Obraz czy szkic. Malarstwo Wiesława Jędruszczaka
Malarstwo uprawiane przez Wiesława Jędruszczaka (rocznik 1962) niepokoi, a nawet drażni. Niepokoi swym niedopowiedzeniem, niemożnością – jak mi się wydaje – zrozumienia do końca myśli przewodniej, jaka towarzyszyła artyście podczas malowania kolejnych płócien. Drażni z kolei swą szkicowością, niedokończeniem i ekspresją nie mającą nic wspólnego z nurtami panującymi w malarstwie końca XX wieku, co powoduje, że twórczości tej nie da się w gruncie rzeczy zaszufladkować tak, jak byśmy tego oczekiwali. Czy to dobrze, czy źle? Czy tego typu wrażliwość może stanowić przeszkodę we właściwym odbiorze obrazów interesującego nas twórcy?
Wiesław Jędruszczak to malarz, który ze swobodą i łatwością posługuje się słowem pisanym. Opublikował (m.in. na łamach lubelskich „Kresów”) kilka na poły poetyckich tekstów, tyle wciągających swą somnambuliczną narracją, co prowokujących do różnych interpretacji, tekstów w gruncie rzeczy bliskich futurystyczno-dadaistycznym wystąpieniom poetów w zadymionych kawiarniach Zurychu i innych miast europejskich około 1914 roku. Tak naprawdę to, o czym pisze Jędruszczak (np.: Kochankowie nad miastem), znajduje potwierdzenie i dopełnienie w jego drapieżnej twórczości plastycznej. Im więcej zależności i związków pomiędzy słowem drukowanym a pełnym podtekstów malarstwem, wyrażonym charakterystycznymi znakami plastycznymi, tym bardziej intrygują one i zaciekawiają.
Artysta, absolwent Instytutu Wychowania Artystycznego (obecnie Wydział Artystyczny) UMCS, dyplom uzyskał pod kierunkiem prof. Władysława Hermana. Dotychczasowa droga twórcza Wiesława Jędruszczaka (a upłynęło już blisko dziesięć lat od chwili, gdy zamknął za sobą starannie drzwi pracowni) wskazuje, że uczelni zawdzięcza w gruncie rzeczy tylko tytuł magistra. Bowiem to, co reprezentuje sobą obecnie jako malarz, na pewno nie zrodziło się podczas pięciu lat studiów. Jego wizja malarstwa, sposób jej realizacji (łącznie z techniczną stroną wykonania), wymyka się obowiązującym regułom i zasadom nauczania akademickiego.
Już pierwszy rzut oka na duże (najczęściej 120×90 cm), jak i znacznie mniejsze (m.in. 60×50 cm) obrazy prowokuje do stawiania ważnych, choć pozornie prostych i jednoznacznie brzmiących pytań. Przede wszystkim, dlaczego płótna Wiesława Jędruszczaka, mimo że są malowane farbami (najpierw olejnymi, obecnie coraz częściej artysta posługuje się techniką autorską, w ramach której łączy i miesza różne sposoby wypowiedzi plastycznej), sprawiają wrażenie niedokończonych, opuszczonych przez ich twórcę w – wydawać by się mogło – najważniejszym momencie, przed położeniem ostatniej, decydującej kreski czy plamy koloru? Skąd wreszcie wszechobecne dzieci, najczęściej demoniczne, pełne nieukrywanej brzydoty i czytelnego, czającego się wszędzie zła, dzieci, które bawiąc się beztrosko w parku czy piaskownicy tak naprawdę myślą o świecie dorosłych i towarzyszących im na co dzień sprawach. Tymczasem odpowiedzi nie będą wcale takie jednoznaczne, ani oczywiste, a wnioski bardziej zaskakujące niż można by przypuszczać.
Niedokończenie i szkicowość to – jak już wspomniałem – stałe elementy wyrazowe obrazów Wiesława Jędruszczaka. Elementy, bez których twórca nie byłby chyba sobą. Wynosząc z uczelni w miarę rzetelne przygotowanie warsztatowe, natychmiast uciekł od wpajanej mu przez lata solidności i dokładności w sposobie pokrywania płótna określonymi plamami koloru. Świadomie opowiedział się za formą pogłębionego szkicu uzyskiwanego przez malowanie półsuchym pędzlem wielu laserunkowych warstw farby, nakładanych stopniowo jedna na drugą z zachowaniem świeżości i ulotności studium wstępnego.
