Jacek Zalewski. Od Susan do „Susan”, czyli między kampem a metaforą

Spis treści numeru 2/2022

Od Susan do „Susan”, czyli między kampem a metaforą

Na marginesie książki „Sontag. Życie i twórczość” Benjamina Mosera

(…)

Złudzenie

Poczucie, że jest kimś wyjątkowym, że odstaje od rówieśników, a może nawet, że jest od nich lepsza, pojawiło się u niej bardzo wcześnie. Owszem, była inna, czytała książki w ilościach bez mała przemysłowych (Moser pisze o „tysiącach książek”, co jest oczywistą, ale usprawiedliwioną przesadą), górowała inteligencją nad starszymi od siebie i wprawiała ich w zakłopotanie erudycją. Na swoje szczęście nie tylko to czuła, ale też i miała tego całkowitą świadomość. Owo poczucie wyższości i przekonanie, że ma do wypełnienia misję, której zwieńczeniem ma być Literacka Nagroda Nobla, napędzało ją przez całe życie. To jest dopiero coś, nad czym warto się pochylić z uwagą: iluż było w dziejach twórców na tyle pewnych siebie, że otrzymanie Nobla traktowali jako cel życiowy?

Takie myślenie może się wydać niedorzeczne, nawet śmieszne dla kogoś, kto pisarzy uważa za istoty prostoduszne, oddane wyłącznie swojej pracy i wszystko inne traktujące jako przygodne. „Oto artysta, jakiego lubię, dwóch tylko rzeczy potrzebuje: swojego chleba i swojej sztuki” – powiadał Nietzsche i doprawdy trudno stwierdzić, czy natknął się na takie indywidua, czy je sobie tylko imaginował. Ta jakość w twórczości jest bowiem tak rzadka, że widząc kogoś równie wyabstrahowanego ze świata, należałoby z rezerwą omijać go z daleka; jest więcej niż pewne, że brak niskich przymiotów czyni z niego niemające nic wspólnego z człowiekiem, odległe indywiduum.

Nie ma bodaj pisarza, myśliciela ani artysty, któremu jakiś dalekosiężny cel, potencjalny powód drwin ze strony pospólstwa, nie dodawałby sił, żeby przejść przynajmniej połowę drogi, jaką sobie zamierzył. Bez tego złudzenia niejeden nie zdołałby zrobić najdrobniejszego kroku w stronę swojej sztuki. Skądinąd warto, gdy już nadamy swoim złudzeniom odpowiedni rozmach, hołubić je jak najdłużej. Co prawda, nieuniknione w większości przypadków rozczarowanie jest wprost adekwatne do rozmiarów iluzji, a i ryzyko wzgardzenia na koniec swoim dorobkiem też niemałe. Niemniej daje to twórcy dłuższy czas na działanie, jeżeli nie z pożytkiem dla niego, to z pewnością dla jego odbiorców. Na szczęście Sontag miała przywary typowe dla pisarzy, a pośród nich niepoślednie miejsce zajmowała megalomania. Świadomość, że najważniejsza nagroda literacka na świecie kiedyś na nią czeka, zapewniała pisarstwu Sontag odpowiednią jakość, a jej samej odpowiednią do tego pychę. Zależna od fanaberii członków Akademii Szwedzkiej oraz politycznych mód nagroda stała się dla autorki O fotografii niewzruszonym punktem odniesienia – gdyby tak każdy pisarz ulegał złudzeniu równie potężnemu! Koniec jednak był łatwy do przewidzenia – ta nietuzinkowa kobieta, pisarka i działaczka społeczna została ustawiona w szeregu z tysiącami twórców bardziej pospolitych, zasługujących na mniejsze zaszczyty. Francuski wydawca książek Susan Sontag, Dominique Bourgois, zapamiętał jej gorzkie rozczarowanie, kiedy nieco ponad rok przed jej śmiercią Nagrodę Nobla otrzymał J.M. Coetzee. Wiedziała, że nagroda przyznana będącemu jej kolegą po piórze pisarzowi anglojęzycznemu niemal na pewno oznaczała, że ona już jej nie dostanie – pisze Moser w swojej książce o Sontag. Możemy sobie tylko wyobrazić bezsilność śmiertelnie chorej pisarki, jej żal do siebie i świata za wyrok, od którego nie ma odwołania.

