Bari
Patrzy na mnie i mówi:
– Nie było cię chyba z miesiąc…
Znam to na pamięć, spokojnie odpowiadam: – Nie miesiąc, a tydzień, o, zobacz w zeszycie, dokładnie jest taka sama przerwa jak twojego drugiego syna.
Powołałem ten zeszyt do życia z pół roku temu, taki rodzinny dokument rejestrujący wizytowanie mamusi. Wpisujemy pod datą swych odwiedzin, co chcemy lub co uważamy za ważne. Mamy już drugi zeszyt.
Patrzy na mnie.
– We czwartek nie byłem, bo gdy już wychodziłem do mamusi, zadzwoniła Alina, abym nie przyjeżdżał, że już jest. Więc nie było mnie tydzień, jest wtorek, wtorki i czwartki są moje.
Wtedy ona: – A na grobie ojca byłeś?
Znowu pyta jak ponad tydzień temu, po zaduszkach. Wtedy odpowiedziałem, że po powrocie ze wsi byłem, ale na wszystkich świętych nie, bo wtedy byłem właśnie na wsi. Tłumaczyłem, że nie do końca jest aż tak ważny sam fakt obecności w te święta na grobie, ważna jest pamięć, szczególnie, gdy się w ciągu roku jest w tym miejscu po wielekroć.
I mówię, że wtedy zapaliłem kilka ważnych dla mnie lampek pod drzewem naprzeciw mego wsiowego okna, a zapalając każdą z nich, myślałem o tym kimś ważnym dla mnie. Potem wielokrotnie spoglądałem na te lampki z okna nocą, że to może znacznie więcej niż szybkie odwiedziny na grobach w ciżbie jak na jakimś odpuście.
A ona znowu pyta, czy byłem w tej kaplicy, co leży ten ksiądz. – Nie mamo, nie chodzę do kościoła, wiesz o tym – odpowiadam, wiedząc, co nastąpi.
– Dlaczego nie chodzisz, tam biją czy co?
Temat mantra. – Nie chodzę od bardzo dawna, przestałem, jak jeszcze mieszkałem na Smolnej, już po bierzmowaniu.
– I co, źle ci było, że kazaliśmy ci chodzić na religię?
Ja ponownie, spokojnie: – Nie, sam chodziłem. Do bierzmowania do św. Krzyża nikt mnie nie gonił przecież.
– Do Trzech Krzyży!
– Nie, mamo, św. Krzyża, na Krakowskim, zaraz za pomnikiem Kopernika po lewej, po schodach, z Chrystusem z krzyżem, tam gdzie Alina miała pierwszą komunię. Na plac Trzech Krzyży chodziliśmy w niedzielę, bo bliżej.
– I co, tak ci było źle, że przestałeś chodzić?
– Tak, mamusiu, tak mi było źle, że przestałem chodzić. Nie zgadzało mi się, że wy również chodziliście do tego samego kościoła.
– Że niby co, kurwiłam się, tak!? Ciężko pracowałam w kiosku!
– Nie, nie kurwiłaś się. Ale postępowaliście tak, że nic mi się z tym waszym kościołem i wami nie zgadzało.
– A co niby się nie zgadzało, no powiedz, co!?
Patrzę na nią, w oczy. Wiem, że w takich chwilach, już coraz rzadszych niestety, sięga do pamięci bez problemu. Jak coś jej nie pasuje, to po sekundzie wahania udaje idiotkę, znam to na pamięć. Taka rejterada przed odpowiedzialnością, ale jednocześnie przed samozagładą w obliczu rychłego już końca. Sam na pewno nie wiem jeszcze, czy to, co w takich momentach widzę w jej oczach, to furia czy prawdziwy strach. Klasyczna wściekłość czy jednak obawa, że przyjdzie jej za to zapłacić. Że już zaczyna płacić w ostatnich chwilach świadomości i jest to cena zbyt wysoka, aby warto pozostawać z tym sam na sam, spoglądać sobie samemu w oczy. To pryszcz, że powoduję ten strach właśnie ja, przecież zawsze byłem „zły”, a na pewno zawsze było ze mną najwięcej kłopotów. To już teraz nieważne, jakie jest to „zawsze”, czy od kiedy. Ważne, że to „zawsze” krzyczy, że najbardziej boli.
– Zawsze dostawałeś największego kotleta!!!
