Szukając ziemi obiecanej
Ziemie katolickie, ziemie muzułmańskie
Droga do Palestyny prowadzi przez ziemie katolickie. Jest prosta, pędzi przed siebie, ostro, bez wahania tnie puszczę, nie pozostawiając okazji, by pobłądzić, zboczyć, zatrzymać się. Właściwie tylko w jednym miejscu poważnie zakręca; tam, gdzie jest Straż, wije się między Starą a Nową Moczalnią, ale zaraz dalej mknie do przodu – wyprężona, na baczność jak na musztrze, gładko jak po sznurku, chociaż wznosi się i opada na coraz wyższych pagórkach. W deszczu wydaje się brudna, szara, prawie błotnista; święcą jedynie kałuże w koleinach.
Krajobraz na chwilę opada i tam, na kawałku płaskiego, czeka miasteczko. Chaotyczne przedmieście nie zachwyca nadjeżdżających, mimo że stara się przypodobać, gdy po obu stronach ciasno ustawiają się drewniane domy. Niestety drewno szybko umyka, rozchodzi się daleko na boki i ustępuje miejskim kamienicom. Zawód. Budynki prezentują swoje wąskie, piętrowe fasady, przedzielone małymi bramami, lecz nie są tymi samymi kamieniczkami, które zdobią ulice w Suwałkach albo rynek w Sejnach. Te tutaj nie mają w sobie nic tajemniczego ani nawet sentymentalnego, nie budzą emocji, nie są nowoczesne ani tradycyjne. Równie nijaki jest plac, który ciągnie się za nimi, z zajmującym poczesne miejsce parkingiem i prostokątem niedużego parku. W innych miasteczkach i we wsiach, które wciąż pamiętają o swych utraconych prawach miejskich i aspirują do nich, taki park ma urok dawnego blichtru, dodaje prestiżu, nobilituje, tutejszy zaś ginie w rozmachu placu. Nie ma się tu po co zatrzymywać – może tylko dla małego miejskiego muzeum, które przycupnęło na rogu, i dla prawosławnej cerkwi. Cel jest kilkaset metrów dalej. Jeszcze tylko kilka starych domów po prawej – one rzeczywiście mogłyby powiedzieć coś o minionych miejskich tradycjach, gdyby tak szybko nie ustępowały czteropiętrowym blokom z lat 60. i 70. XX w. I już jest. Kościół bieli się na szczycie pagórka, dwie nieduże wieżyczki unoszą się ponad drzewami. Mokre, czarne hełmy błyszczą, chociaż słońce pozostaje dobrze ukryte za ciężkimi, deszczowymi chmurami. Dywan trawnika prowadzi do głównego wejścia, nad którym pieczę sprawuje mozaikowa Matka Boska Ostrobramska.
Pielgrzymi zatrzymują się z boku po lewej stronie, na dużym parkingu. Cees Nooteboom, który błąkał się po całej Hiszpanii, szukając swojej drogi do Santiago de Compostela, tak pisał o śmiałkach podejmujących pielgrzymkę do miejsca śmierci św. Jakuba: Ten, kto brał w tym udział, dobrowolnie lub w ramach zadanej mu pokuty, zostawiał w tych niepewnych czasach wszystko, co miał, marzenie romantyków, ale nie z tamtej, tylko z późniejszej epoki. W ten sposób pielgrzymowanie stało się swoistym własnym mitem. Mit został zapomniany, przynajmniej tutaj, na parkingu przed kościołem. Z autobusu wysypuje się grupa, a raczej powoli, z wysiłkiem wydobywa się z metalowo-szklanego wnętrza, krok po kroku, jakby trzy stopnie w dół były równie trudne jak schody pnące się przed nimi ku wrotom świątyni. To dlatego, że pada. Każdy kolejno zatrzymuje się w drzwiach, niepewnie patrzy w niebo, ostrożnie wyciąga przed siebie rękę, bada, nieufnie spogląda na mokry asfalt i kałuże czające się przy krawężnikach. Rozkłada parasol albo narzuca ortalionową kurtkę i robi miejsce następnemu. Pada mocno – to jeszcze nie ulewa, ale niebiosa najwyraźniej postawiły przed pielgrzymami wyzwanie: wilgotny mur gęstych kropel, niemile zacinających w podmuchach wiatru. Właściwie to należy podziwiać siłę woli przybyłych – znak wiary, która zaprowadziła ich na ten tak mało atrakcyjny, zimny, przemoczony parking.