(…)

Pycha

Dwa rodzaje mędrców: teoretycy i praktycy. Z rzadka zdarza się, żeby obaj spotkali się w jednym człowieku, najwyraźniej tożsamość myśli i czynów od pewnego poziomu jest niedostępna nawet dla mędrca. Być może ostatnim, kto to osiągnął, był Sokrates, gotowy – z „sukcesem” – oddać życie za swoje poglądy. Niewykluczone wprawdzie, że w dzisiejszych pragmatycznych czasach taką postawę wzięlibyśmy za zaprzeczenie mądrości, niemniej jako idea, a przynajmniej postulat, wciąż jest wzorem do naśladowania, ale niekoniecznie realizowania.

Mądrość „teoretyczna” często wynika z własnego zaprzeczenia, z jakiejś skazy charakteru, która nie pozwala mędrcowi na wprowadzenie jej w czyn. Schopenhauer, prywatnie mściwy zawistnik i pieniacz, napisał wspaniałą książkę Aforyzmy o mądrości życia – ktoś znacznie skromniejszy oszczędziłby nam dzieła będącego tyleż wynikiem szczerego geniuszu i talentu literackiego, co pychy. A zapytany, dlaczego nie stosuje się do maksym, jakie podsuwa innym, odpowiedział: „Któż wymagałby od znaku drogowego, żeby chodził do miasta?”.

Oto teoretyczna odmiana mędrca: wie, ale nie raczy być posłuszny własnej wiedzy. Czyż nie taka właśnie postawa, rzecz jasna na o wiele niższych poziomach, pozwala nam czynić własne życie znośnym? Zawsze wiemy lepiej, niż postępujemy, i w deklaracjach jesteśmy bez mała świętymi. Brak nam jednak owego intelektualnego podparcia, które usprawiedliwia mędrców, bez niego jesteśmy jedynie częścią legionu ludzi małych, nikczemnych i małostkowych.

Susan Sontag miała wszystkie paskudne przywary, jakich może wstydzić się człowiek, co w połączeniu z jej talentem literackim i pracowitością skończyło się wybijającą karierą. Wobec znajomych i przyjaciół potrafiła być drobiazgowo przykra. Pod koniec życia związała się z fotografką Annie Leibovitz i zdarzało jej się publicznie poniżać kochankę. Kiedy Susan była z Annie, ludzie nie mogli usiedzieć z nimi przy obiedzie, ponieważ zachowywała się tak sadystycznie, obraźliwie, okrutnie. Oczywiście to nie Annie zostawiała złe wrażenie. Przykładowo Susan wspominała coś o Artaudzie, po czym zwracała się do Annie: „Cóż, nie zrozumiałabyś, kto to jest”. To był po prostu absolutnie niewiarygodny spektakl – wspominał w rozmowie z Moserem Rick Kantor, znajomy Sontag. Z jakiegoś powodu wybaczano jej te skandaliczne zachowania, zupełnie jakby nie chodziło o Susan Sontag, ale o „Susan Sontag”, zatem o kogoś z metapoziomu, kogo sądzi się według innej miary.

Czyż nie tutaj, w negatywnych cechach charakteru, należałoby upatrywać jednego z wielu źródeł autentycznego geniuszu Sontag, a nie w niechęci do higieny osobistej? Ta mogła być skutkiem jej intelektualnej wielkości, a nie przyczyną. Ktoś, kto ma światu coś istotnego do powiedzenia, nie troszczy się o mydło i szampon. Bierzmy to jednak z rezerwą, o ile bowiem mędrcowi ciało na pewnym etapie już tylko przeszkadza, to jednak Sontag, pomimo dogłębnego, permanentnego poczucia rozdziału między duchem i ciałem, nazbyt ceniła sobie to ostatnie, żeby całkowicie nim pogardzać. I nawet jeżeli zdarzało jej się o nim zapominać, to przecież było jej potrzebne choćby ze względu na tak ważne dla niej doznania zmysłowe. Długą drogę przeszła owa dwudziestoczterolatka, której imponował sam status bycia pisarką, a która ostatecznie awansowała do rangi jednej z wyroczni swojej epoki.

(…)

Całość w wydaniu tradycyjnym „Akcentu”.