy Niemena i Bacha. Później była płyta z przeceny, z Tartinim i koncertem Czajkowskiego. W samym środku utworu miała dziurę wielką jak po gwoździu. Trzeba było być czujnym i chwytać rączkę gramofonu, nim igła zdążyła wpaść w dołek. Zaraz za dziurą zaczynał się Paganini – za przepaścią, czyli w najwłaściwszym dla niego miejscu.
Minęło wiele płyt i wiele lat. Kilka miesięcy temu jechałem samochodem, słuchając koncertu Chopina. W dobrym wykonaniu i z dobrym nagłośnieniem. Pędziłem za szybko, bo szosa boczna, pusta. W którymś momencie musiałem zjechać w prowadzącą w pole drogę i się zatrzymać. Przytłoczyło mnie. Kiedy przyszedł moment na Allegro vivace, siedziałem wbity w fotel. Jak to ktoś krzyczał: Przestań! To nieprawda, takiego świata nie ma!
Beethoven, słuchany rankiem, dziesiątki razy. Mozart w Don Giovannim albo Maria Callas. Bach z koncertami na dwa, trzy i cztery klawesyny.
Hotel w Tel Awiwie, sobotnie przedpołudnie i dobiegające aż do mojego, dwunastego piętra dźwięki chasydzkich pieśni. Tam, na dole, na tarasie sąsiedniego, stykającym się z plażą, kręgi tańczących Żydów, obracających się w przeciwne strony, harmonijnych. Zjechałem windą i podszedłem, by posłuchać i popatrzeć. Tańczyli młodzi i starzy, kobiety i chłopcy. Wszyscy, którzy przechodząc tamtędy zostawiali na chwilę rzeczy w prowizorycznej szatni i dołączali do kręgów. Po jakimś czasie opuszczali koło, odbierali drobiazgi od szatniarza i szli dalej.
Patrzyłem na ich twarze, skupione i uroczyste, bez cienia kokieterii czy zabawy, aerotyczne. Krążyli we wspólnych kręgach, ale wszyscy osobno: nikt nie tańczył z kimś, lecz każdy przed sobą – i przed Bogiem. Tańczyli Bogu. Mistyczny taniec, święty trans, którego regularność i bezbłędność układała przez wieki religia, taniec pełen cichej wdzięczności i chwały: Słuchaj, Izraelu, Bóg jest Twoim Panem. Pokora i naturalność, pogodzone w sacrum.
Dancing w „Hadesie” kilka lat temu. W przerwie, gdy orkiestra jadła tymbaliki i wychylała chłodną pięćdziesiątkę, ktoś włączył magnetofon z Karawaną Ellingtona. Nim ktokolwiek zdążył się ruszyć, od stolika blisko parkietu wstała trzydziestoletnia może brunetka, pulchnawa, pełna wdzięku i opanowanego erotyzmu. Jej mężczyzna, dużo od niej starszy i z tych nie kwapiących się do podskoków, pozostał na miejscu, patrząc na nią i paląc spokojnego papierosa. Dziewczyna, wszedłszy na parkiet, zatrzymała się po trzech krokach i odwróciła w jego stronę. Nie odrywając stóp od podłogi, falując ramionami i poruszając się lekko w biodrach, cała dla niego i jemu, zaczęła swój taniec. Siedział patrząc i uśmiechając się, trochę w dal, trochę do niej, a ona przywoływała go do siebie całą sobą i ofiarowywała mu się cała tak delikatnie i tak odważnie, że nikt z nas, pozostałych, nie śmiał zakłócić choćby jednego jej ruchu. Erotyzm i skromność, odległość i oddanie, szczęście i smutek. Wzrok kobiety, wiernego psa.
Poniedziałek
Sensacja, sensacja w mojej kamienicy: Sąsiad, starszy pan z parteru, pracownik bankowy na emeryturze, przebrał się był w mundur harcerza.
To jeden z tych, którzy siedząc całe życie za biurkiem czy w kantorku, całe życie marzą, by być kimś innym. Ten najwidoczniej śnił o przygodzie, lesie, nocnych wachtach, chodzeniu na azymut, pieśniach przy ognisku i zbiórkach. Teraz – dawno przekroczywszy Rubikon sześćdziesiątki – wskoczył w krótkie spodnie i zawiązał pod szyją chustę drużynowego.
Mijam jego drzwi – na nich nowa wizytówka. Kawałek lekko obrobionej deski, przypalonej po brzegach, z nazwiskiem i imieniem wyciętymi finką. Nazwiskiem i imieniem, w takiej właśnie, służbowej kolejności.
Mijam go na ulicy – poznaje mnie i pozdrawia ręką, trzaskającą do furażerki eleganckie Czuwaj. Wracam z pracy – widzę, jak zdyscyplinowanym krokiem podchodzi do pomnika Matki Sybiraczki, składa kwiaty, obraca się przez lewe ramię, po kilku krokach jeszcze jeden zwrot, twarzą do postumentu, krótki salut, spocznij – i luźne odejście, krokiem cywila.
Unikam go umykając w bok, bo scena to zbyt osobista, ale kilka dni później zatrzymujemy się na chwilę na schodach i gawędzimy. Gawęda harcerska – ale i męska, dwóch dobrze się rozumiejących, lekko szalonych druhów.
Opowiadałem o tym chłopcom; nie uwierzyli. Kiedyś jednak, gdy wychodzimy, pokazuję im wietrzący się na jego balkonie namiot – wyraźne przygotowania do nowego sezonu. Obok widoczny mały stoliczek, składane krzesełko, oczywiście z zielonym suknem i czerwona – ale jak bardzo czerwona! – butla gazowa. Przestaliśmy się śmiać – i, przerażeni, szliśmy obok siebie w milczeniu.
***
Konkurs ogłoszony w lubelskich autobusach: „Z MPK w Trzecie Tysiąclecie”. Pierwsza nagroda – bilet miesięczny na okaziciela.
O głowy, o ministerialne! Wszystkie, jak jeden mąż, do pozłoty! (…)