Jan Klimecki. Karabinek

Spis treści numeru 2/2016

Karabinek

Duch się zjawia. Opowieść przychodzi…

Jan Gondowicz, Duch opowieści

Od małego miałek chyntke do strzylania

Sabała

1.

Dziadek był za młody. W sierpniu 1914 roku po porannej mszy tylko odprowadzał starszych „Strzelców i Sokołów” z orkiestrą i tłumem mieszczan na stację kolejową. Pierwszych ochotników do Legionów odjechało ze Starego Sącza około dwudziestu. Tylko jeden rok, dłużej dziadek nie wytrzymał. Uciekł ze szkoły. Dołączył do Korpusu Posiłkowego. Dostał małokalibrowy karabin i z Austriakami poszedł przez Bałkany na front włoski. Już tam czekała kulka, którą wystrzelił ktoś, by rozszarpać mu pośladek. Padł na alpejską skałę i zawołał wniebogłosy: „Jezus, Maria, mamusiu ratuj!”, ale karabinu z rąk nie wypuścił. Byli tam też „dobrzy ludzie”. Rozumieli ludzką mowę i nie pozwolili mu się wykrwawić. Z oddziałem rekonwalescentów pociągami powrócił na Sądecczyznę. Wkrótce został zwolniony, lecz już nie umiał poczuć się cywilem. Karabinu nie oddał. Paradował z nim po Starym Sączu, a słowa „mój flobert” powtarzał kilka razy dziennie. Pielęgnował kult Komendanta.

2.

W niedzielne poranki dziadek chodził w pole z grupą amatorów podmiejskich polowań. Strzelał niezbyt często. Flobert to nie jest broń myśliwska. Kiedyś, celując do zająca, trafił w psa myśliwskiego, chlubę cenionego w mieście adwokata. Żal był ogromny. Psa musiał odkupić. W latach późniejszych zabierał syna na długie spacery. Chodzili nad Poprad. Tam uczył go strzelać. Lekcje były pełne powagi, skupienia i staranności, gdyż amunicję nie zawsze można było kupić w Krakowie, a jeszcze rzadziej w Nowym Sączu. Rozmawiali o broni, o jej rodzajach, o tym, co wolno, a czego nie. Cała etyka strzelecka. Ćwiczyli musztrę i chwyty. Wesoło śpiewali legionowe piosenki. Nim poszedł do szkoły, mój ojciec umiał posługiwać się karabinkiem, ale nie wolno mu było po niego sięgać. Kiedy trzeba było, broń czyścili razem. Domowe nabożeństwo. Na co dzień gotowy do strzału, zabezpieczony karabin wisiał na ścianie pokoju, nad łóżkiem dziadka. Wiedział już ojciec, że nawet taki strzelec jak legendarny Sabała, z flintą czy bez, ludziom w drogę nie wchodził1. Imponował mu jednak imiennik Staś Tarkowski. Innym chłopcom w szkole też, więc im opowiadał o swojej sprawności wyćwiczonej nad Popradem. I przyszedł kiedyś po lekcjach kolega z klasy, Szmul, co mieszkał przy sąsiedniej ulicy. Namówił ojca, by mu pokazał karabin. Szmul stał na ulicy, ojciec w pokoju, rozmawiali przez otwarte okno z szerokim parapetem, przy którym wygodnie było odrabiać lekcje.

Złe wstąpiło w obu. Karabin powędrował ze ściany na okno. Obaj się nad nim pochylali.

Oglądali mechanizm, a potem celownik. – A strzeliłbyś? – spytał Szmul. Nie było odpowiedzi. – A strzeliłbyś do mnie? – podpuszczał dalej żydowski chłopak. Wycofał się na środek ulicy i nie wiedzieć czemu zaczął wołać. – No strzelaj, strzel we mnie! Widzisz, że nie potrafisz? – Ojciec błyskawicznie złożył się do strzału i wypalił przez okno. Szmul upadł na jezdnię. Świat zgasł. Karabin wysunął się z rąk, a strzelec nie wiedział, ani co zrobił, ani co ma zrobić. Przybiegli ludzie. Podniosły się krzyki.

– Pan Władysław, pan Władysław, pana syn zastrzelił mojego Szmula w kolano. Już był lekarz. Nogi nie trzeba odjąć, ale już zawsze będzie sztywna. Mój Szmul, pan Władysław. – Żyd biegł obok dziadka aż do domu.

Na goły tyłek przewieszonemu przez kolano sprężystym wyciorem siekł dziadek raz przy razie. Nie zważał na wrzask, który słychać było nawet w rynku. Raz przy razie bił i bił, i bił zapamiętale, dopóki starczyło mu tchu. Wreszcie chłopiec wyrwał się i pobiegł w głąb podwórka. Padał deszcz. Schował tyłek w dołek wygrzebany przez kury, aby wilgotna ziemia wyciągała cały ból i wstyd. Ojciec Szmula nie wniósł skargi do sądu. Nie było wyroku. Karabin jednak nie wrócił już na ścianę.

(…)

1 Na podstawie opowiadania Przez co Sabała omijał jarmark w Kieżmarku. Władysław Orkan: Wybór nowel i opowiadań, Warszawa 1952.

Ciąg dalszy w papierowym wydaniu „Akcentu”.