Dni po dniu płaczu
Na czwartym piętrze porozwieszano reprodukcje rosyjskich malarzy. Drzwi do pokoju – obrazek, kolejne drzwi – znów obrazek. W nocy gaszono światła i burłacy ciągnący barkę zlewali się w ciemny prostokąt. Bez problemu można było dostrzec tylko żagle statku. Na końcu korytarza, przy schodach nieśmiało świecił jeden kinkiet i tam pojawił się wysoki i chudy jak szczapa pielęgniarz. Bezgłośnie przeszedł po grubym chodniku i zatrzymał obok numeru czterysta szesnaście, przy którym zawieszono rycerza zapatrzonego w kamienny obelisk. Mężczyzna poświecił na reprodukcję. Znad kurhanu wyłonił się wielki kruk, a w trawie zalśniły ludzkie i końskie czaszki. Następnie przesunął snop światła na framugę i dokładnie się jej przyjrzał. Zgasił latarkę i przyłożył ucho do drzwi. Z wnętrza dobiegało pochrapywanie. Nacisnął na klamkę i stąpając po skrzypiącym parkiecie, wsunął się do środka. Od razu poczuł silną woń moczu i niemytego ciała. Wstrzymał oddech i zaczął nasłuchiwać. Dźwięki nie zmieniły się ani na jotę i sanitariusz, przysłoniwszy dłonią szkiełko, włączył latarkę. W czerwonej poświacie dostrzegł stojące pod ścianą puste łóżko. Rozejrzał się dookoła i na podłodze koło nocnej szafki zobaczył przykrytego czarnym płaszczem starca. Spał zwinięty niczym pies. Pielęgniarz przykląkł tuż obok i powstrzymując obrzydzenie, włożył w jego skołtunione włosy kilka ziaren zboża. Poczekał chwilę, czy się nie obudzi, i ostrożnie wycofał pod drzwi. Tam wyjął z kieszeni słoiczek, odkręcił wieczko i z wnętrza szklanej pułapki wyskoczyła mysz. „Prijatnogo appietita” – życząc gryzoniowi smacznego, wyszedł na korytarz. Aaaaaaaaaaaa!!! – około trzeciej nad ranem zatrzęsło całym internatem.
Gdy krzyk wybrzmiał, zapanowała cisza, która wydała się jeszcze straszniejsza od samego wrzasku. Lekarz dyżurny wstał z kozetki:
– Jak nic, to znów Warłam Tichonowicz. – Wieroczka! – podniesionym głosem zwrócił się do drzemiącej pielęgniarki. – Wiera! Będę chyba musiał…
– Lacrimosaaaa dies illaaaa!!! – rozległ się ten sam potężny głos.
– Już ja mu, bladź, dam… – lekarz złorzeczył pod nosem, wciskając bose stopy do płóciennych trampek – już ja mu pokażę, świrowi jednemu.
Pod drzwiami starca czekało już dwóch pielęgniarzy.
– Teraz jest cicho – zameldowali człapiącemu medykowi – ale chwilę temu coś gadał do siebie. Chyba po niemiecku.
– Wchodzić, nie deliberować – lekarz nie zamierzał wdawać się w zbędne rozmowy, spieszno mu było z powrotem do Wiery Andrejewny.
Mężczyźni wkroczyli do pokoju i przekręcili włącznik światła. Łóżko stało puste. Omietli wzorkiem pokój. Ani na ziemi, ani w żadnych zakamarkach nie dostrzegli lokatora. Jeden z sanitariuszy chwycił za kłódki od okien i drzwi balkonowych, żeby przekonać się, że są nienaruszone.
– O, proszę! – lekarz parsknął śmiechem i wskazał pawlacz nad wejściem. –Towarzyszu Szałamow, to wymagało nie lada umiejętności. W waszym wieku tam wleźć. No, no – ukłonił się z przesadną dystynkcją – co was do tego skłoniło?
– Mysz – wycharczał starzec.