To, że owi wygodni, ostrożni i zadbani pielgrzymi nie są podobni do zdążających niegdyś do Santiago de Compostela, jest przecież oczywiste, bo też cud, który przybyli oglądać, jest inny. Cud czekający na nich w bocznej kaplicy kościoła jest nowy, świeży, nie pokryła go jeszcze patyna legend, nie obrosło rusztowanie hagiografii, nie ma bagażu, a może skarbca cudownych zdarzeń. Ten cud ma zaledwie pięć lat, jest prężny i pełen energii, przez to może bliższy, bardziej nowoczesny, taki jak pielgrzymi, którzy powoli wysypują się – nie: ostrożnie schodzą – ze schodków autokaru. W środku kościół zaskakuje, przez te wszystkie nawy i kolumny wydaje się większy niż w rzeczywistości. Niskie, prawie płaskie beczułkowe sklepienie zamyka się kilka metrów nad głowami wiernych, ale żółte ściany i jasne, pastelowe kolory geometrycznych i kwiatowych wzorów na kolumnach, łukach, ścianach i suficie nadają mu lekkości. Ze sklepienia głównej nawy na głowy wiernych spoglądają twarze apostołów, ich polichromie są skromne, wciśnięte w rogi, ustępują miejsca wielkim lichtarzom, spuszczonym na długich łańcuchach ze środka każdego łuku.
Cud czeka z boku. Najpierw trzeba przemierzyć nawę główną, potem boczną. I jeszcze jedną, bowiem do trzech pierwotnych z 1850 r. ambitny proboszcz dobudował pięćdziesiąt lat później czwartą i piątą. I dobrze, bo przy okazji postawił dwie duże boczne kaplice, i to w jednej z nich, w kaplicy Matki Bożej Różańcowej, umieszczono To. Ciężka, kuta krata oddziela wiernych od ołtarza z błękitnego i czarnego marmuru, od złotych ornamentów i płaskorzeźb. Centralne miejsce zajmuje obraz namalowany przez Wincentego Leopolda Sleńdzińskiego: Matka Boska podaje różaniec świętemu Dominikowi. A przed obrazem, na ołtarzu, na złotym postumencie, stoi kustodia; złoty, płaski walec podtrzymuje para aniołów, a właściwie dym z kadzidła, który unosi się z czasz spoczywających w anielskich dłoniach. Wszystko ma tu swoje znaczenie: kadzidło jest ofiarą i modlitwą, aniołowie boską obecnością, okrąg i kwadrat, w które wpisano kustodię, są niebem i ziemią, a złoto – wiecznym światłem, chwałą i potęgą. A w środku lunula; mały półksiężyc podtrzymuje okrągłą tarczę, korporał, a na nim To – Cząstka Ciała Pańskiego.
