Ballada o królu
Ballada o królu
A kiedy na państwo ościenne wyruszał nasz król,
królowa na drogę sucharów mu wór ususzyła…
– I jeszcze, i jeszcze! – wołałam, a tata cierpliwie znosił moje prośby i raz po raz nucił kolejne wersy naszej ulubionej piosenki:
Nim zmilkły oklaski, marszowa rozległa się pieśń,
Po drodze do armii król rozkaz skierował odgórny.
Wesołych żołnierzy dać kazał do intendentury,
a smutnych żołnierzy zostawił w piechocie – i cześć!
– A co to znaczy, dać do intendentury? A to dobrze, czy źle? – dopytywałam. Ballada o królu Bułata Okudżawy towarzyszyła mi przez całe dzieciństwo. Śpiewał ją mnie i moim dwóm braciom tata, a później cierpliwie wyjaśniał kolejne trudne słowa: „machorka”, „pacyfista”, „moralny pion” czy „manko”. I nawet teraz, gdy pod stołem kręci się mały, rozbrykany Władzio (mój synek niestety nie poznał swojego dziadka), wciąż zastanawiam się, skąd tata miał dla nas tyle cierpliwości.
Trudno pisać o własnym ojcu, zwłaszcza tak, aby nie przekroczyć cienkiej granicy intymności. Zdaję sobie też sprawę, że Władysław Panas profesor i pisarz oraz Władysław Panas tata trójki dzieci to dwa zupełnie odmienne wizerunki. Pamiętam jednak kilka obrazków, które niczym powracająca fraza muzyczna przywołują postać mojego taty. Nimi właśnie chciałabym się podzielić z czytelnikami „Akcentu”.
Wszędzie książki
Moje dzieciństwo przypadło na szare lata 80., ale nieuczciwością byłoby pisać, że czasy te wspominam jako smutne bądź biedne. Mieszkaliśmy wtedy w samym centrum Lublina, przy ulicy Niecałej 8 (dawniej Sławińskiego), w kamienicy zasiedlonej przez takich jak my – rodziny pracowników KUL. Pozornie rodzina Panasów nie wyróżniała się na tle innych mieszkańców Śródmieścia. Jednak wystarczyło przekroczyć próg naszego domu, żeby zrozumieć całą niezwykłość tego lokum. Mieszkanie pełne było książek. Były wszędzie, także w niewielkiej toalecie. Nawet kuchnia straciła swój zwyczajny charakter i przeistoczyła się w coś, co określaliśmy szumnie mianem „pokoju z książkami”. Zamiast półek z talerzami, garnkami i gromadzonymi w takim pomieszczeniu ingrediencjami znajdowały się tam papiery i książki, książki, książki…
I gdy spoglądaliśmy przez okna naszego mieszkanka na podwórze, bywało, że czuliśmy się, jakbyśmy patrzyli na Ziemię z Księżyca. A kiedy sąsiedzi pucowali swoje maluchy, zabierali rodziny na wycieczki, taszczyli magnetowidy czy nowe kolorowe telewizory, my wciąż upychaliśmy kolejne książki. Czasami tylko ogarniały nas smutki. I na przykład pod choinką na miejscu Gucia zaczarowanego oczami wyobraźni widziałam lalkę Barbie lub słodkiego gumowego bobaska, który mrużyłby oczy i wołałby: „mami, mami”. Mieliśmy oczywiście zabawki, ale ich status nie mógł się równać z książkami. Tata uczył nas także, jak mamy się obchodzić z drukowanym słowem. Nie było mowy o mazaniu czy wycinaniu obrazków. Przed czytaniem należało zdjąć obwolutę, a po skończonej lekturze bezwzględnie odłożyć książkę tam, skąd się ją wzięło. Jednak logika domowego księgozbioru umykała naszemu dziecięcemu poznaniu i tylko tata, niemal bez spoglądania na półkę, był w stanie bezbłędnie zlokalizować poszukiwany tytuł.