– Mysz? – kpił lekarz. – Warłamie Tichonowiczu, spędziliście w rejonach Kołymy, by tak rzec, nie całkiem dobrowolnie dwadzieścia lat. Urkowie, wory w zakonie, błatne porachunki. Człowiekowi skóra cierpnie od samego brzmienia tych słów. A teraz mówicie, że myszy się wystraszyliście. Zresztą, gdzie by tu mysz się znalazła? – i nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do pielęgniarzy:
– Zdejmijcie towarzysza Szałamowa. Sprawdźcie też… – zawahał się – może faktycznie są tu jakieś gryzonie.
Dwa dni późnij do gabinetu dyrektora internatu Nadieżdy Fomiczowej zastukało trzech mężczyzn.
– Doktor nauk medycznych Szymczuk Nikołaj Pietrowicz, profesor psychiatrii – przedstawił się brodacz odziany w lśniący garnitur – a to moi zacni koledzy: kandydat nauk medycznych Wasilewski Anton Józefowicz – czterdziestolatek ukłonił się nieznacznie – oraz sława naszego Instytutu Psychiatrii Sądowej, akademik Surbski – krągły jak piłeczka i wyperfumowany niczym kokota profesor wyciągnął dłoń.
– Siadajcie, panowie – kobieta uścisnęła wysuniętą prawicę i łamiącym się głosem powiedziała:
– Nie spodziewałam się, że pojawicie się przed nowym rokiem. Taka niespodzianka.
Szymczuk otworzył skórzaną okładkę i zaczął czytać:
– Szałamow, Warłam Tichonowicz, lat siedemdziesiąt cztery, od ponad trzech lat w internacie… – odwrócił stronę – …zaburzenia mowy, ataki agresji, chroniczne powstrzymywanie się od przyjmowania pokarmów i ablucji, odmawianie zmiany odzieży – omiótł pismo wzrokiem – cóż tu jeszcze mamy, aha, piszecie niebezpieczny, personel boi się do niego podchodzić. I stąd sugestia, żeby przenieść towarzysza Szałamowa do zakładu dla chorych psychicznie, czy dobrze was zrozumieliśmy?
– Moim zadaniem jest zapewnić bezpieczeństwo nie tylko pensjonariuszom, ale i personelowi – kobieta odzyskała rezon. – Robię, co w mojej mocy, ale z perspektywy, że tak powiem, prawnej, jest mi obojętne, czy Warłam Tichonowicz tu zostanie, czy nie.
– Yhym – przytaknął pulchny akademik. – Czyli napisaliście to pismo, żeby zdjąć z siebie odium?
– Przynajmniej będę miała czyste sumienie, że zrobiłam, co w mojej mocy – odrzekła kierowniczka.
– Sumienie, powiadacie – wyperfumowany gość pokręcił głową. Zwykł tak robić na egzaminach, gdy student posiłkował się ckliwa frazą. – Pokażcie nam pensjonariusza. Skonsultujemy, zobaczymy.
Z leninowskiego pokoju, w którym Nadieżda Fomiczowa organizowała comiesięczne pogadanki dla pracowników, zawczasu wyniesiono wszystkie meble, pozostawiwszy biurko, trzy krzesła oraz na środku biały taboret.
– Panowie konsultanci – lekarz skłonił się, otwierając drzwi – proszę, rozgośćcie się. Już prowadzimy towarzysza Warłama Tichonowicza.
Nie minęła minuta, a w towarzystwie tyczkowatego pielęgniarza wszedł zgarbiony starzec, odziany w nieodłączny czarny płaszcz.
– Siadajcie – rzekł brodaty profesor, ale mężczyzna ani drgnął.
– To dla nas zaszczyt, że możemy z wami porozmawiać – psychiatra zdawał się nie dostrzegać nieżyczliwej postawy Szałamowa i przedstawił siebie oraz swoich dwóch kolegów. – Jak tu siedzimy, jesteśmy pod wrażeniem waszej twórczości.
– „Milczy ptak i zwierz: jak w grobie, / Nic tu nie zagada. / – zaczął recytować akademik Surbski – Wiosna jakby po chorobie / Poszpitalnie blada1”.
Poeta wyprostował się i dopiero teraz zgromadzeni ujrzeli, jak bardzo pomnikowym był człowiekiem. Jego chude, kościste ciało rozrastało się ku górze niczym odwrócony dzwon, głowa zaś, obrośnięta gęstwiną czarnych włosów, przywodziła na myśl serce tego niezwykłego instrumentu.