W przyśpieszonym tempie, jak we fleszach obiektywów, oglądamy film o cudzie. Dwunasty października 2008 r. – po beatyfikacji św. Michała Sopoćki – msza poranna o 8:30: komunikat upada na stopień ołtarza, więc go podnoszą, wkładają do vasculum (naczynie z wodą) obok tabernakulum, by się rozpuścił. Po mszy zakrystianka z sióstr eucharystek przekłada go do innego naczynia i umieszcza w sejfie, na tydzień. Zagląda, zapach przaśnego chleba, w środku komunikat, a na nim plamka wypukła, jakby skrzep – czerwona niczym cząstka ciała, chociaż woda ciągle czysta, przezroczysta. Następnie proboszcz z przybyłymi biskupem, kanclerzem, księżmi infułatami i księżmi profesorami przenoszą go do kaplicy na plebanię, na mały korporał. Dalej – uniwersytet medyczny, patomorfolodzy, profesor i profesorka, badają komunikat wtopiony już w tkaninę, każde oddzielnie, zgodnie z wytycznymi Komitetu Etyki przy PAN. Tak, to tkanka, mięsień sercowy, człowieka żyjącego, lecz w agonii, nikt nie manipulował, nikt nie ingerował, tak się włókna mięśni i struktura chleba powiązały. Powołana przez arcybiskupa komisja kościelna kurii pracuje pół roku, wszystko potwierdza: w zgodzie z nauką Kościoła, chleb przemienia się w Ciało; akta wysłane do Watykanu. Trzy lata komunikat widzą jedynie wybrani, za zgodą arcybiskupa, wreszcie, życzeniem tegoż metropolity, mogą też wierni – od października 2011 r. Zatem zbierali się od rana – z diecezji białostockiej, łomżyńskiej, drohiczyńskiej, ełckiej, siedleckiej, lubelskiej i grodzieńskiej, z Warszawy i z Gdańska, z Litwy, Białorusi, Francji i Włoch: arcybiskup i arcybiskup senior, i drugi arcybiskup, pięćdziesięciu sześciu kapłanów, profesorowie patomorfolodzy, chór i trzydzieści pięć tysięcy wiernych. Od tego dnia przed kaplicą adoracja trwa codziennie, bez przerwy.
Pielgrzymi tutaj kończą swoją podróż. Nie jadą dalej, nie szukają ziemi obiecanej, chociaż mają ją na wyciągnięcie ręki, kilkanaście kilometrów dalej. Są napełnieni tym świeżym cudem, zaspokojeni znakiem żywego Boga, nie potrzebują błąkać się po okolicznych wzniesieniach w poszukiwaniu ułudy, mitu, marzenia, które już dawno przeminęło. Może po prostu nie wiedzą, że Palestyna znajduje się tuż obok, a może to nie jest ich ziemia obiecana. Tam nie ma cudownego majestatu, nie ma widomych znaków Boskiej interwencji, nie ma Świętej Wody i góry, na której można by wznieść krzyże; to wszystko znaleźć można w Wasilkowie, trzydzieści kilometrów stąd, na początku tej prostej jak strzała drogi, która dla pątników kończy się właśnie tutaj. Może niektórzy zdają sobie sprawę, że dalej jest ziemia obiecana, ale nie dla nich, lecz dla innych pielgrzymów – tych odrzuconych, zapomnianych, wypartych. Jeżeli nawet tamci pątnicy powracają jeszcze w ich pamięci, to nie jako ludzie, z których należy brać przykład, których śladem chce się podążać.
Nie, pielgrzymi tu zawracają. Jeszcze tylko skierują się do wielkiej bramy z dzwonnicą, gdzie każdy może dostać swoją Cząstkę Ciała Pańskiego, taką, jaką sobie zażyczy: małą, wielkości świętego obrazka, z tekstem koronki do Jezusa Chrystusa w Najświętszym Sakramencie, albo większą, najlepiej w ramce, by można ją było postawić na komodzie. Są też breloczki do powieszenia na szlufce spodni lub przy kółku do kluczy oraz ołowiane lub złote kustodie, kopie tej z kaplicy – dobrze się będą prezentować na półce, w gablotce za szybą.
Ziemie muzułmańskie zaczynają się kilka kilometrów za miasteczkiem. Trzeba skręcić w prawo, na szosę powiatową, a potem w lewo, na wąską drogę gminną. Nie ma tu wyraźnej granicy, nie ma punktu odcięcia, nie ma strażników, zasieków, nawet znaków, poza tym jednym, który wyznacza inny szlak. Jednak ten, kto wie, że tu owe ziemie powinny się rozpoczynać, czuje moment, w którym na nie wkracza. Dopatruje się tego w łagodnych, płaskich pagórkach, porośniętych świeżymi, jasnozielonymi wiosennymi trawami o barwie aż oślepiającej wśród szaroburych bruzd zaoranych pól. Gdzieś na skraju horyzontu, ciągle z przodu, za wzgórzami, widzi ciemną linię lasu. Czuje przestrzeń, otwartość, powiew, jakby stepowe wiatry znad Donu i Wołgi magicznym wirem docierały właśnie tutaj, nad te puste przestrzenie, między rozrzucone na pagórkach kępy gęstych zagajników.
(…)