Karol Maliszewski. Widok ze szpitalnego okna

Spis treści numeru 1/2020

Widok ze szpitalnego okna

(…)

Chorowanie bohatera poematu Bohdana Zadury Doktorzy przebiega inaczej. Skądinąd wiem (a dokładnie z prywatnego maila), co spowodowało pobyt poety w szpitalu. Tu mogę być pewien, że chodziło o zawał serca. I znów należy postawić znak zapytania przy „bohaterze”. Mamy do czynienia z relacją niemal autobiograficzną. Zatem będę myślał o tym, który nam się zwierza, jak o Bohdanie Zadurze, budzącym się w szpitalu po zawale. Oczywiście, na tego „Bohdana Zadurę” pada cień konfabulacji, fikcji i pracy nad własnym wizerunkiem (a raczej wizerunkiem persony tekstowej). To jest w pewnym sensie intencjonalny Zadura, wypreparowany z tysięcy drobnych zdarzeń grupujących się jakoś wokół osi wypowiedzi. Zarówno „oś”, jak i „wypowiedź” wskazują na techniczną stronę zapisu, konstruktu, na to, co zostało wypracowane. Na pewno nie jest to przypadkowy zapis wyrwany z intymnego dziennika, a raczej świadomie skonstruowana wypowiedź. Owszem, bazuje ona na stylu diariuszowym, nieco chaotycznym, wcielając się w formę poetyckiego quasi-notatnika. Wie się jednak doskonale, że nie zawiera ona wszystkiego, co poeta przeżył w szpitalu, że to skomponowany ciąg wybranych zdarzeń, myśli i snów.

I tu jest główna różnica w stosunku do Białoszewskiego, w którego wierszu bohater choruje samotnie, oddzielnie, jakby poza ludzką wspólnotą. W tej opowieści bohater choruje na oczach wszystkich. Doktorzy Zadury zaczynają się od słów: Elżbieta mi przynosi hiszpańskie truskawki1 – i na tej jednej wizycie się nie kończy. Poety nie pozostawiono na pastwę losu. Chociaż los już zrobił swoje, to są i ludzie przeciwstawiający się jego wyrokom, ratujący choremu życie, odwiedzający go i mu współczujący. Najważniejsze chyba jest jednak to, że sam Zadura nie godzi się z losem, że humorem, energią i werwą rozprasza mrok. Białoszewski dał się porwać obrazom umierania, Zadura odwrotnie: wraca do życia wszelkimi drogami, wsparcie znajdując wśród odwiedzających i tych, którzy chorują razem z nim. Sporo uwagi poświęca innym pacjentom, opisuje ich, charakteryzuje, przytacza ich opowieści. Dopytuje się, skąd są. Jeśli któryś z nich chociaż otarł się o jego rodzinne Puławy, zaraz staje się bliskim znajomym, kimś znającym się na rzeczy, kimś kojarzonym z ważnym i konkretnym miejscem toczącego się poza szpitalem życia. Każda postać i jej opowieść przyczynia się do poprawy samopoczucia. Odwiedziny też sporo wnoszą, szczególnie te Janusza Drzewuckiego, którego tom poeta czytał tuż przed zawałem i teraz rozmyśla, że mogły to być ostatnie wiersze czytane w życiu. Rozmyślania dotyczące tych wierszy otwierają długą sekwencję wspomnieniową związaną z Budapesztem, przyjaciółmi z tamtych stron i w ogóle węgierską kulturą. Wspomnienia i dywagacje przeplatają się z reportażowymi sprawozdaniami dotyczącymi zabiegów medycznych. Tutaj Zadura jest bardzo dokładny, opisując to, co jest wykonywane na jego ciele i jaka aparatura go oplata. Wyjątkowo mocne wrażenie robi na czytającym fragment, w którym do uszu poety (przez przypadkowe podkręcenie potencjometru i uruchomienie wzmacniaczy) dochodzą potężne odgłosy pracy własnego serca.

