Rachunki
Światło jest białe i czarne pianino
tkwi w blasku jak skała w rzece
pod kopią Madonny Rafaela.
Na półce Zola, Prus i Pasja życia,
filodendron rozkłada liście
jak talerze z zaśniedziałego srebra.
W otwartych drzwiach na balkon
głosy z ulicy, spleciona z os firana
wydyma się w głąb pokoju,
stara dama podlicza rachunki,
te najdłuższe, z całego życia,
przez ramię sprawdza laska oparta o róg stołu.
Trzy wojny plus rewolucja plus
powstanie plus obóz, minus
dom, minus dziecięca wiara, plus
i minus – szczęście. Minus czy plus
podstawieni w miejsce żywych umarli,
a przez grób mnoży się czy też dzieli?
Zera w kolumnie – puste wazony
na kwiaty tylu łąk,
które jakby są – bo były,
jak cyfruje się zmierzchy,
jak miłosne bezczasy, jak
wszystkie marce, czerwce, lata, zimy,
gdy każdy dodany dzień –
dzień ujmuje, a kreskę
kresu już wstawi ktoś inny.
Bzyczy osa i jakaś armia
maszeruje jakby dziś
do jakiegoś zaświata.
Stara dama na chwilę
przestaje liczyć i czuje, czuje
na policzku ciepłą pręgę światła.
Obrona Ksantypy
Czemu nikt nigdy
nie wziął w obronę Ksantypy –
zawsze cel żartów
przy męskich bibach.
Czemu narzekała,
czemu nie rosła z dumy,
gdy mąż na sympozjach
u arystokracji?
I oddała go,
cykucie go oddała,
kategorycznemu imperatywowi
go oddała, pomstując, rozpaczając.
Jaka musiała być mocna,
kiedy on z księżyca
własnej głowy, jaka w tym
jego świeceniu zakochana.
Jej uszy wysłyszały
brednię Miasta, gdy on
może nawet nieco
pochlebiony ich śmiechem.
Ona z wołem, z kozą,
z chmarą dzieci,
bez złudzeń
co do Szanownego Miasta.
Wpadli w otchłań, jak każdy,
choć każde inaczej – on
w nieśmiertelne imię,
a ona w przysłowie.
Ksenofont zapamiętał,
że brał ją w obronę
przed synem, a o tym
nie ma u Platona.
Zamknięte drzwi u filozofa.
O czym szeptali
obok siebie w nocy?
Była za ścianą, kiedy konał.