Ból pisania
Pisanie nigdy nie przychodziło tacie łatwo. Pamiętam jego szczupłą, pochyloną nad książkami sylwetkę z nieodłącznym, odpalanym jeden od drugiego, papierosem w ustach. Do samego końca nie przekonał się do komputera i z nieodłącznym pomarańczowym „bikiem” godzinami medytował nad białą kartką. A chwilę, kiedy miał postawić pierwszy znak na papierze, odciągał w nieskończoność.
Niezależnie, czy miała powstać książka, czy krótka notka do gazety, zawsze trwało to tak samo długo. Kawa, papieros, lekkie wzdychanie, podnoszenie oczu ku górze, głaskanie kota. Każda czynność była wówczas dla niego milsza niż pisanie. Za to kiedy przełamywał niemoc, a strony wypełniały się wyczekanymi literami – drobnymi i nieczytelnymi, przeklinanymi przez tych, którzy musieli je potem przepisywać – tata doznawał ulgi. Często czytał mi na głos i mogłam zgłaszać swoje poprawki czy komentarze do powstających manuskryptów. Słuchał mnie wtedy z uwagą i – o dziwo – uwzględniał moje zdanie. Lubię myśleć, że miałam choć tak niewielki wkład w jego pracę.
Wielokrotnie namawialiśmy go do napisania książki beletrystycznej, czegoś w rodzaju powieści Umberta Eco, z wielowątkową, awanturniczą fabułą, w erudycyjnym entourage’u. Zbywał nasze propozycje żartobliwym wzruszeniem ramion, choć sądzę, że była to dla niego kusząca perspektywa. Bowiem sam lubił odpoczywać, czytając tego typu książki, a w ostatnich, szpitalnych czasach wprost je pochłaniał. Jednak wizja mąk twórczych mogła go paraliżować. Wielkim rozbawieniem napełniały go wyznania gwiazd estrady, które chwaliły się przed kamerami, jak to muzy siadają im na ramionach, by dyktować teksty popularnych szlagierów. W jego przypadku to nie działało.
Kot o imieniu Kot
Po naszej przeprowadzce do większego mieszkania tata i książki (albo w odwrotnej kolejności – książki i tata) zyskali swoją własną, pokaźną przestrzeń, dzieloną tylko z Kotem. Ten czarny jak smoła futrzak przez długi czas nie mógł doprosić się od nas żadnego imienia. Do czasu. Kiedyś tata przeczytał, że Piłsudski miał psa o imieniu Pies. I na zasadzie analogii ochrzciliśmy kota imieniem Kot. Nawet nie spodziewaliśmy się, że tata może zapałać takim uczuciem do tego kapryśnego zwierza. Wiem z opowieści, że w dzieciństwie miał wierną kompanię: konia Sułtana, psa Hetmana i suczkę Muchę, jednak nie tłumaczyło to jego wielkiej wyrozumiałości względem Kota. Kocisko mogło się wylegiwać na biurku zawalonym papierami, wkładać łapkę do kubka z herbatą i brać w posiadanie ulubiony fotel. Tata dał się bez reszty omotać temu stworzeniu i nabierał się nawet na jego intrygi. I gdy zwierz pomiaukiwał, domagając się jedzenia, dawał posłuch Kotu, a nie nam. Na nic zdawały się wówczas nasze tłumaczenia, że zwierzak przecież przed chwilą jadł i jedynie przez wrodzone obżarstwo domaga się powtórnego posiłku. „Kot musi zjeść pierwszy – powtarzał tata – człowiek może poczekać”. I karmił go po raz wtóry. Później, przeglądając internet, natrafiliśmy na komiks opowiadający o kocie rabina Joanna Sfara. Dziwiliśmy się, że ktoś przed nami wpadł na tak genialny pomysł. Bowiem te wcale niebłahe historyjki niejednokrotnie pokrywały się z tym, czego i my doświadczaliśmy, obserwując ojcowsko-kocie relacje.