Jakże mocno pamiętam ten jej rozpaczliwy wyrzut. Ja, niewdzięczny, tak się odwdzięczam za największego kotleta.
– Mamusiu – odpowiadam jak zawsze – przecież Alina, młodsza ode mnie o ponad rok, zawsze była „niejadkiem”. – I wygrzebuję z pamięci: – Pamiętasz, jak jeszcze na Siennickiej sąsiad z parteru, z klatki obok, chyba Wiśniewski, przebierał się za śmierć i przychodził do nas straszyć Alinkę, żeby jadła?
Spojrzała na mnie takim przeszywającym wzrokiem… a to swołocz, pamięta, jak to możliwe, że pamięta… Ja dalej: – A Karol przecież był ode mnie zawsze młodszy o pięć lat. Kto więc miał dostawać z naszej trójki największego kotleta? Nie dostawałem go największego dlatego, że tak wyróżniałaś mnie z naszej trójki, a teraz jestem taki niewdzięczny – po prostu zjadałem największą porcję jako największa gęba.
– Czego ty ode mnie chcesz, no powiedz, przecież stoję nad grobem, kołowata, dobij mnie i już, nie męcz mnie!
To fraza używana jak koło ratunkowe, kiedy w głowie chyba zaczyna jej tłuc na alarm, że właśnie czuje pustkę pod nogami, że albo trzeba zrobić ze mnie matkobójcę albo z siebie kompletnie kołowatą. Nie ma innego ratunku. Wiem o tym, znam to; kiedyś krzyczała „nalejcie mi wrzątku do gardła!” – widzę to, a widzę jako ciągle jeszcze premedytację, a więc przy zmysłach użytą. Stara sztuczka, ale wariatką to ty nie jesteś, o nie, nie dam się na to nabrać, mamusiu. Mam prawo, aby dać ci szansę na może jeszcze jakąś zmianę w tej twojej fatalnej edycji, więc ciągnę spokojnie:
– Rozmawiamy, mamusiu, o ważnych sprawach, czas najwyższy, sama zadajesz pytania, a ja tylko udzielam na nie prawdziwych odpowiedzi. Myślisz, że mi było wtedy lekko, że z powodu waszego postępowania zerwałem z kościołem, bo był również waszym kościołem?
– Jakiego naszego postępowania!!!
– A pamiętasz Barego, mojego psa?
– Daj mi święty spokój, zostaw mnie w spokoju! Chcesz mnie zabić, mnie, stojącą nad grobem! Wynoś się!
„OK, mamusiu” – odpowiadam zawsze wtedy spokojnie, gdy woła „wynoś się” i po prostu wychodzę, od razu, już bez żadnego słowa. Gdy jestem jeszcze w korytarzu, wrzeszczy histerycznie za mną z pokoju:
– W jakim stanie mnie zostawiasz, w jakim stanie mnie zostawiasz!!!
…Bari, mój ukochany pies, piękny i mądry wilk. Miałem czternaście lat, miałem akwaria, a zachciało mi się psa, już upatrzonego. Wiedzieli, jak kocham te moje rybki hodowane w trzech akwariach, więc matka postawiła warunek – jak zlikwidujesz akwaria, będzie pies – dla spokoju z moją nową zachcianką. Matka rządziła w tych sprawach, ojciec udawał, że tak musi być. On, cwaniak poza domem, starczało mu to, po cholerę szukać zwady z żoną, która w sekundę dostawała szału. Patrzył, jak likwiduję akwaria, wynosił je puste do piwnicy. I gdy już było posprzątane po moich rybkach, które za darmo oddałem do sklepu na Nowym Świecie i do zoo, i gdy zapytałem o psa, usłyszałem:
– Czyś ty zwariował? W moim domu pies?!!! Wybij to sobie z głowy!
Nie wybiłem. Opłakałem rybki raz jeszcze, opłakałem malutkiego wilczka z budowy obok, opłakałem wszystko, w co wierzyłem. I ten sam Bóg, do którego razem chodziliśmy co niedziela o dziewiątej rano, nic nie wskórał, a prosiłem. Nie było więc już miejsca dla niego, bo coś tu bardzo mi nie pasowało.