(…)

i jakby morze tłukło o brzeg
jakby krew z sykiem
lizała piasek
jakby przelewała się
przez zastawki
jakby w tej zwykłości
wreszcie coś
niezwykłego
słuchając
własnego serca
czuję się
jakbym oglądał
Odyseję” Stanleya Kubricka
jakbym słuchał
oceanu

pierwszy raz przerażony
pierwszy raz zdumiony
bardziej niż kiedyś
w Grand Canyonie
gdy patrząc z cesny
na czerwone skały w dole
myślałem że tutaj łatwiej
jest uwierzyć w Boga
niż w to że mogą
tu mieszkać Indianie2

Przerażenie i zdumienie dotyczą własnego ciała, jego ciemnych, na pozór głuchych i niemych, obszarów. Coś z tych anatomicznych głębin nagle się odsłoniło i odezwało, współtworząc wrażenie dziwności, obcości, wyalienowania. Tym ciałem właśnie się jest, niczym więcej – może i taka myśl przemknęła przez głowę bohaterowi, który ze stoickim spokojem znosi następną fizjologiczną przygodę, nagły krwotok psujący radosne plany wcześniejszego wyjścia ze szpitala: nie wyjdziesz / w sobotę / nie wyjdziesz / w niedzielę / wiesz już / że w weekend / stąd się nie wychodzi3.

Największe wrażenie na czytelniku robi swada, z jaką wypowiadany jest (jakby na gorąco) ten monolog pacjenta i rekonwalescenta. Może właśnie w tej warstwie wybrzmiewa najsilniejszy przejaw woli życia. Może chodzi o ów żywiołowy, żywy i żywotny język kręcący się nie tylko wokół zdarzeń i myśli, ale także wokół własnej osi, wokół samego siebie. Język naprowadzający na wszelkie ślady życia i użycia święci swoje wzloty i upadki; świetne jest to dopytywanie o właściwe słowo, głośne przypominanie sobie, jak coś powinno brzmieć, jak się naprawdę nazywa, np. Nie perfidia nie perswazja mam perwersja4. Tak jakby język wraz ze swym nosicielem i użytkownikiem też doznał zapaści, a teraz budził się w szpitalu, rozglądając się na boki. Język wraca do poetyckiego stanu używalności, rozkręca się, osiągając apogeum w niesłychanej puencie; nie wiedziałem, że tylu otacza nas doktorów, a niektórzy z nich przyjmują nawet (i to całodobowo) pod granitowym nagrobkiem na cmentarzu.

Przypominający sobie stosowne słowa Zadura i język powoli, acz konsekwentnie, przypominający sobie Zadurę – obydwaj, jak się rzekło, zerkający na boki, widzą przede wszystkim innych ludzi, obecnych na szpitalnej sali i tych nieobecnych, wspominanych (np. Doreen Daume). Zdarza się jednak, że wzrok leżącego spostrzega drzwi szefa / oddziału szybkiej diagnostyki5, jeszcze częściej zaś zmierza w stronę okna, idąc za wzrokiem współtowarzyszy niedoli. Ze szpitalnego okna rozpościera się widok na niebo nad Okęciem, widać startujące i lądujący samoloty.

Poeta nie wie, czy wróci do dawnej sprawności językowej i literackiej, czy będzie jeszcze pisać. Mimo wszystko snuje plany uwiecznienia tych wspólnych chwil. Gdyby jednak jeszcze pisał, mogłoby powstać opowiadanie Kontrolerzy lotów. Dotyczyłoby mężczyzn śledzących podchodzące do lądowania samoloty, wypatrujących świateł cyklicznie powtarzających się na niebie.

(…)

koło dziewiątej zaczyna się na niebie
ruch i moi koledzy
śledzą startujące maszyny
podziwiam ich wiedzę
rozpoznają typy samolotów
i linie lotnicze
świat jest mały
tym razem na tej sali leży
ktoś kto ma żonę z Puław
a w Puławach teściów
bezchmurne niebo
i trzydzieści parę
stopni od kilku dni

wieczorami
widok na ścieżkę podejścia
kolejka
świateł
do lądowania6

W tym fragmencie zawiera się, moim zdaniem, istota doświadczenia oraz jego zapisu, głęboko poruszający rdzeń tego szpitalnego monologu. Ta „ścieżka podejścia” brzmi zbyt metaforycznie (i metafizycznie), żeby być tylko określeniem technicznym. Tak samo „kolejka świateł”. Po wielu miesiącach poeta, lecąc samolotem nad tym szpitalem, ujrzy obydwie ścieżki w ujęciu całościowym, transcendentalnym. A czytelnikowi zostanie do przełknięcia i przemyślenia każda z „kolejek świateł do lądowania”. We wszystkich szpitalach świata i poza nimi, wszędzie tam, gdzie przytrafia nam się moment przejścia, który nie jest „na miarę życia”, ale też jeszcze nie jest „na miarę śmierci”7.

1 B. Zadura: Doktorzy. „Akcent” 2014, nr 2, s. 7.

2 Tamże, s. 10.

3 Tamże, s. 12.

4 Tamże, s. 13.

5 Tamże.

6 Tamże, s. 15.

7 Tamże, s. 10.

Całość w wydaniu tradycyjnym „Akcentu”.