Zielsko
Zielsko to fantastyczna książka Władimira Sołouchina. Autor postanowił pochylić się nad roślinami, jednak nie tymi eleganckimi z ogrodu czy szklarni, ale tymi najprostszymi, by nie powiedzieć – chwastami. Owo zielsko często było czymś nieodłącznie związanym z naszymi spacerami. Ponieważ zawsze mieszkaliśmy w mieście, łąki odwiedzaliśmy okazjonalnie. Zazwyczaj za tereny naszych „zielonych eksploracji” służyły niezabudowane jeszcze wtedy połacie lubelskich Czubów. Podczas tych spacerów uwagę taty przykuwały popularne chwasty: krwawniki, mlecze czy kobylaki. Zbieraliśmy łubiny, chabry, żółte dziurawce i robiliśmy z nich bukiety. Najważniejsza jednak była rozmowa, tak jakby celem naszych spotkań była personifikacja zielska oraz przypisywanie tym kwiatom i trawom właściwości, o które żaden biolog by ich nie podejrzewał. Podobne podejście można odnaleźć u Schulza: Były tam zwykłe, trawiaste źdźbła łąkowe z pierzastymi kitami kłosów; były delikatne filigrany dzikich pietruszek i marchwi; pomarszczone i szorstkie listki bluszczyków i ślepych pokrzyw, pachnące miętą; łykowate, błyszczące babki.
Szczególną atencją tata darzył drzewa i uczył mnie, jak rozpoznawać poszczególne gatunki. Po latach miało to zabawne konsekwencje. Na teście maturalnym z biologii z radością i przekonaniem rozwiązałam zadanie dotyczące właśnie drzew. Niestety zaproponowane przeze mnie nazwy były nie tyle błędne, co potoczne, niezgodne z terminologią dendrologiczną. Świadoma tego, iż na nic zdadzą się wyjaśnienia, że taką właśnie wiedzę wyniosłam ze spacerów z tatą, milczałam.
Na spacer
Od codziennego wychowywania była mama. Dbała o nasze dobre maniery, stosowne do okazji ubranie czy sprawy związane ze szkołą. To ona też, mimo iż w domu mieliśmy tatę polonistę, sprawdzała nasze wypracowania.
Tata był od pokazywania świata. Skupiał się przeważnie na przestrzeni nam najbliższej – na Lublinie. Często też do opowieści o jego historii, nienachalnie, niemal między słowami, wsączał prawdy o życiu. Wśród nauk, które zapamiętałam z tamtego czasu, najważniejsze wydają mi się te o szacunku. W otoczeniu rodziców byli ludzie wielu wyznań, poglądów i narodowości. Od najmłodszych lat wiedzieliśmy, że choć my co niedziela chodzimy do kościoła, są tacy, którzy chodzą do cerkwi, synagogi albo nie chodzą nigdzie, i nie znaczy to wcale, że są złymi ludźmi. My jednak niezmiennie maszerowaliśmy. I oprócz regularnych spacerów na lubelskie łąki, Stare Miasto czy do księgarń, co roku udawaliśmy się na długi spacer na cmentarz przy ulicy Lipowej. Podziwialiśmy dziewiętnastowieczne nagrobki, zastanawiając się przy tym nad zrządzeniami losu sprawiającymi, że żyjąc obok siebie, zostaniemy złożeni w jednej ziemi. Owe przechadzki trwały dwie, trzy godziny. Zawsze zabieraliśmy ze sobą torbę zniczy i stawialiśmy nasze lampki na wybranych grobach. I tak zapalaliśmy je i rosyjskiemu żołnierzowi, choć wiadomo, że to był nasz zaborca, i masońskiemu przemysłowcowi, właścicielowi jednej z lubelskich fabryk, i księdzu Piotrowi Ściegiennemu.
Nie pamiętam taty krzyczącego czy moralizującego. Jeśli musiał nas zganić, raczej milczał, jeśli pouczyć – szliśmy na spacer.