I bolało. Ale została jeszcze większa pustka po rybkach i obiecanym psie. Ta bolała wtedy najbardziej. Dziadek w święta dawał setkę, została mi połowa, poszedłem na budowę, wybrałem sobie największego z trzytygodniowych maleństw i wróciłem z nim, w środku zimy, za pazuchą, na piersi, do domu. Był wrzask, ale trzymałem go mocno i tak z nim poszedłem spać i tak spaliśmy razem co najmniej pierwsze dwa tygodnie. Bardzo płakał, ja też, bo bałem się ranka, pójścia do szkoły. Powiedziałem, że jak coś się z Barim stanie, to już mnie nie zobaczycie. Bari został. Byliśmy dla siebie wszystkim w tym przewróconym na łeb świecie – jego też – i zrozumiał to bardzo szybko.
Wszędzie mogłem z nim pójść, a styk śródmieścia, Smolnej, Okólnika i Powiśla był wtedy bardzo wojujący. Szedłem parkiem architektów, trzymając Barego za karabińczyk smyczy przy samym karku – miał wtedy już rok – a naprzeciw chyba czwórka żuli szła. Coś słyszałem, że pogonimy chłopca z pieskiem, grzecznym pieskiem tak na oko, idącym cicho i grzecznie przy nodze gówniarza. Ale mi pod karabińczykiem już wtedy wrzało, mruczało, słyszał, rozumiał niebezpieczeństwo. Gdy byli z pięć-sześć metrów, nacisnąłem karabińczyk, bez słowa, a on bez żadnego dźwięku strzelił w ich środek jak kamień, a oni rozbiegli się jak kule bilardowe. Ale zaraz potem padli na ziemię, przykrywając głowy i wyjąc ze strachu, błagali: zabierz psa. A Bari czujnie podbiegał i króciutko skubał w nogę tego, co za bardzo się ruszał. Tyle lat, a tak to pamiętam. Machał ogonem, gdy szybko spoglądał na mnie, czy tak może, wyraźnie ten finał go bawił. Na moje krótkie „Bari!” natychmiast był przy mnie, patrząc i pytając, co dalej. Odtąd wiedziałem i on wiedział, że zawsze z nim mogę czuć się bezpiecznie.
Był gwiazdą, gdy przychodzili goście.
– No, daj mu kawałek kiełbasy, no daj! – brylował ojciec. Wpierw nauczyłem go nie brać jedzenia z prawej ręki, potem od obcych. Gdy się uczył, patrzył mi w oczy, leciutko przekrzywiając głowę.
Tak kiedyś patrzył na mnie, gdy wróciłem w podłym humorze ze szkoły i siedząc na łóżku w pokoju, patrząc w tę przekrzywioną psią głowę niemal krzyknąłem: – I co się tak, durna pało, patrzysz, lepiej byś mi przyniósł kapcie! – Zawinął się do korytarza i za chwilę rzucił mi kapcie pod nogi, bardzo z siebie zadowolony. Możliwe? Oczywiście, niemożliwe. No, chyba że tak się po prostu zdarzyło.
I ten mój Bari, gdy miał nieco ponad półtora roku, gdy rozdzielono nas w wakacje – bo ja już byłem w Zamościu, a ojciec miał z nim dojechać – ten mój Bari już do mnie nie dojechał. Matka kazała ojcu pozbyć się psa i on to polecenie wykonał. Opowiadał, jaki to najdzielniejszy był mój Bari, gdy robiono mu testy jak innym psom, na człowieka z kijem i na strzał, to Bari jako jedyny na strzał nie skulił ogona, tylko dostał furii. Mój ojciec to opowiadał w mojej obecności wtedy w Zamościu, i potem wielekroć przy wódkach, jakiego to miał wyjątkowego psa, którego z dnia na dzień odebrał swemu synowi, pierworodnemu, na rozkaz jego matki. Miałem piętnaście lat. Straciłem mego Barego i rodziców, wcześniej Boga. Tak to precyzyjnie ustawiła moja matka.
Więc gdy słyszałem jeszcze na klatce, za drzwiami, jej skowyt „w jakim stanie mnie zostawiasz!” – wtedy szczególnie, po tej rozmowie, choć i po wcześniejszych, z byle histerycznych powodów, jak i później, wiedząc, że może nie do końca udaje, że może jednak jest słabsza niż sądzę, że różnie za moment może być – odchodziłem w spokoju, bez emocji i z czystym sumieniem.