– Odstąpcie – powoli, acz wyraźnie rzekł mężczyzna.
– Wiersz, który tak nam się spodobał – kontynuował grubas – opublikowaliście w „Nowym Mirze” tego lata, choć to, co się tam mówi, przywodzi na myśl raczej sceny marcowe. Nawet patrzyłem przez okno na tutejszy ogród i myślałem, czy to właśnie widzieliście, kiedy ten liryk powstawał. Mam rację, Warłamie Tichonowiczu, tutaj go napisaliście?
Mężczyzna nabrał powietrza w płuca i niezwykle czystym i potężnym głosem zakrzyknął:
– Odstąpcieeeeeeee!!!
W środę, trzynastego stycznia 1982 roku niebo nad Moskwą było błękitne, a słońce barwiło śnieg na złotawy, opalizujący odcieniami tęczy kolor. Cienka warstwa lodu, która powstała dzień wcześniej w czasie nieoczekiwanej odwilży, teraz skrzyła się jakby podświetlana od dołu własnym migocącym światłem. Śnieg, drzewa, ogrodzenia, ściany domów – wszystko było jaśniejsze niż zazwyczaj. Przejścia między blokami wydawały się dłuższe i szersze, same bloki – wyższe i przestronniejsze. Na skwerku obok domu starców kładły się poważne cienie, pierwszy raz tej zimy, naprawdę czarne. Rosnące nieopodal topole, zazwyczaj szare i rozmazane, tego dnia zaskakiwały wyrazistością. A ich gałęzie, obtoczone warstewką lodu, świeciły jak rtęć. Nieco dalej błyszczały kopuły cerkwi. Świecił się nowy miedziany dach wieży ciśnień. Zupełnie inaczej niż w zwyczajne zimowe dni wyglądała także ciepłownia. Jej obraz był ostry i barwny, a kule pary, które wypływały z komina, wyjątkowo długo utrzymywały się w powietrzu. Kłęby łączyły się ze sobą, tworząc abstrakcyjne kształty. Wyistaczały się z nich białe zwierzęta i nad wielkim osiedlem, wyznaczającym administracyjną granicę Moskwy, zastygła latimeria. Jej ogon rozpoczynał się ponad kominem, korpus z dwiema parami płetw grzbietowych, przypominający ważkę, unosił się nad najwyższym z wieżowców, a idealnie uformowana głowa wisiała już za obwodnicą, nad Chimkami. Żywa skamielina.
– Taki dzień… – kierowca oparł się o karetkę i zaciągnął papierosem – to jak dla mnie piękny dzień.
– Mróz ma chwycić do trzydziestu w dzień – odrzekł zapatrzony w skrzącą się dal pielęgniarz. – Kiedyś sąsiadowi pies na spacerze zamarzł.
– To chyba w Jakucku, a nie u nas – odciął się palacz.
– Otwierać, szybko! – ich dyskusję przerwały niecierpliwie nawoływania.
Mężczyźni odwrócili się i dostrzegli czterech pielęgniarzy niosących wielkiego nagiego starca. Wierzgał się jak dziki zwierz i mimo zakneblowanych ust wykrzykiwał coś w nieznanym języku.
– Pasami go, pasami – dyrygował chudy dryblas – bo gotów wam się zerwać w czasie jazdy! – I gdy już Szałamow znalazł się w środku, zakrzyknął:
– Do psychuszki, gazem!
Warłam Tichonowicz Szałamow zmarł siedemdziesiąt dwie godziny później, 17 stycznia 1982 roku w moskiewskim Internacie dla Psychicznie i Nerwowo Chorych nr 32. Jako przyczynę śmierci wpisano do aktu zgonu ostre zapalenie płuc.
1 Wiersz Warłama Szałamowa o incipicie Milczy ptak i zwierz: jak w grobie… w przekładzie Leszka Engelkinga.
Fragment eseistyczno-fabularnej książki Marty Panas-Goworskiej i Andrzeja Goworskiego Grażdanin NN. Życie codzienne w ZSRR, która ukaże się wkrótce nakładem wydawnictwa PWN.