W rzeczywistości każdy z wykonywanych przez Wiesława Jędruszczaka obrazów poprzedzony zostaje serią kilkunastu szkiców powstałych w mgnieniu oka przy użyciu czarnego tuszu i piórka. Ten, który twórca uważa za odpowiedni, staje się ostatnim. Wówczas za pomocą pędzla robi jego replikę na białym płótnie i pozostawia ją aż do wyschnięcia. Po kilku dniach, niekiedy dopiero po upływie tygodnia, poszczególne fragmenty kompozycji wypełnia jasnymi kolorami (używa wówczas dużo bieli tytanowej, żółci, soczystych zieleni, bladych błękitów), podczas gdy pierwotny rysunek pozostaje bez większych zmian. Po wyschnięciu, kiedy pod pędzlem czuję coś, co nazywam odpowiednią materią do malowania – zwierza się Jędruszczak – rozpoczyna się to, co jest grą tworzenia. Pogłębiam rysunek, kładę laserunki i zawsze – obojętne jakiej wielkości jest płótno – tego rodzaju zabiegi wykonuję za każdym razem na całej powierzchni. Następujące po sobie sesje charakteryzuje to, że zbliżając się do ostatniej, artysta coraz więcej czasu poświęca oglądaniu i analizowaniu zjawiska pod względem malarskim, filozoficznym i literackim. Zdarza się, że w trakcie takiej sesji, trwającej kilka godzin, twórca wykonuje zaledwie kilkanaście ruchów pędzlem, w dość dużych odstępach czasu. Do tego rodzaju czujności zmusza go istota jego subiektywnego warsztatu malarskiego, a zwłaszcza poetyka treści danego płótna, która decyduje o tym, że oglądający kontempluje zjawisko w kategoriach estetycznych, zarówno podczas bezpośredniego kontaktu z dziełem (na wernisażu) jak i znacznie później, w zaciszu domowym.
Mimo dosyć skomplikowanego i rozłożonego w czasie sposobu tworzenia, obrazy Wiesława Jędruszczaka cechuje – jak już wspomniałem – programowe niedokończenie. Idzie ono u artysty w parze z materialną degradacją, podkreśloną dodatkowo (w największych obrazach) ramami powstałymi z drewnianych ram okiennych, wyszukiwanych przez niego z zapałem w starych, opuszczonych domach, okien okaleczonych, pozbawionych szyb i wyrzuconych na śmietnik przez dotychczasowych użytkowników. Artysta zdrapuje stare politury, szpachluje, przycina i komponuje ramy na nowo, bez maskowania ich kilkudziesięcioletniego rodowodu, dla potrzeb własnych obrazów, w których stają się elementem mistycznym, granicą pomiędzy tym, co realne a tym co ulotne, stworzone wyłącznie w ludzkiej wyobraźni. Istnieje w artyście wewnętrzna potrzeba postarzania poszczególnych kompozycji (nie tylko przez ujęcie ich we wspomniane ramy) tak, jakby towarzyszący mu podczas pracy problem upływającego czasu, skumulowany w bezpośrednim kontakcie ze sztalugą i stojącym na niej płótnie w okresie dwóch, trzech miesięcy, miał zapewnić jego obrazom potrzebną patynę. Patynę, która w połączeniu z niedokończeniem daje efekt działania o dużej sile wyrazu. Obrazy Wiesława Jędruszczaka zawieszone na ścianie galerii przyciągają wzrok, rozbudzając wyobraźnię widza.
Ale oczywiście o sile wyrazu dzieł artysty decyduje przede wszystkim forma plastyczna i związana z nią integralnie treść, zawarta tak naprawdę na prostokątnym kawałku płótna naciągniętym na blejtram i ujętym z czterech stron wspomnianymi ramami. W przestrzeni sprowadzonej – za każdym razem – do płytkiego, nic nie przedstawiającego tła, na którym pojawiają się sylwetki pojedynczych dzieci lub np. ich dwoje: chłopiec i dziewczynka, siedzący na ławce, on zawzięcie liże lizaka, ona trzyma od niechcenia lalkę szmaciankę. Dzieci o zbyt dużych głowach w stosunku do sprawiających wrażenie rachitycznych (jakby po przejściu ciężkiej choroby) tułowi, chromych rączek i nóżek. Dzieci o zaciśniętych mocno wąskich szparach ust, dużych, pełnych niepokoju, choć patrzących żywo z odrobiną złośliwości oczach, koślawych i wyrazistych nosach oraz odstających uszach, dzieci, którym towarzyszą okaleczone misie, smutne pajacyki i mimo pozorów łagodności, groźnie wyglądające psy i koty.
Temat obecny w malarstwie Wiesława Jędruszczaka od samego początku, temat pierwszy i jedyny, ale temat którego zapis plastyczny zmienia się w miarę upływu lat. Od obrazów utrzymanych w ciemnych tonacjach (z dominantą łamanych zieleni i błękitów rzucanych gwałtownie na płótno), o wyraźnie pesymistycznym przesłaniu, po obrazy coraz bardziej słoneczne, jaśniejsze, zdominowane miękko położonymi barwami pastelowymi z przewagą ciepłych różów i łagodnych żółci, które nastrajają już bardziej optymistycznie. Ciągle jednak są to dzieci, dzieci samotne, pozbawione cech indywidualnych, bliższe marionetkom czy kukiełkom, poruszane niewidocznymi sznurkami, dzieci, które chodzą, siadają, bawią się, a nawet pozują jak bezduszne automaty artyście, który patrzy na nie chłodnym okiem anonimowego (jak one same) obserwatora, notującego z namysłem, starannie i powoli ich szkicowo ujęte sylwetki.
Czy te pozbawione tytułów obrazy (Jędruszczak programowo nie „nazywa” poszczególnych kompozycji), w połączeniu z intrygującym pisarstwem ich twórcy mówią nam coś ważnego, coś na tyle ciekawego, że warto je obejrzeć i przeczytać? Sadzę, że tak, choć możliwości interpretacyjnych jest zapewne kilka. Przede wszystkim artysta prowadzi dialog z widzem przy pomocy pędzla i farb, dialog o ludzkiej samotności, zwłaszcza samotności dzieci, które z trudem przekonują nas, dorosłych, o potrzebie zrozumienia ich problemów. Świat dzieci, będący przecież tak naprawdę naszym światem sprzed lat, wobec obojętności starszych zamyka się na impulsy płynące z zewnątrz. W ten sposób dochodzi do powstania wyimaginowanej rzeczywistości mówiących lalek i pajacyków, mruczących słodko misiów czy skorych do pieszczot i odwzajemnionej miłości psów oraz kotów. Brak dialogu, brak otwarcia się na potrzeby naszych milusińskich prowadzi do zaniku prawdziwie ludzkich uczuć, do odrzucenia miłości i rozumu, kosztem rozbudzonej agresji, niszczącej bezmyślnie wszystkich i wszystko.
Ale malarstwo Wiesława Jędruszczaka to na szczęście nie tylko wyłącznie destrukcyjny pesymizm, katastroficzna wizja odhumanizowanej, niedalekiej, być może przyszłości. W ostatnim czasie (od mniej więcej trzech lat) dzieci pojawiające się pojedynczo na jego płótnach i kartonach nie tylko wychodzą na spacer z ukochanym burkiem, piją łapczywie sok z dzbanka, ale przede wszystkim są coraz bardziej zindywidualizowane, przypominając nasze kochane Basie, Marysie i Zosie, zajęte grą na skrzypcach, wiolonczeli, a nawet cymbałkach, podczas gdy towarzyszące im niekiedy pajacyki dmą z całych sił w fujarkę, tak jakby chciały przy pomocy muzyki otworzyć skamieniałe serca i umysły dorosłych. Jeżeli dodamy do tego pojawiające się zupełnie niespodziewanie, ale coraz częściej na sztaludze, utrzymane w tej samej konwencji szkicu – akty płowych i dorodnych dziewcząt (wręcz kobiet o wydatnych biodrach i krągłych piersiach) zanurzonych w kwiatach wypełniających obficie niewielką przestrzeń letniej łąki, obrazy artysty nie są już tak smutne i destrukcyjne, więcej w nich autentycznej radości i wiary, że wraz z kolejnym wschodem słońca nadejdzie pełne niespodzianek jutro.